Oczy Koloru Morza

By CzarnaGwiazda-

118K 7.3K 4.2K

Chciałbym powiedzieć, że jestem zwykłym szesnastolatkiem mieszkającym w Nowym Jorku. Ale niestety nie mogę. N... More

Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Epilog
Pytania do Q&A
Pytania i Odpowiedzi *BOHATEROWIE*
Pytania i Odpowiedzi *AUTORKA*

Rozdział 6

4.1K 247 140
By CzarnaGwiazda-

Było sporo po dziesiątej w nocy. Pięć minut temu zajrzałem do mamy i powiedziałem, że przyjdę jutro. Ja mógłbym spędzić noc w szpitalu, ale Brian chciał wracać do domu. Z Gabe'm kontakt mi się urwał jakieś trzy godziny temu. Poszedł gdzieś, a ja nie miałem zamiaru szukać go po całym terenie szpitala. Pewnie pali gdzieś na ulicy. Pomogłem zaspanemu bratu ubrać się w kurtkę. Narzuciłem na siebie bluzę pozostawioną wcześniej na krześle pod oddziałem i wyszliśmy ze szpitala. Od razu przebiegł mi po plecach nieprzyjemny dreszcz. Było grubo ponad minus piętnaście stopni, a ja musiałem przejść prawie kilometr w samej bluzie. Narzuciłem na głowę kaptur i chwyciłem brata za rękę.

- Poniesiesz mnie? - usłyszałem pytanie Brian'a. Dobra, był jedenaście lat ode mnie młodszy, ale miał ciepłą bluzę, puchową kurtkę, rękawiczki i czapkę. To był jeden z takich momentów, kiedy mu zazdrościłem. Tak, ja zazdrosny o pięciolatka.

- Później, okay? - powiedziałem. Brian nie odpowiedział, tylko mocniej zacisnął palce na mojej dłoni. Postanowiłem skrócić trochę drogę i wybrałem skrót przez Central Park.

- A jak napadnie nas potwór? - zapytał mały. Ta, jeszcze potworów mi tutaj brakowało. W myślach pomodliłem się do wszystkich możliwych bogów, żeby chociaż raz coś było po mojej myśli.

- Spokojnie, nie napadnie - odpowiedziałem. Wolną ręką potarłem zmarznięte ramię. Mijaliśmy właśnie kolejną ławkę w parku, gdy z prawej strony usłyszałem głośny śmiech. Odwróciłem głowę w tamtą stronę i zobaczyłem Maxa, Josha, Jacka, Susan, Emmę oraz kilka innych osób ze szkoły idących sąsiednią alejką. Obiło mi się kiedyś o uszy, że Susan robi u siebie imprezę. Nawet mnie zapraszała, ale nie, to nie dla mnie. Za dużo słyszałem o słynnych domówkach tej dziewczyny. Przyśpieszyłem trochę kroku, ale na moje nieszczęście któryś z chłopaków mnie zauważył.

- Ej, Percy!

Udałem, że tego nie słyszałem. Brian dziwnie się na mnie spojrzał, ale dzielnie dotrzymywał mi kroku. Po chwili usłyszałem szybkie kroki za sobą. Poczułem, że ktoś dotyka mojego ramienia i lekko popycha.

- Perseusz, nieładnie tak u...ciekać - wymamrotał Jack. Wyglądał na "lekko wstawionego". Reszta też. Nie no, klasę to po prostu miałem zajebistą. Więcej w niej ćpunów, alkoholików i palaczy niż na całej Upper East Side. Jak dla mnie to było żałosne.

- Oh, daj mi spokój - powiedziałem i przyciągnąłem brata do siebie.

- Ostatnio ogarnąłem, dlaczego masz takie zwalone imię. Wiesz, ten no... ostatnio na historii było... z mitologii - Jack już nie pierwszy raz śmiał się z mojego imienia. Cóż, zanim trafiłem do obozu, to też go za bardzo nie lubiłem, ale później jakoś się przyzwyczaiłem.

- Syn Zeusa, Perseusz. Heros grecki, pogromca Meduzy i tak dalej - wtrąciła się Susan.

- Skoro jestem synem Zeusa to radzę uważać. Bo mój tatuś walnie zaraz każdego z was piorunem po tym pustym łbie i będzie po problemie - nie wierzę, że to powiedziałem. Sorki wujku. Serio, to była wyższa konieczność. O zgrozo, bycie dzieckiem Zeusa to musi być masakra. Ups, przepraszam Thalia.

- Nie żartuję - dodałem. Jakoś specjalnie się nie wkurzyli. Z cichymi pomrukami odeszli niezadowoleni. Przeszliśmy jakieś sto metrów, gdy Brian odezwał się obok mnie

- Kto to był?

