Siła, którą mi dajesz

By BellaCornflower

2.3K 181 59

Strata bywa bolesna. Podwójna strata równa się podwójnemu bólowi. Bólowi, który ujarzmić może tylko zemsta. More

2. Valentina
3. MATTEO

1. MATTEO

1.1K 89 26
By BellaCornflower

Miło mi cię widzieć w drugiej części serii o Braciach Russo. Czas akcji w tej części to mniej więcej rok od urodzenia Apollo, dlatego pewne wątki mogą nie zgadzać się z epilogiem „ HOPE". Mam jednak nadzieję, że nie będzie wam to przeszkadzać i razem poznamy historie najbardziej wyczekiwanego Russo.

***

Od pół godziny stoję w sklepie z zabawkami i staram się wybrać coś odpowiedniego dla swojego bratanka. Nawet nie wiem kiedy ten rok minął.

Cały czas pamietam załamanego Vincenta na szpitalnym korytarzu. Nigdy nie widziałem go w takim stanie. Kiedy myślał, że nieodwracalnie stracił Hope...

Mimo, że to nie moja żona walczyła za drzwiami o życie, czułem się jak sześć lat temu. Widziałem w nim siebie czekającego na jakieś informacje. Bezradnego i doszczętnie załamanego.

Teraz miałby prawie sześć lat. Kto wie, może w domu czekałaby na mnie cała gromadka. Kochająca żona, witająca mnie od samych drzwiach szerokim uśmiechem, jak to miała zawsze w zwyczaju i dzieci, które tylko wyczekują aby móc pochwalić się swoim dniem. Słuchałbym ich z zachwytem, a później przytul mocno żonę, gdy kładlibyśmy się spać w naszej sypialni.

Ale nie mam tego. Nie mam kochającej żony, ani dzieci. Nie mam nic z tego.

Bo jedyna kobieta, która idealnie pasowała do mojego boku, została ukarana za moje grzechy. A razem z nią mój syn, który miał dopiero poznać cały ten popaprany świat.

W jednej chwili całe moje życie zostało zabrane. Wszystko straciło swój sens. Każda próba wzięcia przeze mnie oddechu, jest jak wdychanie dymu w płonącym domu, którego już nie ma. Wszystko doszczętnie spłonęło w ułamku sekundy, zostawiając mnie z rządzą zemsty.

Zemsty, która jest bliżej niż mogłoby się wydawać. Może czeka na mnie za rogiem i gdy tylko opuszczę sklep, dokona się to na czekałem tyle czasu.

- Może w czymś mogę Panu pomóc? - przesłodzony głos ekspedientki wybudza mnie z własnych myśli. Rozluźniam palce, które zaciskają się coraz mocniej na nic niewinnym pluszowym misiu. Przenoszę na nią wzrok i przez chwilę pozwalam napawać się widokiem jej wyeksponowanych piersi. Kiedy tylko wszedłem do sklepu, od razu zabrała się za poprawianie bluzki, żeby ta odsłaniała jak najwięcej. Skoro sama tego chce... - Szukasz czegoś konkretnego?

Marszczę brwi, gdy przechodzi do rozmowy ze mną, jakby nie widziała mnie po raz pierwszy na oczy.

- Potrzebuję prezentu na pierwsze urodziny - kobieta, a właściwie dziewczyna, bo z pewnością nie ma jeszcze dwudziestu jeden lat, wydyma wargi i zalotnie się uśmiecha. Nie mam dzisiaj humoru na takie akcje, dlatego z krzywym uśmiechem dodaję - dla syna. Musi to być coś wyjątkowego.

Mina na chwilę jej rzędzie, ale zaraz szybko wraca do wcześniejszego żałosnego zalotnego uniesienia warg.

- Pewnie ciężko jest być samotnym ojcem. - stwierdza i przechodząc do regału, mija mnie ocierać się ramieniem o moje.

