Dezynsekcja

Gwidona tarafından

6 0 0

Pobiegł do łazienki, zapalił wszystkie światła i to górne i boczne i wpatrywał się w swoją, nieswoją twarz. W... Daha Fazla

Dezynsekcja

6 0 0
Gwidona tarafından


Pokój wydawał się taki sam jak zawsze – poplamiona kanapa niedbale zasłonięta brązową kapą, niski stolik zawalony papierami, stojący pod oknem fotel z poprzecieraną miejscami tapicerką, nowoczesna biblioteka wypełniona książkami do ostatniego centymetra, stara komoda z sześcioma głębokimi szufladami, na której pysznił się wypolerowany mosiężny samowar. Tuż obok, historia i tradycja przegrywały ze współczesnością i wygodą. Duży elektryczny czajnik był wyraźnie częściej używany, niż dający wyborną w smaku herbatę samowar.

Mimo, że płaszcz miał całkiem nasiąknięty deszczem Jan nie rozebrał się, tylko uważnie rozglądał się. Nie wiedział co go zaniepokoiło. Było tak samo, ale jakoś inaczej. Szum ulicy zza okna dobiegał jak zawsze mocno stłumiony przez grube szyby i ciężkie zasłony. Nasłuchiwał. Dźwięk, nowy dźwięk, pojawił się w jego głowie czy istniał naprawdę? Ni to pisk, ni jęk. Coś zaczęło mu świszczeć w uszach, najpierw prawie niedosłyszalnie, potem coraz wyraźniej. Jan zatkał rękami uszy, ale dźwięk tylko wzmógł się. Teraz był pewien - pochodził nie z zewnątrz, ale ze środka jego głowy. Pobiegł do łazienki, zapalił wszystkie światła i to górne i boczne i wpatrywał się w swoją, nieswoją twarz. Wyglądał inaczej. Uszy były grube, obrzękłe, nos zrobił się niezgrabny, jak kartofel, policzki pokryte czerwoną wysypką, a oczy - oczy patrzyły na niego z przerażeniem. W tym momencie poczuł obcy zapach. Nigdy wcześniej w jego mieszkaniu nie pachniało tak intensywnie kwiatami. Co to za kwiaty – usiłował sobie przypomnieć. Znał je z pewnością. Swojski, nie jakiś egzotyczny zapach. Konwalie? Bez? Fiołki? Tak, fiołki. Na pewno fiołki. Zapach wdzierał mu się do nosa równie bezpardonowo jak, stale wzmagający się, dźwięk do uszu.

- Co się dzieje, co się dzieje? – krzyknął.

Nie wiedział, że w tej samej chwili setki tysięcy ludzi przeżywa taki sam strach. Przyglądają się sobie, zakrywają rękami uszy i z przerażeniem wciągają w nozdrza intensywny miły, lub odrażający, ale zawsze obcy danemu miejscu zapach.

Jan wyszukał na komórce numer swojej lecznicy. Nie odebrano połączenia. Zadzwonił bezpośrednio do swojego lekarza. Nie odpowiedział. W panice Jan zadzwonił na pogotowie. Cisza. Zaczął przypominać sobie wydarzenia ostatnich godzin - gdzie był, z kim się witał, co jadł, co pił. Od kogo, gdzie, czym mógł się zarazić.