- To... znajomi ze szkoły - powiedziałem.

- Naprawdę twoim tatą jest Zeus? - nie no, rozbroił mnie. Zaśmiałem się cicho ignorując mimowolne szczękanie zębami. Miałem wrażenie, że za chwilę tu zamarznę.

- Nie, żartowałem tylko - odpowiedziałem. Wątpię, czy chociaż słyszał o mitologii greckiej, ale może coś mu się tam obiło kiedyś o uszy.

Po dziesięciu minutach dotarliśmy pod kamienicę, w której znajdowało się nasze mieszkanie. Cały trząsłem się z zimna, a palce miałem tak skostniałe, że miałem dziwne uczucie jakby zaraz miały odpaść. Poczułem zadziwiająca ulgę wchodząc do klatki schodowej. Z wysiłkiem wspiąłem się na czwarte piętro i wcisnąłem klucz do zamka. Otworzyłem drzwi przepuszczając brata pierwszego.

- Zimno ci? - zapytał Brian, gdy odkładałem jego kurtkę na wieszak.

- Tylko trochę - odpowiedziałem. Było to lekkie kłamstwo, ponieważ nadal trząsłem się jak galareta, a mój nos chyba trzymał się tylko dzięki jakiemuś klejowi. Słyszałem, że tego tygodnia w Nowym Jorku zamarzło już pięć osób. Nie miałem ochoty być szóstą. W środku grudnia nigdy nie było tak zimno. To chyba będzie zima stulecia.

- Zrobić ci herbatę? - zapytałem cicho. Chyba zamarzły mi struny głosowe.

- Chceee spaaać - ziewnął mały i potarł dłońmi zaspane oczy. Odprowadziłem go do pokoju i przebrałem w piżamę.

- Śpij - powiedziałem nakrywając go kołdrą. Momentalnie zasnął, a ja poszedłem do kuchni zrobić sobie coś ciepłego do picia. W mieszkaniu nie było może za ciepło (Gabe oszczędza na ogrzewaniu, żeby mieć na wódkę i piwo), ale i tak odczuwałem mocną różnicę temperatury między podwórkiem a wnętrzem. Nadal się trząsłem. Zamknąłem drzwi na klucz oraz zaparzyłem sobie herbatę. Usiadłem na fotelu z gorącym kubkiem herbaty i otuliłem się wyjętym wcześniej z szafki grubym brązowym kocem. Napój przyjemnie rozgrzewał przełyk, a ciepło rozchodziło się po całym ciele. Po dwóch minutach opróżniłem kubek. Postawiłem go na stole w kuchni i wróciłem do poprzedniej pozycji. Po chwili spokoju powróciły przygnębiające myśli. Gdybym miał dostęp do komputera Gabe'a, to pewnie poszukałbym informacji na temat guzów mózgu. O ile oczywiście moja dysleksja pozwoliłaby mi na czytanie. Ale jednak to nie był dobry pomysł. Wolę nie wiedzieć co zrobiłby mój ojczym, widząc, że grzebałem w jego laptopie. Powoli zacząłem robić się senny. Nawet nie zauważyłem, kiedy zamknąłem oczy i zasnąłem z głową na oparciu fotela.

***

- Otwórz te cholerne drzwi! - to były pierwsze, niewyraźne słowa, które usłyszałem po obudzeniu. Strasznie bolała mnie głowa, ale po chwili jakoś zwlokłem się z fotela. Wolno stawiając krok za krokiem poszedłem w stronę drzwi wejściowych. Przecierając zaspane oczy przekręciłem klucz w zamku, a do środka jak rozwścieczony byk wparował mój ojczym.

- Co ty sobie smarkaczu myślisz?! - warknął i trzasną drzwiami. Dziwiłem się, że nikt z sąsiadów nie wyszedł na korytarz zobaczyć co to za wrzaski.

- Przepraszam, zaspałem - odpowiedziałem przykładając rękę do czoła. Chyba wczorajszy powrót do domu trochę mi zaszkodził. Dobra, jakoś mi przejdzie. Brian do tej pory pewnie też spał, jednak stawiałem na to, że głos jego ojca go obudził.

- Zaspałeś? Zaspałeś?! - krzyknął łapiąc mnie za bluzę i przygważdżając do ściany. - To jest powód, dla którego musiałem stać pod drzwiami jak kretyn i dobijać się do własnego mieszkania?!

- Przepraszam, byłem zmęczony - próbowałem się usprawiedliwić. A tak tą drogą idąc, to co on robił przez całą noc? Szlajał się po knajpach w mieście przepijając nasze ostatnie pieniądze? Zresztą było to jego prawie ulubione zajęcie. Przed nim znajdowało się tylko rozgrywanie partyjek pokera i oczywiście gnębienie swojego ulubionego worka treningowego w postaci mnie.