- Jego matka aktywnie uczestniczy w wychowaniu. - mój głos jest ostrzejszy niż na początku. Rozmowa z nią zaczęła mnie męczyć, dodatkowo pokazuje sobą brak profesjonalizmu. - Ale to raczej nie twoja sprawa, ty tylko tu sprzedajesz.

Tym razem to ja posyłam jej wredny uśmiech, zadowolony, że chociaż na chwilę straciła tę pewność siebie, którą miała na początku. Powinni przykleić na wejściu kartkę z informacją, że wchodzisz na własne ryzyko. Sprzedawczyni może cię omamić i zniszczyć małżeństwo.

Wielu facetom z pewnością uratowałoby to życie.

Oddaję jej pluszaka, którego cały czas ściskałem w dłoniach i bez słowa wychodzę. I tak nic bym tam nie kupił. Apollo to wymagające dziecko i z pewność nie zadowoliłby się jakimś nudnym misiem.

Wyciągam papierosa i zaciągam się toksycznym dymem. Hope wiele razy próbowała mnie przekonać do rzucenia. Groziła mi nawet, że nie będzie ze rozmowie wszystkim, że jestem wyjątkowo zżyty ze kocykiem z dzieciństwa, jeśli tylko poczuje ode mnie dym. Dlatego zawsze nosze ze sobą perfumy i zapas gum do żucia. Nigdy nie wiem kiedy na nią wpadnę.

Oj tak. Ta drobna blondyneczka oplotła sobie wokół palca nas wszystkich. Ostatnio nawet Ivan stwierdził, że powinna częściej nas odwiedzać. Na jego nieszczęście, słyszał to Vincent, który nie reaguje zbyt dobrze jeśli chodzi o jego żonę. To zazdrosny dupek, który dał się wcisnąć pod pantofel. Ale chociaż to lubi.

Zaciągam się ostatni raz, nim rzucam niedopałek i przydeptuję butem. Nadal nie mam prezentu dla swojego chrześniaka. To jego pierwsze urodziny, wiec musi to być coś niezapomnianego.

W drodze do samochodu przechodzę obok parku, w którym ludzie spacerują ze swoimi psami.

Przecież to najlepszy pomysł. Kupię mu psa. Vincent od dawna mówił, że planują przygarnąć jakiegoś ze schroniska, ale z małym dzieckiem chyba nie mieli na to zbytnio czasu.

Na szczęście wujek Matteo ma go aż nad to i znajdzie chwilę na podjechania do schroniska. Wyszukuję w nawigacji najbliższe miejsce gdzie mógłbym podjechać i włączam się do ruchu drogowego.

Na miejsce docieram po dwudziestu minutach. Gdy tylko zamykam za sobą drzwi rozdzwania się mój telefon. Dobrze wiem kto dzwoni, bo tylko jedna osoba mogła ustawić na dzwonek do swojego numeru Lane Del Rey.

Odbieram bez chwili zwłoki, bo każda sekunda mogłaby się zakończyć godzinnym kazaniem o nieodbieranie telefonu i konsekwencjach tego haniebnego czynu. Trzy razy mi wystarczą, żeby wysnuć odpowiednie wnioski.

- Co tam, szwagierko? Mój brat znowu działa ci na nerwy? - witam się i odpalam papierosa, żeby zaraz usłyszeć jak kobieta wciąga głośno powietrze.

- Matteo! Czy ty robisz właśnie to, co myślę że robisz?

Mentalnie daje sobie w policzek za to, że nie przewidziałem tego, że ta kobieta ma jakieś nadprzyrodzone moce.

- W tej chwili wyrzucasz to. Nie będę z tobą rozmawiać kiedy palisz. - rozkazuje i mogę sobie tylko wyobrazić jak unosi podbródek, żeby być przy tym bardziej przekonująca.

- Ale to ty dzwonisz. - zauważam ze śmiechem.