Rano był w hucie, w pracy. Monitorował jak zwykle poziomy emisji spalin i zanieczyszczeń wypuszczanych do rzeki. W czasie lunchu rozmawiał z Kubą, sympatycznym facetem, tylko trochę zwariowanym na punkcie ekologii. Kuba uważał, że ich huta jest współodpowiedzialna za zaburzenia klimatu, susze, huragany i co tam jeszcze. Zobaczysz – powtarzał Kuba - jeszcze nam kiedyś Mateczka Ziemia nieźle odpłaci za to. Na lunch zamówili grillowane żeberka. Rozpływały się w ustach, mięso było soczyste, skórka chrupiąca i smakowały znakomicie. One mu przecież nie mogły zaszkodzić. Po pracy wracał kawałek przez park. Widok nie był miły - zaśmiecone trawniki, porozwalane kosze, psie kupy nawet na ścieżkach, ale chyba żadna zaraza stamtąd się nie przyplątała. Dlaczego ludzie z Zieleni Miejskiej nie zajmą się tym śmietnikiem – myślał ze złością. Zaczęło mocno padać. Jan przyspieszył kroku, a za chwilę biegł prawie, bo rzęsisty deszcz przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Przemókł do suchej nitki. Czyżby jego stan był skutkiem przemoknięcia i początkiem jakiejś wyjątkowo złośliwej grypy? Świst w głowie ustał nagle. Jan oderwał ręce od uszu i ponownie spojrzał w lustro. Coś się zmieniło, ale nie potrafił w określić na czym polegała zmiana. Nos i uszy były nadal obrzękłe, może nawet bardziej niż przedtem, ale poza tym, to była jego twarz, ta, którą widział w lustrze od ponad trzydziestu lat.

Nieoczekiwanie zrobiło się szaro jak w zimowy wieczór, mimo, że ciągle jeszcze trwało lato. Jan wymacał kontakt, ale światło nie zapaliło się. Ta cholerna żarówka – mruknął pod nosem – znowu się przepaliła. Akurat teraz. Chwilę później szarość przeszła prawie w ciemność. Z trudem można było dostrzec zarysy mebli. Jan włączył komórkę, chcąc posłużyć się nią jak latarką, ale światełko było bardzo słabe. - Cholera, teraz jeszcze to. Bateria się wyczerpuje - zaklął ze złością. Wymacując po drodze stół, fotel, komodę doszedł do okna. Odsunął zasłony, ale mrok ogarnął już ulice i budynki. Latarnie ledwie świeciły; były niczym żółte, rozmyte kropki w spowijającej świat gęstej szarości. Ulica była niemal pusta. Nieliczni przechodnie szli ostrożnie, powoli, usiłując znaleźć drogę w otaczających ich ciemnościach. Jan otworzył okno. Nie mógł zauważyć ludzi na ulicy, mrok na to nie pozwalał, ale usłyszał nagle szum silnika. Jezdnią toczył się w żółwim tempie jakiś samochód. Ledwo widoczny blask reflektorów zbliżał się do kamienicy Jana. Dlaczego nie włączył długich świateł – pomyślał Jan i wtedy zobaczył na jezdni dwie smugi nieznacznie odbijające jaśniejszą szarością od czerni jezdni. Samochód poruszał się coraz wolniej i wkrótce po minięciu kamienicy zatrzymał się. Reflektory zgasły. Do ciemności dołączyła cisza. Jan dostał się po omacku do kuchni, sięgnął do szuflady i wyciągnął trzymaną na wypadek awarii prądu świecę. Dobrą chwilę zajęło mu poszukiwanie zapałek. Wreszcie płomień świecy rozjaśnił nieco mrok. Z zaimprowizowanym naprędce lichtarzem, czyli świeczką w szklance, obszedł całe mieszkanie, naciskał wszystkie kontakty, próbował włączyć telewizję, radio, sprawdził korki w korytarzu. Korki były w porządku. - Hm, to jakaś większa awaria. Trzeba zadzwonić na Pogotowie Energetyczne - postanowił. Niestety, komórka nie działała.