- Że też Sally musiała zrobić takiego bachora jak ty. Ciekawe, jakim idiotą był twój ojciec, skoro spłodził takie gówno - wycharczał mi nad uchem Gabe. Zabolała mnie ta uwaga. Przyzwyczaiłem się do gorszych zniewag z ust ojczyma, ale nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zahaczał o temat mojego ojca. Gdy zbliżył swoją twarz do mojej wyczułem ostrą woń alkoholu. Więc znowu przepijał ostatnie pieniądze w knajpach.

- Mój tata nie jest idiotą - powiedziałem, zanim się zastanowiłem. Sekundę później Gabe wymierzył mi bardzo mocny cios otwartą dłonią w mój lewy policzek. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie dostałem tak mocno z liścia.

- Ty mała, pyskata, zarozumiała, rozwydrzona, denerwująca gnido! - całe ciało miałem sparaliżowane. Wiedziałem, że mógłbym odepchnąć od siebie Gabe'a, ale coś mi nie pozwalało. Byłem lekko zamroczony bólem i... bałem się. Cholera, co się ze mną dzieje?! Byłem w stanie spokojnie walczyć z hydrą, empuzami, eryniami, cyklopami, a przy zwykłym śmiertelniku panika odbierała mi zmysły.

- Zdejmuj te szmaty, teraz zasłużyłeś na prawdziwą karę - wycharczał mi do ucha i zaczął szarpać moją bluzę. Na początku starałem się opierać, ale po kolejnym mocnym ciosie w policzek przestałem się stawiać. Co ja takiego zrobiłem? Moja wina, że się upił i szajba mu odbija?

Nierównymi, silnymi ruchami zdarł ze mnie bluzę i zabrał się za ściąganie ze mnie koszulki. Bałem się co takiego znowu wymyślił. Gdy leżałem już z gołym torsem na podłodze wyciągnął ze swoich spodni, gruby, skórzany pas. Chwycił mnie za włosy, pociągnął do góry tak, że klęczałem teraz twarzą do ściany i po prostu złożył pas na pół i zaczął mnie bić. Przy pierwszych pięciu uderzeniach starałem się nie okazywać bólu, jednak przy kolejnych już nie wytrzymałem i wydałem z siebie długi, głośny jęk. Zagryzłem zęby i poczułem metaliczny smak w ustach, smak krwi. A Gabe dalej nie przestawał. Nie mam pojęcia ile trwała ta tortura. Wiedziałem tylko, że gdy skończył osunąłem się na podłogę.

- Wstawaj szczeniaku i idź się ogarnij. Za dziesięć minut na stole ma być gotowe śniadanie - powiedział spokojnie Gabe i wymierzył mi kopniaka w brzuch. Przez chwilę nie mogłem się ruszyć, jednak gdy mój ojczym znikł w drzwiach kuchni chwiejnie podniosłem się z podłogi. Pociemniało mi przed oczami, ale resztkami sił drżącą ręką chwyciłem z ziemi moją koszulkę i słaniając się poszedłem do łazienki. Po zamknięciu za sobą drzwi upadłem na podłogę ciężko dysząc. Oddychałem głęboko i starałem się nie wrzeszczeć z bólu. Plecy paliły mnie żywym ogniem, a w głowie nie mogłem nawet skupić myśli.

- Za jakie grzechy... - wyszeptałem i oparłem głowę na zimnej posadzce. Dobra, Percy weź się w garść. Masz dziesięć minut, inaczej znowu się wścieknie, powtarzałem sobie.

Z trudem stanąłem na nogach i podszedłem do lustra. Wstrzymałem powietrze w płucach, gdy obróciłem się, żeby zobaczyć swoje plecy. Całe były pokryte paskudnymi ranami, z których dosłownie lała się krew. Zszokowany odwróciłem wzrok i wszedłem pod prysznic. Spodniami się nie przejmowałem, ponieważ i tak będą suche. Zaleta bycia synem Posejdona. Odkręciłem wodę i poczułem, jak zimne krople zmywają krew z moich pleców. Powoli zasklepiające się rany bolały jak cholera, a woda spływająca do brodzika była ciemnoczerwona. Zacisnąłem zęby, aby nie krzyknąć. Po kilku minutach zakręciłem wodę i wyszedłem spod prysznica. Tak jak się spodziewałem spodnie były suche. Spojrzałem jeszcze raz w lustro. Całe szczęście twarz wyglądała normalnie, a miałem wątpliwości czy po ciosie Gabe'a nie zostanie mi siniak. Ostatnio moja moc tak jakby osłabła. Rany pod wpływem wody nie zasklepiały się już tak szybko i dokładnie jak wcześniej, a po siniakach zostawały duże zaczerwienienia. Odwróciłem się. Plecy wyglądały zdecydowanie lepiej, kilka ran było jeszcze otwartych, ale na szczęście nie leciała już z nich krew. Po reszcie pozostały czerwone pręgi. Miałem nadzieję, że jakoś wszystko wróci do normy. Narzuciłem na siebie koszulkę i wziąłem kilka głębszych oddechów. Gdy wyszedłem z łazienki mocno zakręciło mi się w głowie i musiałem oprzeć się ręką o ścianę, żeby nie upaść. Ze strachem wszedłem do kuchni.