- Nie denerwuj mnie, bo nie dostaniesz tortu. - grozi, a tle w słyszę Vince pytającego z kim rozmawia. - Z Matteo, przypilnuj Apollo, bo znowu zbliża się do confetti. Dasz wiarę, prawie zjadł dzisiaj całą garść tych kolorowych gwiazdeczek.

Ostatnie zdanie kieruje już do mnie z jawnym oburzeniem.

- To po co to kupowaliście? - pytam, bo serio nie rozumiem po jaką cholerę kupować coś takiego mając małe dziecko. Ja rozumiem, że może inne dzieci nie rajcuje coś takiego. Ale Apollo ciągnie wszędzie tam, gdzie widzi kłopoty. Nawet zaczynam im współczuć, jak za kilka lat zacznie pokazywać swój charakterek, który już teraz nie jest niezauważalny.

- Vince uparł się, że pierwsze urodziny jego syna mają być z przytupem. Podobno to jadalne i nic mu się nie stanie jeśli weźmie do buzi, ale wolę nie ryzykować. - wzdycha ciężko na zachowanie swojego męża. Nie będę kłamał, jeśli powiem, że narodzinach Pola i wyzdrowieniu Hope stał się jeszcze bardziej nadopiekuńczy, dokładny, ostrożny i cholernie wkurwiający. No ale cóż, takie prawa miłości.

- A dzwonisz w jakiejś konkretnej sprawie, czy tak sobie na pogaduszki? - pytam w końcu przypominając sobie gdzie i po co jestem.

- Ach, tak. Za ile u nas będziesz? - przypomina sobie szybko prawdziwy powód jej telefonu. Ta kobieta jest serio szalona. Podejrzewam, że zaraziła się tym od swojego męża.

Zastanawiam się chwilę nad odpowiedzią. Nie mam pojęcia ile czasu spędzę w schronisku. I nie wiem, czy akurat tutaj znajdę idealnego kompana dla bratanka.

- Nie wiem. - odpowiadam zgodnie wzruszając ramionami chociaż nie może tego zobaczyć. - Godzina? Dwie?

- Dobrze. - cieszy się prawie wydostając z sobie pisk. - Po drodze kup mi proszę proszek do pieczenia i cukier.

Marszczę brwi na jej prośbę. Robi z nami co chce. Leo wcale nie jest lepszy, wystarczy jeden telefon a już stoi przed nią na baczność. Muszę się trochę ogarnąć i pokazać, że nie może sobie tak mną rządzić kiedy chce. Jestem capo, jeszcze kilka godzin temu byłem odwiedzić swojego bardzo dobrego przyjaciela, który był mi winien całkiem sporo kasy. No cóż, musiałem mu przypomnieć, co znaczy u mnie na czas.

- Dlaczego nie poprosisz o to Vincenta? To ona jest twoim mężem.

- Wiesza balony i girlandy. Jest zajęty. - no rzeczywiście, nigdy nie spotkałem tak zapracowanego człowieka. Żeby się przypadkiem nie przeciążył ten nasz biedaczek. - Dziękuję, kocham cię.

Nim szybko się rozłącza, słyszę jeszcze głos brata, który, obrażony krzyczy, że nie może mówić mi takich rzeczy, bo tylko jego kocha.

Zakochany pajac.

A mimo wszystko, w piersi coś nie przyjemnie mnie ściska mówiąc, że też mogłem to mieć. Też mogłem być zakochanym pajacem nim stałem się bezdusznym dupkiem, który ma gdzieś uczucia innych.

Oczywiście z wyjątkiem rodziny.

Dzisiaj wracam do tego o wiele częściej niż normalnie. Może to przez to, że po raz pierwszy obchodzony urodziny syna jednego z nas i nie przyjemne wspomnienia przypominają o sobie wyśmiewając mnie.