Jan zrzucił papiery z niskiego stolika, postawił na nim szklankę ze świeczką i usiadł na kanapie oszołomiony serią dziwnych zdarzeń. Najpierw zmiana wyglądu twarzy, tajemnicze zapachy i dźwięki, nieoczekiwany zmierzch, a właściwie noc, jaka zapadła w porze letniego popołudnia, awaria wszystkich urządzeń elektrycznych, nawet tych nie zasilanych prądem z sieci. Tylko świeczka działała po staremu. Po kilku minutach wziął ją ponownie w rękę i wyszedł na korytarz. Zapukał do drzwi naprzeciwko. Nikt nie otworzył. - No tak - przypomniał sobie - przecież sąsiedzi są na urlopie. Wspiął się piętro wyżej. Płomień świecy chybotał się nierówno poddając się jego oddechowi. Szedł więc pomału patrząc naprzemiennie na płomień i na kolejny stopień. Na drzwiach, do których doszedł wisiała ozdobna kołatka i zwykły dzwonek elektryczny. Mieszkający tam grafik, malarz Marek Bielański, lubił dublować przedmioty służące do tego samego celu, ale pochodzące z różnych epok. Jan zastukał kołatką i bez przekonania nacisnął też dzwonek. Dzwonek nie zadźwięczał, czemu Jan już się nie dziwił, musiała więc wystarczyć kołatka. Starał się zastukać głośno, uważając jednocześnie, by podmuch powietrza nie zgasił świeczki. Po długiej chwili usłyszał ruch za drzwiami i pytanie - Kto tam? - zadane dość niepewnym głosem.

- Sąsiad z dołu, Jan - odparł.

Zamek zachrobotał i drzwi uchyliły się z lekkim piskiem. Nienaoliwione, przemknęła Janowi przez głowę zupełnie niestosowna w tych okolicznościach myśl. Postać stojąca w drzwiach przypominała Janowi

sąsiada, ale czy to na pewno był on?

- Pan Marek? - zapytał z wahaniem bardzo bladego mężczyznę o grubych wargach, nalanej twarzy i kartoflowatym nosie trzymającym w ręce mosiężny lichtarz z długą zapaloną świecą.

- To pan, panie Janku? - upewniał się tamten. Patrzyli przez chwilę na siebie z niedowierzaniem. Wreszcie Marek cofnął się w głąb mieszkania i Jan wszedł za nim do środka. Ściany pokoju Marka obwieszone były obrazami przedstawiającymi dziwne, niekształtne, wykrzywione twarze kipiące od emocji. Krzyczały, błagały o coś, wyrażały rozpacz, albo sardonicznie, jadowicie śmiały się. Aż trudno było uwierzyć, że wyszły spod pędzla dobrodusznego, spokojnego i życzliwego ludziom Marka. Zawsze robiły trochę przerażające wrażenie, a teraz, w słabym świetle dwóch migających świec, były po prostu upiorne. Ich własne zmienione twarze powiększały tę niesamowitą kolekcję.

- Co się dzieje? - zapytał Jan z nadzieją, że starszy, o mocno siwiejących już skroniach sąsiad wyjaśni mu tę nieprawdopodobną sytuację i zapewni, że niedługo wszystko wróci do normy. Niestety, Bielański był równie zdezorientowany i przestraszony.

- Patrzyłem w niebo, kiedy jeszcze dało się cokolwiek zobaczyć. I nic. Ani gwiazd, ani księżyca, tylko taki szary cień, jakby ktoś naciągnął na niebo stalową płachtę. Później ciemniała, przybrała odcień feldgrau, potem wyglądała jak antracyt, a na koniec wszelki kolor zniknął.

- No nie, pojawiła się czerń.

- No właśnie. Kolory zniknęły, bo zniknęło światło, a brak koloru to nic innego jak czerń. Zresztą definicje nie są teraz ważne. Udało się może panu dodzwonić do kogoś?

- Nie. Nikt nie odbiera. Ani Pogotowie Energetyczne, ani Pogotowie Ratunkowe, ani Przychodnia. A panu?

- Nie, do nikogo. Próbowałem jeszcze do Wodociągów Miejskich i do Pogotowia Gazowego, ale bez rezultatu.

- To gazu też już nie ma? - Jan stawał się coraz bardziej spanikowany.

- Tak. I wody.

Obaj struchleli. Poczuli się jak mali chłopcy zagubieni w lesie w bezksiężycową noc. Chwilę trwali w bezruchu, gdy nagle, jakby tknięci jedną myślą spojrzeli na siebie i prawie jednocześnie powiedzieli: - - Trzeba wypuścić tego doga spod piątki.

- Na trzecim piętrze pani Makowska ma dwa koty. - dodał Jan.

- To na pewno wszystkie zwierzęta w naszej kamienicy? - zapytał Marek.