- Masz dwie minuty - zakomunikował Gabe nie odrywając oczu znad gazety. Drżącymi rękami w pośpiechu zrobiłem mu kilka kanapek, a przy okazji trzy dla mnie i Brian'a. Postawiłem talerz na stole i jak najciszej próbowałem wymknąć się z kuchni.

- Chodź tu - zdrętwiałem, gdy usłyszałem głos ojczyma. Odwróciłem się i podszedłem do niego.

- Tak, Gabe? - powiedziałem stając obok niego.

- Musimy oszczędzać, dwie wam wystarczą - wyrwał mi z dłoni kanapkę i dołożył do stosu leżących przed sobą. Nie do końca to zrozumiałem, ale wolałem się nie odzywać.

- I chcę ci jeszcze coś powiedzieć. Jako że twoja matka nie może, to od dzisiaj ty gotujesz. Śniadanie, obiad i kolacja. Ale pamiętaj, jeżeli jeszcze raz zobaczę kanapki na stole to oberwiesz - oznajmił wpychając sobie do ust kanapkę z szynką.

- Jasne - odpowiedziałem cicho i udałem się w stronę pokoju, który dzieliłem z bratem. Martwiłem się o niego, miałem nadzieję, że nic nie widział. Ale to jest mało prawdopodobne. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Mały siedział skulony na łóżku i pochlipywał. Położyłem nasze śniadanie na biurku i podszedłem do niego. Plecy boleśnie zapiekły, gdy oparłem się o ścianę.

- Dlaczego płaczesz? - zapytałem cicho obejmując go ramieniem i sadzając sobie na kolanach. Nie odpowiedział mi, tylko wtulił się w mój tors i ocierał łzy w moją koszulkę.

- Wszystko jest okay. Nic się nie stało - wyszeptałem i zmusiłem go do popatrzenia mi w oczy. Jego tęczówki miały jasnoniebieski kolor odziedziczony po mamie. Mama... musiałem dzisiaj iść do szpitala. Ciekawe, kiedy ją wypiszą. Spojrzałem na zegarek stojący na parapecie okna. Było pięć po dziewiątej. Do szkoły i tak nie pójdę, a prowadzenie Brian'a do przedszkola raczej nie miało sensu. Nagle usłyszałem dzwonek telefonu w kuchni. Cholera, jeżeli dzwonią ze szkoły to mam przesrane. Zostawiłem zaskoczonego brata na łóżku i podszedłem do drzwi.

- Halo?... O, dzień dobry pani... Nie, Percy'ego dzisiaj nie będzie... Nie, no co pani. Nie poszedł na wagary... Dlaczego? Żona jest w szpitalu, a dzieciak wrócił do domu po północy... Do widzenia... Tak, oczywiście, przekażę - usłyszałem rozmowę Gabe'a prawdopodobnie z moją wychowawczynią. Znowu udawał idealnego zastępczego ojca. Ciekawy jestem, jak wysilił się na taką rozmowę będąc pod wpływem znacznej ilości alkoholu. Wróciłem na łóżko i oparłem pulsujące bólem plecy o ścianę. Woda już nie działa tak dobrze, jak dawniej. Usłyszałem trzask drzwi, które uderzają o ścianę i w progu pokoju staną Gabe. Usiadłem na łóżku po turecku, a Brian błyskawiczne schował się za mnie.

- Wychodzę do pracy, a jak wrócę na stole ma stać obiad - spojrzał na mnie z ukosa i trzasną drzwiami tak, że myślałem, czy aby nie połamał zamka (który i tak był lekko wyłamany, po ubiegłotygodniowej szarpaninie między mną a Gabe'm, za dużo by opowiadać).

- Chcesz odwiedzić mamę? - zapytałem Brian'a. Mój brat wyszedł zza moich pleców i usiadł teraz przede mną kładąc mi ręce na kolanie.

- Nie - pokręcił przecząco głową. I co ja mam z nim teraz zrobić? Muszę iść do szpitala, a samego go nie zostawię.