Kręcę głową, żeby pozbyć się wszystkich negatywnych myśli i wchodzę do schroniska. Od samego wejścia dochodzą mnie odgłosy szczekających psów. Wchodzę do przestronnego korytarza i przystaję, nie wiedząc w którą stronę iść dalej. Nad drzwiami po prawej stronie wisi informacja, że prowadzą one do skrzydła weterynaryjnego. Wiec moje miejsce docelowe jest po lewej stronie, gdzie przejście jest otwarte i to z niego wydobywa się donośne szczekanie.

Po drodze nie miałam nikogo, przez chwilę mam nawet wrażenie, że nikogo tu nie ma, ale przy recepcji niedaleko kojców, siedzi dziewczyna wpatrzona w swoi telefon. Nie zauważa mnie, dlatego mogę jej się chwilę przyjrzeć.

Ma różowe włosy i z pewnością jest ode mnie młodsza, ale nie aż tak jak laska ze sklepu. Może być między nami z pięć lat różnicy. Ma nie więcej jak dwadzieścia pięć lat.

Chrząkam, żeby zwrócić wreszcie jej uwagę, co na szczęście działa. Dziewczyna odrywa się od telefonu i podskakuje gdy dostrzega mnie tuż naprzeciwko.

Serio? Nie jestem taki straszny.

- Przepraszam, nie zauważyłam Pana. Właśnie kończyłam... - jej głos jest miękki i melodyjny. Taki, którego chciałoby się słuchać godzinami.

- Nie interesuje mnie to. - warczę ucinając jej tłumaczenia. - Potrzebuję psa.

Dziewczyna marszczy brwi i analizuje chwile moje słowa.

- Psa? - powtarza jakby upewniając się, czy dobrze usłyszała. Po co niby miałbym tu przychodzić, skoro nie po psa.

- Tak, chce zrobić prezent bratankowi...

- Chcesz dać psa w prezencie? - tym razem to ona mi przerywa. Z początkowej nieśmiałości i miłego tonu już nic nie zostało. Teraz patrzy na mnie nieprzychylnie, a jej głos ocieka rozczarowanie.

- To właśnie powiedziałem. - odparowuje wzdychając ciężko. Na prawdę nie mam dzisiaj ochoty na takie rzeczy.

Dziewczyna spuszcza wzrok na idealnie posegregowane biurko i zaczyna przekładać jakieś kartki, żeby zaraz odłożyć je w to samo miejsce.

- Przykro mi, ale nie mamy psów na prezent. - wzrusza ramionami i wraca do telefonu ignorując mój natarczywy wzrok.

- Nie pytałem, czy macie... - znowu nie daje mi dokończyć mordując mnie swoimi brązowymi tęczówkami.

- Jak mówiłam. Nie wydajemy zwierząt, które mają być prezentem. - syczy nie wiedząc z kim rozmawia.

Podoba mi się to. Jej zawziętość i pewność siebie. Kobiety w moim towarzystwie przeważnie się przymilają i robią wszystko co mówię. Ona... Jest inna. Bardziej intrygująca. Ma charakterek i odwagę. Ciekawe na ile ta odwaga jej wystarczy.

- Szef raczej nie będzie zadowolony, jeśli dowie się, że pozbawiłeś dobrego domu jakiegoś niewinnego pieska. - droczę się z nią przebierając charakterystyczny dla Russo uśmieszek.

- W takim razie, proszę złożyć na mnie skargę. - wzrusza ramionami jakby nie zrobiło jej to różnicy, czy rzeczywiście to zrobię. Nie zrobię. I ona dobrze o tym wie.

Patrzę na zegarek na lewej ręce i z niesmakiem zauważam, że mam pół godziny jeśli nie chce później wysłuchiwać niezadowolonej Hope.

- Dobra, a jeśli ten pies ma być dla mnie? Chciałem zrobić sobie prezent. - odpuszczam kłótnie z nią. Może gdybym miał trochę więcej czasu potrwałyby to dłużej. Podoba mi się, że potrafi postawić na swoim i łatwo ją zdenerwować.  Ale to może innym razem.