- Jakiś dzieciak ma chomika. Widziałem, jak znosił go na trawnik na podwórzu.

- Ale czyj to dzieciak, pod którym mieszka? - Bielawski zdenerwował się niewiedzą sąsiada. Obaj zaczęli ruszać się w miarę szybko, na ile pozwalało im światło płomieni świec, podeszli do drzwi wyjściowych i znowu złączeni jedną myślą zaczęli naciskać dzwonki, pukać do kolejnych mieszkań. Z góry powolutku schodziła starsza pani Traczyńska trzymając się kurczowo jedną ręką poręczy, a w drugiej dzierżąc klatkę z jakimś ptaszkiem. Za nią podążała jej córka z dwiema świeczkami umieszczonymi w szklance i przytulała do siebie małego, burego kotka.

- Czy zdążymy, czy zdążymy? - niepokoiła się starsza pani. Za chwilę dołączył do nich chłopak z wielkim dogiem.

- Chomik, gdzie mieszka chomik?

- U Gajdów, ale oni wyjechali na cały dzień i wrócą dopiero jutro wieczorem - poinformowała ich młodsza Traczyńska.

- To chyba musimy wyważyć drzwi - krzyknął Jan.

- Pomogę panu - ofiarował się chłopak od doga.

Na ulicy zgromadziło się już sporo osób z psami, kotami, ptakami, małymi ssakami w klatkach. Nawet terraria z chrząszczami i innymi owadami stały na chodniku. Wszyscy trzymali się blisko siebie, bo tylko tak czuli się względnie bezpiecznie w tej niezwykłej ciemności, której nawet światłu wielu świec nie udawało się rozproszyć. Ciągle dochodzili następni. Ulica była pełna. Nikt z tłumu nie zastanawiał się nad niezwykłym zachowaniem swoim i sąsiadów. Wszyscy wiedzieli, że muszą wyjść z domu, otworzyć klatki, terraria, jednym słowem uwolnić zwierzęta. Taki nakaz przewiercał im mózg i nie mieli żadnych wątpliwości czy ich działanie jest właściwe. Ale niepewność, trwoga, poczucie grozy sytuacji pogłębiało się. Ciemność raptownie rozrzedziła się i owady nabrały nagle kolorów. Połyskujące zielenią kruszczyce, wielobarwne złotki, brązowe i granatowe rohatyńce, czerwonokolanowe i niebieskie ptaszniki spokojnie wędrowały po swoim terenie niespiesznie opuszczając terraria. Także inne zwierzęta nie podzielały napięcia i strachu ludzi.

Wtem na niebie pojawiły się błyszczące, srebrzyste kręgi. Wszyscy zadarli głowy. Z nieba zaczęły spadać święcące, grube nitki, wyglądające jak paski metalowej lamety zdobiącej choinki na święta Bożego Narodzenia. Ludzie zamarli w zachwycie. Widok był piękny, baśniowy. W kompletnej ciszy ze srebrnych kręgów na czarnym niebie leciały ku ziemi niczym spadające gwiazdy srebrzyste, połyskujące, wirujące wstęgi.

***

Dzień był piękny, prawdziwie letni. Słońce przesłonięte niewielkimi obłoczkami mocno grzało. Lekki wiatr chłodził spocone czoła pracujących na roli. Dobiegały końca późne żniwa, trwały sianokosy, na niektórych polach siano rzepak, wykopywano wczesne ziemniaki. Po południowym deszczu trawa była miękka i soczysta. Białobrązowe krowy Kowalczyka zgarniały ją szerokimi jęzorami z wyraźną przyjemnością. Poruszały się miarowo, metodycznie oczyszczając z trawy, lebiody, mleczów kawałek po kawałku okręgu po którym się poruszały. Kiedy Kowalczyk przychodził przepalikować je, wyjedzone miejsca wyglądały trochę jak kręgi zbożowe.

Na polu obok pasły się owce. Nie były przypięte do palików, ale pole ogrodzone było metalową siatką pod napięciem.

