Shiki powoli usiadł na szpitalnym stołku, obok łóżka, na którym leżała Natalie. Mężczyzna nie był świadom tego, ile czasu spędził już w tym pokoju, wpatrując się w ciągle nieprzytomną nastolatkę. Księżyc wisiał już wysoko na niebie, dając jedyne źródło światła w pomieszczeniu. Demon spojrzał na niego smętnie, marszcząc brwi. Nie była to pełnia, lecz pierwsza kwarta, ale to właśnie mu się nie podobało.
Następna pełnia wypadnie drugiego października... Jeśli dobrze liczę, pełnia będzie też w Halloween - pomyślał, wzdychając.
Chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego po nim widać, bardzo denerwował się nadchodzącą pełnią w święto zmarłych. Pełnia tego dnia mogła wiele namieszać, sprowadzić na Ziemię wiele złego, lecz Shiki nie miał już czasu o tym myśleć, gdyż nagle usłyszał cichy jęk dochodzący z łóżka. Mężczyzna od razu poderwał się na równe nogi, zdezorientowany, niespodziewanie usłyszał cichy szept półprzytomnej Natalie:
- Mama...? Mamo, czy to ty? - wyjąkała. - Proszę, zostań... zostań ze mną... nie... idź - dodała, lecz zaraz po tym znowu zapadła w głęboki sen, przez co Shiki nie zdążył jej odpowiedzieć.
Demon niepewnie się do niej zbliżył i z pewną dozą nieznanej wcześniej dla niego wrażliwości położył dłoń na jej głowie, po czym delikatnie zmierzwił jej włosy. Nie wiedział, co przyśniło się Natalie. Lecz mógł wyczuć, że nie było to nic przyjemnego, chociażby przez pot, który spływał z jej czoła czy też przez to, jak jej całe ciało drżało.
- Spokojnie, panienko - wymamrotał, chociaż wiedział, że dziewczyna nie mogła go usłyszeć. - Spokojnie... - Cofnął dłoń i odwrócił wzrok.
Raz jeszcze spojrzał na księżyc.
***
Gdy nastał poranek, Matthew jak zwykle pojechał do pracy. Poprzedniego dnia zrobił wszystko, by poprawnie zabezpieczyć czwarte zwłoki, które trafiły do policyjnego prosektorium.
Chociaż miał wrażenie, że za tym zabójstwem stał ktoś inny i że tym razem trup nie zniknie jakby za pomocą zaklęcia, to i tak wolał chuchać na zimne. I tak miał o wiele lepsze zadanie niż Cassandra, która po powiadomieniu rodziców Michaela Smitha, musiała się zająć rodzicielami Martina DeVine. To było aż nadto dla tej wrażliwej kobiety, lecz i tak nie chciała pomocy. Uważała, że najlepiej będzie, jak zajmie się tym sama.
Wolała, by ci rodzice nie musieli rozmawiać z Rooseveltem, który podczas pracy jest zimny jak lód i za nic ma ludzką tragedię. Nawet najgorsza zbrodnia nie była w stanie sprawić na nim najmniejszego wrażenia.
Cass, chociaż nie mówiła tego głośno, uważała, że ta jego wrodzona oziębłość i zbyt wielki dystans były jednymi z czynników jego problemów w życiu prywatnym.
Kobieta nie wiedziała, że mężczyzna miał w zwyczaju cierpieć w samotności, tak jak wtedy, gdy upił się do nieprzytomności, gdy uświadomił sobie, że jego małżeństwo jest skończone.
- Matthew, poczekaj. - Detektywa w przejściu zatrzymał kapitan. - Muszę ci o czymś powiedzieć...
- Nie mów, że mamy kolejne ciało? - Westchnął, krzyżując ręce na piersi. Nie wyglądał na zszokowanego, trudno z jego twarzy było wyczytać jakiekolwiek emocje, prócz znudzenia.
- Dzięki bogu*, nie tym razem - odpowiedział mu kapitan, marszcząc brwi. - Za to mamy zgoła inny problem.
Matt spojrzał na kapitana, unosząc jedną brew ku górze.
Kapitan, a dokładniej Nick Ryan, który, choć niedawno skończył czterdzieści siedem lat, wyglądał na podstarzałego, zmęczonego życiem człowieka. Długoletni staż w policji odcisnął na nim piętno. Włosy, które kiedyś najprawdopodobniej były kruczoczarne, zaczynały już siwieć, powoli całe stawały się jasnoszare, a gdzieniegdzie widać już było przebłyski białych kosmyków. Jednak najbardziej jego zmęczenie było widać w brązowych oczach, które spoglądały na wszystko ze smutkiem i żalem.