Przygląda mi się podejrzliwe nie odpuszczając.

- Na tę chwilę nie mamy psów do adopcji.

- A to szczekanie to świnki morskie. - parskam pokazując na kojce znajdujące się tuż za nią, w których znajduję o wiele za dużo zwierząt jak ma tak małą powierzchnię.

- Tak. - przyznaje mi racje zachowując poważny wyraz twarzy. - Mało ludzi o tym wie, bo szczekają tylko na zarozumiałe dupki.

No proszę, różowa pokazuje pazurki.

- Odważna jesteś. I pewnie nie wiesz kim jestem. - zauważam z wyższością pozwalając sobie na odkręcenie pasma jej różowych włosów na palcu. Dziewczyna wyrywa się i jeszcze bardziej jak wcześniej morduje mnie swoim spojrzeniem. Jest jak bazyliszek, tylko bez tych wszystkich super mocy.

- Słuchaj, jeśli tak bardzo zależy ci na tym psiaku... - zadowolony uśmiech wpływa na moją twarz. Wiedziałem, że szybko uda nam się dojść do porozumie. Miałem jednak nadzieję, że wytrzyma trochę dłużej. Chciałem się jeszcze chwilę z nią pobawić nim i tak by odpuściła. - to polecam iść do zabawkowego, tam na pewno znajdziesz ich mnóstwo.

***

Wychodzę ze sklepu z proszkiem do pieczenia i cukrem, po tym jak nawrzeszczałem na sprzedawczynię, że za wolno wykonuję swoją pracą. Za swój wybuch mogę obwiniać tylko jedną osobę i jest nią wiedźma, która odesłała mnie bez niczego ze schroniska. Cały czas siedzi mi w głowie z tymi swoimi cholernymi różowymi włosami.

Dawno nikt tak nie działał mi manewry ja ona dzisiaj. Nazwała mnie zarozumiałym dupkiem, a ja zamiast sprowadzić ją do pionu, dałem się wciągać w tą durną grę.

Przez wiedźmę, mój idealny pomysł poszedł się jebać, bo nie miałem już czasu, żeby jechać do innego schroniska.

I zamiast zrobić najlepszy prezent swojemu bratankowi, dostanie ode mnie reklamówek pełną jabłek, bo tylko to znalazłem w spożywczaku nie daleko domu Vincenta i Hope.

Wchodzę do domu brata spóźniony dobre pół godziny, ale blondynka nie komentuje tego, zapewne widząc, że jestem nie w humorze.

W salonie siedzą już Leo, Luna i Dominic oraz oczywiście Rose, która wyjrzała tylko na chwilę z kuchni. Max nadal jest na swojej wycieczce życia, ale Leonardo zadbał, żeby był z nami chociaż na FaceTime. Witam się z nimi szybko i siadam na jedynym wolnym miejscu jakim jest fotel.

Leo patrzy na mnie podejrzliwe dokładnie analizując moje otoczenie. Posyłam mu pytajcie spojrzenie, nie mając pojęcie o co tym razem mu chodzi.

Jeszcze nim wyszedłem rano z domu, pytał co mam  dla Apollo jako jego ojciec chrzestny. Odparłem, się dowie się później, ale z pewnością lepszy od niego.

Tym czasem przyszedłem z cholernymi jabłkami. On nawet nie ma zębów!

- Co masz dla młodego? - zwęża oczy.

Złość gotuje się we mnie, kiedy przypominam sobie scenę ze schroniska.

- Nie interesuj się bo kociej mordy dostaniesz. - syczę i w tym samym momencie do salonu schodzi Vincent razem z Apollo na rękach. Młody ubrany jest w mały garnitur i ma ulizane włosy, co jest z pewnością sprawką Vince.