Za polem był rozległy las. Miejscowi czasem zakładali wnyki i urozmaicali swoją dietę zajączkiem albo dzikiem. Nieraz zwierzęciu udało się uciec z pułapki i ślady krwi znaczyły jego ostatnią już zazwyczaj drogę. Z lasu przynoszono grzyby i jagody, a w drugą stronę wędrowały zużyte szmaty, niepotrzebne opony, gruz, połamane, stare meble. Tak, cenili sobie las. Ale nie stawali w jego obronie, gdy ryk i wizg pił spalinowych towarzyszył śmierci kolejnej partii drzew. Pokpiwali sobie nawet z ekologów kiedy przed planowaną wycinką zwozili liny arborystyczne, haki, lonże, uprzęże, wszystko, co potrzebne, żeby wspiąć się wysoko w koronę drzewa, przypiąć do konarów i spędzić na drzewie kilka godzin, a może i kilka dni. Nie interesowało ich ratowanie lasu.

Pole na którym pasły się owce sąsiadowało z niedużym, mocno wiekowym murowanym domkiem, do którego przylegała licha, zbita z cienkich desek buda. Szyję chudego psa okalał krótki, gruby łańcuch. Przed budą stała zardzewiała miska z rzadka napełniana wodą. Do środka domu wchodziło się po kilku płaskich stopniach, koło których stała świeżo wymalowana na zielono ławeczka. Zwykle zajmował ją stary Kmita, skręcał papierosa z bibułki, kurzył niespiesznie, pilnował owiec i myślał o swym dotychczasowym życiu. Nie było złe. Z żoną Jagodą dzielił zły i dobry los przez 23 lata, aż do czasu jej nagłej choroby i nieoczekiwanej śmierci. W szpitalu mówili wprawdzie, że rak w niej mieszkał od dawna i gdyby się pofatygowała choć raz na badania w mammobusie, mogłaby żyć. Ale co miała chodzić, jak jej nic nie było? Lekarze wyleczyć nie umieli, to opowiadali o badaniach, żeby wina na nich nie spadła. Doktora nie przegadasz. No i został sam z córkami, na szczęście prawie dorosłymi. Klaudia, starsza, zajęła się domem, młodsza Kinga uczy się w mieście i nocuje w internacie. Tylko na soboty, niedziele przyjeżdża, a i to nie zawsze. No, a teraz, jak się Klaudia wyprowadzi zostanie całkiem sam. Młody z niego jeszcze chłop, trzeba mu się rozejrzeć za jaką robotną, nieszpetną i niestarą babą. Na przykład ta wdowa z Siwecznego, Aldona, jest całkiem, całkiem. Zajmie się obejściem, ugotuje, on popilnuje owieczek, a wieczorem będzie miał ciepło pod pierzyną. Na razie Aldona mieszka u syna i pilnuje mu dzieciaka. A niech sobie wynajmą kogoś do dziecka, a co, Aldonie jeszcze się coś od życia należy. Tak, zdecydował nagle, jutro, po rannym udoju wsiądzie na rower i pojedzie do Siwecznego. A może lepiej fiatem? E, nie, szkoda benzyny, jak nie wiadomo, czy Aldona na pewno będzie w chałupie. Ożywiony nową myślą zawołał energicznie w głąb mieszkania - Klaudia, a przynieś mi z lodówki piwo. - A co ojciec będzie tak wcześnie pił? - odpowiedział głos ze środka. - Mam swój powód - zarechotał Kmita rubasznie - no, dawaj, dawaj.

Klaudia krzątała się po kuchni, żeby zostawić ojcu jak największy porządek. W radiu leciał właśnie stary przebój Brodki „Granda" i Klaudia zaśmiewając się wykrzykiwała razem z piosenkarką „Nie polubię cię, jak powiedzieć prościej, zbliżysz się o krok, porachuję kości". A może pojutrze przed ołtarzem zamiast „Tak" zaśpiewać mu tę piosenkę? Ale byłby czad. Bawiła się tą myślą. Podeszła do lodówki po piwo dla ojca i nim ją otworzyła popatrzyła kokieteryjnie na swoje odbicie w stojącym na lodówce lusterku.