- Mogę poprosić pani Rose, żeby cię przypilnowała - powiedziałem. Emilia Rose to nasza sąsiadka mieszkająca piętro niżej. Miła starsza pani po siedemdziesiątce. Jak na swój wiek radziła sobie całkiem dobrze, a moim bratem opiekowała się już kilka razy. Kiedy ja byłem młodszy mama też mnie czasami do niej podrzucała. Lubiłem ją. Jako jedyna w swoim wieku nie była członkinią klubu "osiedlowy monitoring". Chyba każdy ma taką sąsiadkę, która wie o wszystkim. Gdzie byłeś, kiedy wróciłeś, z kim się szlajałeś. Czasami myślę, że babki wiedzą więcej od Google. Pani Rose właśnie taka nie była.

- Pani Emilii? - zapytał Brian.

- Tak. Będziesz grzeczny? Ja muszę się przejść do mamy - powiedziałem i wstałem z łóżka. Kiedy się wyprostowałem plecy nieprzyjemnie zapiekły, ale po chwili to minęło. Przypomniałem sobie o kanapkach zostawionych na biurku. Chwyciłem jedną i podałem bratu, a sam w minutę pochłonąłem swoją. Gdy mały skończył jeść wyciągnąłem z szafy jego brązowe spodnie i koszulkę ze Spider-Man'em. Pomogłem mu się ubrać, a potem sam przebrałem się w czyste ubrania. Na czarną koszulkę narzuciłem szarą bluzę i poszedłem z bratem po nasze kurtki. Gdy byliśmy już ubrani wyszliśmy na klatkę schodową. Ściany były obdrapane i pokryte różnymi napisami. Wolę ich nie cytować, bo ktoś mnie oskarży o używanie przekleństw, a tego nie chcę. Metalowe poręcze przy schodach były kiedyś zielone, jednak farba była obdrapana, a w wielu miejscach było widać rdzę. Zamknąłem drzwi i schowałem klucz do kieszeni spodni. Przypomniałem sobie, że zostawiłem telefon na łóżku. Jeżeli Annabeth będzie dzwonić to chyba jednak powinienem odebrać.

- Zapomniałem czegoś - powiedziałem i wróciłem do mieszkania. Chwilę potem znowu zamknąłem drzwi i poszedłem z Brian'em na dół. Przystanąłem przed drzwiami naszej sąsiadki i zapukałem. Po chwili stanęła przede mną pani Rose. Siwe włosy spięła w kok, a na bose stopy nałożyła niebieskie bambosze.

- O, witaj Percy - powiedziała.

- Dzień dobry, ja mam do pani jedną prośbę... - zacząłem, jednak pani Rose mi przerwała.

- Jak tam mama? Może napijecie się herbatki? Mam ciasteczka.

- Nie, dziękuję. Mogę u pani zostawić Brian'a? Idę odwiedzić mamę w szpitalu, a on nie chce ze mną iść - poprosiłem. Zbyt długo nie czekałem na odpowiedź.

- Ależ oczywiście! Z was takie fajne chłopaki, więc chętnie pomogę - zaświergotała i chwyciła Brian'a za rękę ciągnąc w swoją stronę. Muszę przyznać, mieć taką sąsiadkę to skarb. Reszta starszych babć mieszkających w pobliżu od czasu mojego "targnięcia się na życie" patrzy na mnie jak na wariata. Pewnie sobie mówią "ten to ma nierówno pod sufitem". Tylko pani Rose i Rick udawali, że nic się nie wydarzyło. Za to właśnie byli moimi ulubionymi sąsiadami.

- Dziękuję pani bardzo. Wrócę za jakieś cztery godziny - uśmiechnąłem się i chciałem już odejść, ale kobieta mnie zatrzymała.

- Percy... - powiedziała kładąc mi rękę na ramieniu. - Dobry z ciebie chłopak. Na prawdę, chciałabym mieć takiego syna.

Pani Rose nie miała dzieci. Mama kiedyś mi opowiadała, że jej syn zginął w wypadku, gdy miał pięć lat. Chyba dlatego tak lubiła mnie i Brian'a. Byliśmy jedynymi dziećmi w kamienicy. Syn Ricka uczył się w jakiejś szkole z internatem, więc go nie liczyłem.

- Dziękuję - powiedziałem i udałem się w stronę schodów. Moja sąsiadka zamknęła drzwi swojego mieszkania, a ja wyszedłem z budynku. Było zimno, chociaż cieplej niż wczoraj. Szybkim krokiem przeszedłem przez ulicę i skierowałem się w stronę Central Parku. Nie miałem ochoty iść przez zatłoczone ulice. Nie doszedłem nawet do połowy drogi, gdy usłyszałem sygnał wiadomości z mojej kieszeni. Jednak nie myliłem się, żeby wziąć telefon. Dzieci Hefajstosa, uwielbiam was za ten wynalazek. Może nie był to najnowszy model, tylko lekko zniszczony, mały dotykowy Samsung, ale najważniejsze, że mogłem się kontaktować ze znajomymi. A do tego jeszcze był wodoodporny. Ze względu na moją dysleksję chwilę zajęło mi odczytanie wiadomości.