- Jest nasz solenizant. - Luna wstaje, żeby pocałować pulchne policzki dziecka i pogaworzyć z nim. Kątem oka, widzę jak Dom uśmiecha się na widok jego narzeczonej z dzieckiem, ale nieskutecznie próbuje to ukryć.

Kolejny zakochany palant. Tylko czekać, aż tym razem to on zrobi dziecko Lunie.

- Zobacz Polo kto przyszedł. - Vince łagodnym głosem zwraca się do swojego syna całując go w czoło. Patrzy na niego z taką miłością, z jaką chciałbym patrzeć na swojego syna. Ich widok razem, mimo że mnie uszczęśliwia, przyprawia tez negatywne myśli. Zazdroszczę mu tego, chociaż wiem, że nie powinienem. Razem z synem na rękach podchodzi do mnie, młody od razu wiedząc mnie, rozpromienia się i wyciąga rączki.

Zabieram go od brata i zadzam na swoim kolanach. Od razu zaczyna bawić się moimi spinkami do koszuli w kształcie księżyców, które dostałem od Hope na święta.

- Dostaniesz takie na osiemnastkę. - obiecuję roztrzepując jego włoski, dzięki czemu w końcu wyglada normalnie.

- Oczywiście, bo dzisiaj wujek ma dla ciebie ma pewno coś lepszego. - drwi Leo zakładając ramiona na piersi.

W tym samym momencie do salonu zagłada blondynka z tą nieszczęsna torbą jabłek.

- Matteo nie mówiłam nic o jabłkach. - marszczy brwi przerzucając wzrok ze mnie na owoce i z powrotem. Przecieram twarz dłońmi czując, jak po karku rozlewa mi się gorąc.

Leo wybucha śmiechem i rzuca się na podłogę tarzać się po niej i trzymając za brzuch.

- Jabłka? Serio? To ten twój super prezent? - patrzy na mnie z rozbawieniem i wyciera z policzków łzy spowodowane intensywnym śmiechem.
Żeby zaraz nie ścierał czegoś innego. - Rzeczywiście, jest zajebisty. Dobrze, że to ciebie wybrali na chrzestnego. Szkoda, że mój nie robił mi takich odjazdowych prezentów. Chyba poszłabym się ze szczęścia.

Po kolacji, na którą Hope i Rose zaciągnęły wszystkich, żeby przerwać wyśmiewanie mnie przez Leo, przenieśliśmy się na taras. Apollo zasnął w wózku, który Vince nadal buja, żeby ten się nie obudził, a sam popija piwo. Leo dołączył do dziewczyn, które plotkują na bujaczce na drugim końcu ogrodu. A ja i Dominic delektujemy się swoimi drinkami bezalkoholowymi, bo jakoś będziemy musieli wrócić do domu.

Kurde, dużo się zmieniło. Jeszcze trzy lata temu, wszyscy razem chlalibyśmy w jakimś klubie, zakładając się o to, kto tym razem wyrwie więcej dziewczyn.

Ale teraz Vincent i Dominic mają już swoje kobiety, Max wyjechał, Leo... to po prostu Leo. A ja... nadal żyję zemstą nie umiejąc ruszyć dalej.

- Masz jakieś wieści? - pytam Woodsa zaciągając się papierosem. Korzystamy z okazji, że kobiety nas nie widzą i możemy sobie pozwolić na chwile samowolki.

- Nic nowego. Nadal gdzieś się ukrywa. - wzrusza ramionami wiedząc o co pytam. - Po tej akcji w zrzeszonym roku na Zebraniu, byłem pewny, że to Domez doniósł. Nadal tak sądzę. Ale omijamy jakiś ważny element.

Przytakuję, bo też mam wrażenie, że cały czas błądzimy po omacku, skupiając się na złym pierwiastku.