Stary niecierpliwił się. Jego decyzja koniecznie musiała być „uhonorowana" piwem, żeby wiadome było, że sprawa jest poważna. Ale z wnętrza domu zamiast oczekiwanej flaszki dobiegł go przeraźliwy krzyk córki - Tato, tato - krzyk i straszny szloch. Zerwał się z ławeczki, cisnął skręta na ziemię i wbiegł do kuchni. Klaudia stała przed lodówką zasłaniając rękoma twarz. - Co się stało? Czemu się drzesz? - Dziewczyna odjęła ręce od twarzy i popatrzyła na ojca zapłakanymi oczami. - Nie widzisz? - zawodziła. W pierwszej chwili nie dostrzegł niczego, co mogłoby wywołać taką rozpacz. Nagle zobaczył. Twarz jego córki zmieniła się. Zamiast świeżej, zdrowej cery widział starcze oblicze o wyraźnych zmarszczkach, które pogłębiały się coraz bardziej. Zaniemówił. - Nasmarowałaś się czymś? Kręcił się nieporadnie po kuchni, nie mając pojęcia jak pomóc córce. A ona z niedowierzaniem patrzyła w lustro, macała się po twarzy i płakała na całą wieś chyba. Kmita poczuł, że musi coś zrobić. Wybiegł z domu i chcąc sprostać olbrzymiej potrzebie działania spuścił psa z łańcucha, nalał mu wody do miski, a potem ruszył do elektrycznej skrzynki zamocowanej przy płocie. Otworzył drzwiczki, wyłączył zasilanie ogrodzenia dla owiec, otwarł szeroko furtkę ogrodzenia i zablokował ją leżącym na ziemi drągiem, żeby nie mogła się sama zamknąć.

Tymczasem słońce jakoś przygasło. Zrobiło się szarawo. Krowy Kowalczyka leżały na trawie. Brudna biel ciężkich wymion zlała się w jeden kolor z białobrązowymi bokami zwierząt, gdy pełne spokoju poruszały pyskami przeżuwając powoli twardsze źdźbła i oganiały się leniwymi ruchami ogonów od brzęczących much. Czekały na Kowalczyka, żeby je napoił i przestawił paliki. Wkrótce zobaczyły z daleka sylwetkę gospodarza popychającego taczkę z wiadrami z wodą. Wiadra pobrzękiwały wesoło, a Kowalczyka dobiegło pieszczotliwe, powitalne muczenie krów. Z drugiej strony pola, ścieżką od lasu, biegł Heniek Paliwoda. Zamachał rękami do Kowalczyka.

- Józeek! - zawołał - możesz moją zawieźć do szpitala, albo pożyczyć auto?

- A co? Zaczęło się? - odkrzyknął Kowalczyk. Przyspieszył swój marsz z taczką, dotarł do krów, pospiesznie wyładował wiadra i postawił przed każdą. Krowy dźwignęły się ociężale, wsadziły pyski w wiadra i zaczęły miarowo chłeptać wodę. Józek pozdejmował łańcuchy z palików i nagle wiedziony dziwną sobie samemu myślą odczepił łańcuchy od krowich obroży. Tymczasem Heniek dobiegł już do niego. - To jak? - rzucił zdyszany.

- Ja z nią pojadę – odpowiedział Kowalczyk - Jeszcze byś mi samochód na drzewo wpakował z tych nerwów i młody Paliwoda w rowie by na świat przyszedł.

Zostawili wiadra, taczkę i pobiegli w stronę Kowalczykowego domu. Spieszyli się bardzo, bo rodząca to raz, ale i pogoda zmieniała się z każdą chwilą. Ciemniało coraz bardziej, jak przed potężną burzą. Dotarli najszybciej jak się dało do gospodarstwa Józka, ale kiedy ruszali samochodem sprzed domu, wokół było już czarno jak w bezksiężycową noc. Józek prowadził ostrożnie rozświetlając drogę reflektorami. Zjechali z głównej szosy, skręcili w prawo na nieutwardzoną, wąską drogę między polami. – Dawaj, dawaj – poganiał Heniek. - Szybciej się nie da – przecież widzisz. A czemuś nie zadzwonił wcześniej?