- Co jest? - zapytał Matt, lecz nim usłyszał odpowiedź, z gabinetu kapitana wyszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich Roosevelt bardzo dobrze znał.
Był to Jake Smith.
Mężczyzna, z którym najprawdopodobniej zdradzała go żona.
- Dawno się nie widzieliśmy, prawda? - Jake uśmiechnął się wrednie.
***
Anthony'ego obudził dzwonek starego telefonu na korbkę, który stał na ciemnobrązowej szafie w przedpokoju. Dźwięk był na tyle głośny, że mężczyzna bez problemu mógł go usłyszeć nawet ze swojej sypialni.
Czarodziej wstał, ziewając przeciągle. Nie wyspał się, ponieważ dzień wcześniej położył się późno spać, gdyż musiał posprzątać bałagan, który zrobił siostrzeniec klienta. Anthony nie przepadał za małymi dziećmi, nie miał do nich cierpliwości, dlatego sprzątanie po tamtym brzdącu dodatkowo go zdenerwowało.
- Halo? - wymamrotał Ant, gdy w końcu doczłapał się do słuchawki. - Z tej strony Anthony Widower, z kim mam przyjemność? - dodał. Zawsze, gdy odbierał, przedstawiał się za pomocą tej samej formułki. Wielką wadą zabytkowego telefonu był brak możliwości zobaczenia, kto dzwoni. - Czego do diabła chcesz, Cait? - warknął, gdy usłyszał po drugiej stronie głos swojej przyjaciółki. - Napić się?! O dziesiątej rano?!
Na jego bladej twarzy odmalowało się zdziwienie pomieszane ze złością. Pomysł blondynki zdecydowanie nie przypadł mu do gustu.
- Pogięło cię?!
***
Matthew był bardziej niż wkurzony. Miał ochotę tłuc pięścią w ścianę tak długo, aż zostanie w niej dziura. Jednak trudno mu się dziwić. W końcu przyszło mu pracować z policjantami z 8-6, a wśród nich był Jake Smith, którego najwyraźniej to wszystko, a zwłaszcza współpraca z Mattem, bardzo bawiło.
- Naprawdę jesteś w gorącej wodzie kąpany. - Zaśmiał się Jake, siadając naprzeciwko biurka Roosevelta. - Tak, jak mówiła Jasmine.
Na dźwięk imienia żony Roosevelt mocniej ścisnął w dłoni długopis.
- Nie zamierzam z tobą współpracować - warknął w odpowiedzi Matt, całą swoją siłą woli powstrzymując się od rzucania wyzwisk w stronę Jake'a.
- Nie masz wyjścia. - Uśmiechnął się złośliwie. - Postanowienie z góry. Twoje małe morderstwo robi się coraz większe.
Matthew złamał w dłoni długopis.
- Ty...
Mężczyzna chciał wstać i ze złości zrzucić wszystko z biurka, lecz przeszkodziła mu w tym Cassandra, która nagle weszła do pomieszczenia.
- To wszystko, co mamy - powiedziała, wskazując palcem na tablicę korkową, którą wciągnęła za sobą do pokoju.
- Całe nic? - prychnął Smith, mrużąc oczy.
- Nie - warknęła Cass, krzyżując ręce na piersi. - Udało się nam zidentyfikować dwie ofiary. Co prawda z przesłuchania ich rodzin nic nie wynikło, ale znaleźliśmy coś, co je obie łączyło.
- Co?
- Martin i Michael chodzili do liceum River.
- Czyli, że co? Idziemy przesłuchiwać licealistów? - zapytał Smith, spoglądając raz na Matta, a raz na Cassandrę.
- Dokładnie. - Mówiąc to, Matthew wstał z impetem, niemal wywracając za sobą krzesło. Nie miał już sił ani chęci przebywać dłużej w tym pomieszczeniu. - Lecz myślę, że ja, wraz z Cassandrą, damy sobie z tym ze spokojem radę, ty i twój partner możecie zająć się dokładną analizą tego, co już wiemy. Przecież kto wie, czy nie przeoczyliśmy przypadkiem jakiegoś ważnego faktu, w końcu jesteśmy tylko posterunkiem 8-9.
Tym razem to on się uśmiechnął, w jego uśmiechu było coś przerażającego.
- Powodzenia - wymruczał.
To się nie skończy dobrze - pomyślała Cass, przyglądając się z boku, jak Jake i Matt mordują się wzajemnie wzrokiem.
***
Mimo że przez telefon Caitlyn usłyszała kategoryczną odmowę, i tak pojawiła się w drzwiach kawiarni, trzymając w prawej ręce litr wódki.