Hej. Czemu cię nie ma? - brzmiał SMS od Charliego. Jedyna osoba w klasie, poza Nelly, z którą się zadawałem. Nie to, że byłem samotnikiem, tylko po prostu jedynie oni chcieli ze mną rozmawiać. Max siał postrach wśród chłopaków w klasie, a reszta dziewczyn prawie mdlała na mój widok.

Nie mogłem przyjść. Przepraszam, ale nie mam czasu - odpisałem krótko. Zdziwiłem się, kiedy wyświetliła mi się kolejna wiadomość.

Cześć Percy. Jak tam? Trzymasz się?

Annabeth rzadko pisała SMSy. Częściej po prostu do mnie dzwoniła. Nadal bolała mnie głowa, a wysilanie mózgu na pisanie na klawiaturze jeszcze bardziej pogorszyło sprawę. Mimo że nie wiedziałem, o czym z nią rozmawiać postanowiłem zadzwonić do Ann. Wybrałem jej numer i czekałem. Odebrała po dwóch sygnałach.

- Cześć - przywitałem się.

- Jak się czujesz? Co z mamą? - zapytała od razu.

- Trochę głowa mnie boli, ale ogólnie może być. Na drugie pytanie nie odpowiem, bo dopiero jestem w drodze do szpitala - odpowiedziałem.

- A gdzie jesteś?

- W Central Parku - oznajmiłem. - Kiedy przyjeżdżasz?

- Jutro z rana wylatuję z San Francisco. W Nowym Jorku będę pewnie po południu. Będziesz miał czas się spotkać?

- Z tobą zawsze - uśmiechnąłem się. Nagle usłyszałem głośny szelest z mojej prawej strony. Rozejrzałem się wokół. Zdziwiło mnie to, że dookoła nie było żywej duszy. Znam to miejsce. Bywałem tu często. Mały zaułek obrośnięty z każdej strony drzewami, do którego prowadziła wąska, kamienna ścieżka. Przechodząc przez niego można dojść do wyjścia z Central Parku, gdzie właśnie zmierzałem

- Jesteś tam? - usłyszałem w słuchawce głos mojej dziewczyny. Nagle zobaczyłem ogromy lwi łeb wychylający się zza pokrytych śniegiem drzew. Cholera. Nie, błagam no. Tylko nie to. Przecież ja tego nie zabiję. Jako że stałem przy drzewie schowałem się za nim i przywarłem plecami do zimnej kory. Serce zaczęło mi mocniej walić, a nie mogłem odważyć się na wyciągnięcie Orkana. Potwór mógłby go zauważyć. I tak to nie robiło większej różnicy. Lwa nemejskiego nie da się przebić żadnym ostrzem. Jedynym sposobem, żeby go zabić jest uduszenie go. Fakt, byłem silny, ale nie aż tak!

- Percy? - usłyszałem ponownie.

- Cholera Annabeth, ja już nie żyję- wyszeptałem jak najciszej do telefonu. Ostrożnie zerknąłem zza drzewa na potwora, który starannie obwąchiwał każdą roślinę. Wiedziałem, że zaraz mnie znajdzie.

- CO?!

- Ciii... lew nemejski.

Ann zamilkła na chwilę, ale słyszałem jej przyśpieszony oddech po drugiej stronie kraju.

- Musisz go udu...- powiedziała, jednak nie dałem jej dokończyć.

- Tyle to i ja wieee....- przerwało mi gwałtowny ryk potwora. Nastawiłem na głośnomówiący i wrzuciłem telefon do kieszeni. Ann... pomóż. Lew dosłownie wyrwał drzewo, za którym się chowałem. Przez kilka następnych minut gorączkowo starałem się unikać pazurów potwora, ale to nie było takie łatwe. Raz bardzo dotkliwie rozciął mi lewą dłoń, a za drugim podejściem mało co nie dociął mi głowy, za to na prawym policzku pozostawił dużą szramę. Gorączkowo szukałem w głowie jakiegoś rozwiązania tej sytuacji. Nagle znalazłem szalony, dość ryzykowny plan, ale to miało szansę się udać.