- A to on rozesłał wieści o moim odejściu? - Vincent wypuszcza dym patrząc na nas z ciekawością. Odkąd odszedł od mafii, nie interesował się jej sprawami. Nie tylko dlatego, że nie mógł. Wolał skupić się na rodzinie i budowaniu nowego życia niż cały czas na co stracił wiele lat. Odejście było dobrą decyzją, dopiero teraz po czasie zauważam jak zły wpływ miało na niego bycie capo.

- Trochę podpytałem i na dziewięćdziesiąt procent to on. - Dom wrzuca niedopałek do opróżnionej przez Vince butelki i prostuje się. - Ale nie mogę namierzyć skąd wysłał wiadomość.

Przytakujemy synchronicznie i przenosimy spojrzenia na kobiety. Hope w tym samym momencie patrzy na nas, gdy Vince zaciąga się swoim szlugiem. Brunet w momencie sztywnieje i wyrzuca go gdzieś za siebie.

Na twarz od razu wpływa jej niezadowolenie, zrywa się ze swojego miejsca i szybkim krokiem idzie w naszą stronę.

- Vincencie Russo! Módl się, żeby mi się przewidziało! - krzyczy gniewnie patrząc na swojego męża.

- Aniele, nie krzycz bo obudzisz Apollo. Dopiero zasnął. - próbuje się bronić wyciągając ręce w jej stronę i zaczesując kosmyk opadających włosów za ucho.

- Nie wciągaj w to naszego syna, Russo. - marszczy coś i gromi go wzrokiem, który zaraz przenosi na nasza dwójkę. Do tej pory staliśmy cicho, w nadzieji, że nas nie zauważy. - Spokojnie, was też to nie ominie.

- Aniele, nie denerwuj się. To był tylko raz. - Vince nadal bryję jakoś uspokoić swoją żonę, ale nie wyglada jakby miała szybko odpuścić.

- Od jednego się zaczyna, Vince. Śpisz dzisiaj na kanapie, nie będę z tobą spać jeśli będziesz śmierdzieć papierosami. - zakładami ramiona na piersi, a ja nie mogę powstrzymać cichego parsknięcie.

- Ej, no po co od razu tak drastycznie. - brunet znowu próbuje przymilać się do blondynki prawie przed nią klękając. - Umyję się i nic nie poczujesz, przysięgam.

Skanuje go przez chwile, po czym nachyla i coś szepcze mu do ucha na co twarz Vincenta od razu się rozpromienia i wpływa na nią szeroki uśmiech.

- Obiecuję. - mówi szybko, gdy kobieta się prostuje. - Co tylko zechcesz, aniele.

Hope uśmiecha się, całuje go szybko i wraca na wcześniejsze miejsce między Luną a Leo.

- Co ci powiedziała? - Woods nie wytrzymuje i jako pierwszy zadaje to pytanie.

- Mam posprzątać po kolacji i uśpić Apollo to pozwoli mi spać ze sobą.

***


Dobra, nie wytrzymałam. Musiałam coś napisać. Ale jest jedyny rozdział jaki dodam. Reszta ruszy dopiero od lutego ( chociaż bardzo możliwe, że złamie się jeszcze kilka razy😅).
Co myślicie ? Ujdzie jakoś ten Matteo?

Continue Reading

You'll Also Like

469K 24.5K 47
Zachodnia Kanada, turystyczne miasteczko, a w nim liceum Canmore, któremu sławę przynosi drużyna hokejowa i reprezentacja łyżwiarzy figurowych. Nie...
328K 28.8K 21
Wraz z rozpoczęciem drugiego roku studiów spokojne życie Blake Howard niespodziewanie wywraca się do góry nogami. Przez nieprzyjemne doświadczenia ze...
326K 1.2K 18
Jest to moja pierwsza opowieść tu więc z góry przepraszam za wszelkie błędy, mam nadzieje że spodoba się wam.
94K 2.9K 33
Przez całe życie żyłaś jak zupełnie normalna dziewczyna... Wiedziałaś, że ojciec zajmuje się szemranymi interesami, a twój brat - Bruno ma pójść w je...