- Dzięki za zaproszenie! - powiedziała, wchodząc do środka z wielgachnym uśmiechem na ustach.
- Nie zapraszałem cię - wymamrotał zdezorientowany Anthony, lecz nie zagrodził jej przejścia. Pozwolił jej wejść, zachowywał się, jak gdyby zdążył już przywyknąć do tego, że kobieta nie akceptuje słowa „nie". - Z jakiej to okazji? - zapytał, wskazując palcem na alkohol, gdy już blondynka usiadła na stołku przy ladzie.
- A czy do picia musi być jakaś okazja? - odparła pytaniem na pytanie. - Mam wódkę, to pijemy!
- O dziesiątej rano? - Mężczyzna podrapał się po głowie, spoglądając na nią z niedowierzaniem.
- Dokładnie!
- Caitlyn...
- No weź mi tu nie marudź! Mam tu dobrą, czterdziestoprocentową wódeczkę! Ona aż się prosi, żeby ją wypić! - Sprezentowała mu dumnie butelkę.
Czarodziej westchnął.
- Czego chcesz?
- Hm?
- Budzisz mnie i proponujesz picie, to prawie pewne, że czegoś chcesz - warknął.
- Nic nie chcę, mam wódkę, to wypadałoby ją wypić. Odkąd uciekłeś do Stanów, nie mieliśmy zbyt wiele okazji do wspólnego chlańska. - Wzruszyła ramionami, a następnie położyła się plackiem na blacie, by dosięgnąć schowanych po drugiej stronie kieliszków.
- Nie uciekłem. To tylko chwilowa przeprowadzka - prychnął oburzony.
- Mów na to, jak chcesz... A właśnie, spytałeś już policjanta, czy pójdzie z tobą na randkę?
- Cait! - krzyknął, uderzając dłonią w blat.
- No co? - Wróciła na swoje miejsce, trzymając w ręce dwa kieliszki. Nic sobie nie robiła z tego, że rozzłościła czarodzieja do tego stopnia, że aż na jego polikach pojawiły się czerwone rumieńce. Wiedziała, że zamiana w żabę jej raczej nie grozi. - Pamiętasz naszą umowę, prawda?
- Tak, ale nie przypominam sobie, bym się na nią zgadzał. - Drgnęła mu brew. Był naprawdę zdenerwowany.
- Jak sobie chcesz... - Odkręciła wódkę i nalała ją do kieliszków. - Mnie do elfów się nie spieszy.
- Nienawidzę cię.
- A ja cię kocham - cmoknęła - to kiedy to zrobisz?
- Po południu.
- I właśnie na taką odpowiedź liczyłam. - Uśmiechnęła się.
- Daj no tę wódkę. - Usiadł obok niej. Nie miał już siły się kłócić.
Kobieta z radością podała mu kieliszek.
Mężczyzna nie wiedział, że całą noc dręczyły ją koszmary przeszłości, że wszystkie wydarzenia, przez które kobieta cierpiała przez ostatnie dziesięć lat, wróciły do niej z podwójną siłą. Anthony nie widział, że przyszła do niego się napić nie tylko po to, by przyspieszyć jego życie miłosne, ale też dlatego, że czuła się bardzo samotna, że potrzebowała przyjaciela, który podtrzyma ją na duchu.
Czarodziej nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo Caitlyn cierpi.
I jak bardzo potrzebuje pomocy.
///
* bóg powinno się pisać z dużej litery, ja tego nie robię, bo dla mnie "bóg" to nie jest nazwa własna tylko określenie, takie jak ssak, komar etc; naprawdę nie warto się o to ze mną wykłócać.
///
KOCHAJCIE MNIE.
dzięki temu, że ̶s̶p̶i̶e̶r̶d̶o̶l̶i̶ł̶a̶m̶ wróciłam wcześniej z obozu, macie rodział; kochajcie i wielbcie mnie albowiem dzisiaj, to jest sobota 15 czerwca, za parę godzin wyjeżdżam w daleką trasę, by dotrzeć na czas na osiemnachę koleżanki i teraz powinnam spać, ale specjalnie dla was kończyłam ten rozdzialik ;*
ogólnie powiem wam
poligon to pojebana sprawa:
bieganie po łące
w 30 stopniach,
w słońcu,
w pełnym umundurowaniu
i uzbrojeniu ćwiczebnym
jest popierdolone
nie próbujcie tego w domu
co ja jeszcze miałam, aaa 20 rozdział pojawi się w przyszłym tygodniu i hope so
See you~~
Riisny