- Ej! Lewciu! Tutaj jestem! - krzyknąłem i popędziłem w stronę sztucznego jeziora w centrum parku. Po drodze mijałem kilku śmiertelników, jednak oni mnie nie zauważyli. Pomysł mojego ojca. Bogowie zmodyfikowali Mgłę tak, że podczas walki z potworami śmiertelnicy w ogóle nas nie zauważają. Gdybym nawet wpadł na jakąś kobietę, to przeszłaby przeze mnie jak duch. Tak samo jest w potworem. Jakbyśmy byli niewidzialni. Ogólnie fajna sprawa, ale walka z potworem już się do przyjemności nie zalicza. Gdy znalazłem się nad brzegiem jeziora lew był dosłownie dwa metry za mną. Gwałtownie zahamowałem i rzuciłem się na ziemię. Potwory nie są zbyt mądre, więc po prostu nie wiedząc co się dzieje przeskoczył nade mną i wpadł do wody. Był tak blisko, że poczułem jak jego łapy zahaczyły o moje włosy. Może nie był to jakiś misterny plan, ale kazałem wodzie go udusić. Sam bym nie dał rady, a bycie synem Posejdona pozwala mi na panowanie nad wodą. Gdy potwór rozpadł się w pył wyczerpany podniosłem się na rękach. Mgła jeszcze działała, więc śmiertelnicy mnie nie widzieli, ale zaraz powinno się to zmienić. Z wysiłkiem wstałem na nogi i opadłem zmęczony na pustą ławkę obok. Wyjąłem telefon z kieszeni. Annabeth nie przerwała połączenia. Przyłożyłem słuchawkę do ucha i poczułem, że ciepła ciecz dotyka mojej ręki. A, tak, zapomniałem.

- Annabeth? Jesteś? - zapytałem znowu podchodząc do jeziorka. Obmyłem policzek i rękę w wodzie i poczułem nieprzyjemne pieczenie towarzyszące zasklepianiu się ran.

- Percy?! Percy, wszystko dobrze?! - wydarła się do telefonu moja dziewczyna. Zerknąłem na moją dłoń, którą wyjąłem z wody. Po draśnięciu pozostała poszarpana, biała blizna. Miałem tylko nadzieję, że z czasem zniknie.

- Yyy... tak, jasne. Żyję - powiedziałem powtórnie siadając na ławce.

- Jak ty go zabiłeś? O bogowie, myślałam, że już po tobie...

- W Central Parku jest sztuczne jeziorko. A w jeziorze jest woda - udałem obojętny ton głosu i mimowolnie uśmiechnąłem się do siebie.

- I ty go udus... - zaczęła, jednak szybko jej przerwałem. Wiem, to niekulturalne, ale nie mogłem się powstrzymać.

- Udusiłem. Koniec tematu. Więc... jutro po południu będziesz w Nowym Jorku? Masz ochotę zwiedzić Manhattan? - zapytałem.

- Już się nie mogę doczekać! Tak się za tobą stęskniłam!

Gdy adrenalina powoli ze mnie uchodziła przypomniałem sobie, po co wogóle wyszedłem z domu. Zerknąłem na zegarek w telefonie. Było pół do jedenastej. Za jakieś trzy godziny muszę wrócić do domu, zabrać Brian'a od sąsiadki i zrobić coś na obiad śmierdzielowi.

- Ja też. Pa, muszę już iść. Do zobaczenia jutro - pożegnałem się szybko i nie czekając na odpowiedź Annabeth przerwałem połączenia. Schowałem telefon do kieszeni i udałem się w stronę szpitala.

***

Gdy dotarłem na miejsce od razu skierowałem się na OIOM, gdzie okazało się, że moją mamę przenieśli na obserwację. Kolejne dziesięć minut zajęło mi szukanie następnej sali, więc dopiero o jedenastej usiadłem przy łóżku mojej rodzicielki. Wyglądała trochę lepiej niż wczoraj. Już nie leżała, tylko siedziała podpierana przez poduszki. Uśmiechnęła się, kiedy mnie zobaczyła.

- Jak się czujesz? - zapytałem.

- Co ci się stało? - mama dotknęła palcami mojego prawego policzka. Pewnie po spotkaniu z potworem została tam jakaś pozostałość po lwim pazurze. W domu przemyję to nektarem, zazwyczaj pomagał.

- Długo by opowiadać - odpowiedziałem i odsunąłem od siebie drobną dłoń mojej rodzicielki.

- Coś cię zaatakowało? - nie dawała za wygraną. Wyglądała na zmartwioną.

- Lew nemejski, ale to teraz nieważne. Jak się czujesz? - zapytałem.

- Może pogadam z lekarzem, żeby nie została blizna... - co jak co, ale tym to się teraz nie powinna zamartwiać. W szafce mam chyba jeszcze pół buteleczki nektaru, więc jak wrócę do domu, to coś z tym zrobię. Eh, nie miałem teraz do tego głowy.

- Mamo, jestem herosem. Mnie zawsze będzie coś atakowało. Nie martw się o mnie, z gorszymi rzeczami sobie radziłem - szepnąłem jej na ucho, żeby nikt nie usłyszał.

- Ale... - zaczęła, jednak jej przerwałem.