- Komórka mi padła, nie mogłem. O Jezu, Jezu, szybciej - jęczał coraz bardziej zdenerwowany.

Jechali jednak coraz wolniej, prawie po omacku, mimo świateł samochodu. Nie widzieli też wzajemnie swoich twarzy, rąk w tym niewiarygodnym mroku. Nagle reflektory zgasły, a silnik ucichł. Józek spróbował uruchomić samochód, raz i drugi i trzeci mamrocząc pod nosem „No, ruszże się, zapal do jasnej cholery". Po kilkunastu próbach z rezygnacją zdjął ręce z kierownicy. Zostali w ciszy, w kompletnej, niewyobrażalnej ciemności. I wtedy Heniek otworzył drzwi i zawył w tę czerń, co była przed nimi, nad nimi i w nim jedno długie, przeciągłe „Kuuuurwaaa!" a potem rozpłakał się, jak to tylko w dzieciństwie mu się zdarzało.

***

Torkyw westchnął głęboko. Był zmęczony. Skóra mu pociemniała, a guzy na czole ledwie się jarzyły. Zamykały mu się wszystkie oczy. Starał się utrzymać otwarte przynajmniej dwa. Odpocznie w drodze na ostatnią już, na szczęście, planetę, jak tylko skończą pracę tutaj. Zawezwał Atram. Atram zawsze połyskiwała blaskiem energii, a guzy płonęły jej równym, mocnym światłem. Jak ona to robi, nie raz zastanawiał się Torkyw.

- Pierwszy i drugi etap skończony? – zapytał.

- Deszcz z przekazem spadł już wszędzie. W większości stref pasożyty uwolniły miejscową faunę. Statki z ładunkami przyjęły pozycje nad wyznaczonymi punktami. Zrzut zacznie się za 4 gisoty.

- Dobrze. Powiedz Enarfowi, żeby był gotowy do odlotu 3 gisoty później.

Torkyw zamknął oczy. Wiedział, że planety trzeba chronić, że wymagają co jakiś czas dezynsekcji, ale nie lubił tego robić. Pasożyty były bardzo szkodliwe, to fakt, ale te tutaj były osobnikami obdarzonymi pewną zdolnością myślenia. Może jakaś antyseptyka wystarczyłaby. Ale Rada zdecydowała inaczej. Trudno.

4 gisoty minęły. Rozpoczęto zrzut.

Na niebie pojawiły się błyszczące, srebrzyste kręgi. Migotliwe, wirujące paski zniżały się w szybkim tempie, przenikały przez dachy i mury budynków. Ludzie wyciągali ku nim ręce. Połyskliwe wstęgi dotknęły najpierw tych trzymających ręce wysoko w górze, chwile później dotknęły tych, którzy tylko przypatrywali się zachwycającemu zjawisku, na koniec pogładziły srebrnym blaskiem dzieci. Błysk szybko przechodził od wysuniętych w górę rąk wzdłuż ciała dotkniętego i nagle, w mgnieniu oka, człowiek rozdrabniał się na atomy i rozpraszał w powietrzu. Kiedy ciemność całkiem ustąpiła odsłoniła zupełnie puste ulice. Tylko po chodniku wędrowały chomiki, na jezdni bawiły się psy, a w powietrzu unosiły się kolorowe chrząszcze.

Okumaya devam et

Bunları da Beğeneceksin

50 0 20
nefelibata (noun.) cloud walker one who does not obey the conventions of society, literature, or art Biologist Elain Mavka is sent to a for...
19.8K 547 29
Events take place after The Death Cure book! What if Teresa is alive but Brenda's dead cause' she saved Thomas from the ceiling that fell down when t...
31 9 9
An astronaut scientist gets stranded on the undiscovered planet Orthease. Upon trying to collect samples, the pod got damaged upon landing. Doctor Vi...
11.7K 284 42
My sister and I have been waiting, I fear our parents will never come. What did come was a droid, and along with it came an adventure, a war between...