- Skończmy ten temat. Kiedy wracasz do domu?

- Chyba jutro... nie wiem Percy. Lekarz powiedział, że ty... znalazłeś mnie w mieszkaniu. Przepraszam, tak bardzo przepraszam... co ja narobiłam... - powiedziała i zaczęła płakać. Usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Odruchowo się do niej przysunąłem i objąłem ją ramionami. Z jej gardła wyrwał się zduszony szloch.

- Cicho... wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie... - powiedziałem. Zdziwiło mnie to, że mama przysunęła się jak najbliżej krawędzi łóżka szpitalnego i oparła głowę na moim barku.

- Dziękuję Percy... jesteś najwspanialszym synem, jakiego mogłam mieć. Wdałeś się w ojca - wyszeptała cicho moja rodzicielka, odsuwając się ode mnie i wycierając łzy rękawem szpitalnej koszuli.

- Ta... rzeczywiście - odparłem. Może z wyglądu przypominałem Posejdona, ale nie wiem, czy mamy podobne charaktery. Zresztą... co ja mogę wiedzieć o bogach. Z nich nie da się czytać jak z otwartych książek.

- Gdzie Brian? - zapytała mama.

- U pani Rose - powiedziałem. Skończyły mi się tematy do rozmów. Już miałem zapytać jak się czuje, ale do sali wszedł doktor Prince. Po rzuceniu spojrzenia na pomieszczenie podszedł do łóżka mojej mamy.

- Dzień dobry pani Jackson. Muszę z panią porozmawiać - spojrzał wymownie na mnie, a ja zrozumiałem, że powinienem wynieść się z sali. Jednak gdy chciałem wstać dłoń mojej mamy chwyciła mnie za nadgarstek.

- Percy, zostać - powiedziała i rzuciła mi błagalne spojrzenie. Usiadłem więc na skraju łóżka, a mama oparła się lekko plecami o moją rękę. Czasami zachowywała się jakby była w moim wieku, ale nie miałem jej tego za złe. Była szczupła, dość niska i wyglądała młodo, więc gdyby się wymalowała to wyglądałaby na kilka lat starszą ode mnie. Serio, nie żartuję.

- Dobrze, więc... mam pani wyniki badań - zaczął Prince.

- Niech pan mówi. Nie mam nic do ukrycia przed synem, a i tak w końcu muszę się dowiedzieć, kiedy umrę - powiedziała moja mama. Przez jej ostatnie słowa dosłownie zacisnęło mi się gardło. Nie, proszę. Nic o umieraniu.

- Po szczegółowej tomografii komputerowej i szeregu innych badań zdiagnozowaliśmy u pani guza mózgu. Proszę się nie bać, da się to wyleczyć.

Wstrzymałem oddech i z trudem powstrzymałem łzy cisnące mi się do oczu. Tego właśnie się obawiałem. Bałem się, że lekarz powie coś takiego. Mama już nie była taka opanowana. Oparła głowę na moim ramieniu, a kilka słonych kropli z jej oczu wsiąkło w rękaw mojej bluzy.

- Przyjdę do pani jeszcze później - powiedział doktor Prince i wyszedł z sali.

Potem siedziałem jeszcze z mamą i po cichu rozmawialiśmy. Próbowałem ją pocieszyć, ale nie za bardzo wiedziałem jak. Ja sam też miałem mieszane uczucia. Po godzinie wyczerpana płaczem zasnęła. Później poprosiłem pielęgniarkę, żeby gdy mama się obudzi powiedziała jej, że poszedłem zająć się bratem. Przez całą drogę powrotną rozmyślałem na różne tematy. Mama ma raka, ojczym jest pijakiem, ojciec bogiem, sam jestem herosem, a młodszy brat wymaga opieki dwadzieścia cztery godziny na dobę. Do tego atakują mnie potwory, o ocenach w szkole wolę nie wspominać, a Max chce, żebym wyleciał z liceum. Ekstra, po prostu normalne życie Percy'ego Jacksona.

OoOoOoOoOoOoO

Dziękuję za mnóstwo wyświetleń, cudownych komentarzy i gwiazdek! Kochani jesteście *.* Mam dla Was tylko jedną wiadomość. To opowiadanie mam już napisane do 11 rozdziału, więc przez jakiś czas będę je aktualizować systematycznie. Jednak już niedługo rozdziały będą pojawiały się rzadziej, ponieważ nie będę nadążała z ich pisaniem xD I nie, nie zdradzę co będzie dalej z Percym, mogę tylko powiedzieć, że już niedługo nastąpi całkiem spory zwrot akcji i... dobra, już nic więcej nie powiem :D Liczę na Waszą aktywność! Zarówno w komentowaniu jak i głosowaniu na rozdziały!

Continue Reading