Zostaw, to na święta

raynesevenx

18 1 0

Marysia, ciotka z Ameryki, a kiedyś Polka z prowincji, przyjeżdża na Boże Narodzenie do rodzinnego domu z And... Еще

Niedobre wyszło, ale zje się

18 1 0
raynesevenx

-  Tylko żeby nie było, że nie ostrzegałam. Moja rodzina jest popierdolona - powiedziałam, kładąc dłoń na zimnej klamce drzwi domu rodzinnego. Po siedmiu latach spędzonych za granicą spełniłam w końcu obietnicę i przywiozłam mojego narzeczonego na Boże Narodzenie, żeby matka mogła go sobie obejrzeć. 

Zastanawiałam się, czy była to dobra decyzja. Albo, ujmując to nieco inaczej, rozważna. Sam zainteresowany był, co prawda, podekscytowany wycieczką, no i oprócz gderającej starszyzny miałam jeszcze dwie siostry, nieco bardziej progresywne, niż dobijający sześćdziesiątki rodzice i dziadkowie po osiemdziesiątce, a jednak mimo wszystko, obawiałam się szoku kulturowego dla obu stron. I dla siebie samej. Nie było mnie w końcu w kraju od roku - zajęta pracą i stażem po skończeniu magisterki poprzednie święta spędziłam u rodziny mojego jeszcze wtedy chłopaka. Poszło... uprzejmie. Pomijając fakt, że pierwsze dwa dni musiałam znosić spojrzenia pytające się mnie niemo, dlaczego nie byłam rodowitą Amerykanką z pięcioletnim planem na życie, absolwentką Harvardu, dobrą partią dla sławy, tylko jakąś przyjezdną z obcym akcentem, niezdolną wymówić through tak, jak mój przyszły teść, a do tego z kraju z darmową ochroną zdrowia. No ale przywykłam przecież do takiego traktowania, do bycia nazywaną oportunistką z Europy Wschodniej, która to przecież przykleiła się do idola nastolatek tylko po to, żeby dostać zieloną kartę. Żyć jak księżniczka w amerykańskim śnie, jak gdybym nie marzyła o niczym innym, tylko płaceniu rachunków za zwykły przejazd karetką. 

Nikogo nie obchodziło - do czego również już się przyzwyczaiłam, mimo desperackich starań mojego chłopaka, by jego fandom mnie polubił - że zarabiałam w gruncie rzeczy niewiele mniej od niego (a różnicę płac zwalić należało na patriarchat), no bo przecież staż w Lavie dostałam po znajomości. Tak, jakby sieć kontaktów nie załatwiała większości stanowisk na świecie. Nawet mój ojciec swoją nową firmę specjalizującą się w fotowoltaice założył wspólnie z zięciem. Paweł dobry chłopak był, miałam tylko nadzieję, że biznes, który kręcił z moim starym, był w pełni legalny, bo - jak wiadomo - dobre chłopaki to patrzyły na świat zza krat. 

Co zaś tyczyło się mnie, ojciec wspaniałomyślnie wyklął mnie siedem lat temu za pomysł studiowania inżynierii dźwięku - co ja będę po tym robić, chyba na kasie w Biedronce siedzieć - ale zapłacił za moje utrzymanie - ewentualnie zamiatać ulice - a nastawienie zmienił dopiero, kiedy na ostatnim roku dostałam się na całkiem nieźle płatny staż. Nawet jeśli nazwisko Boba Rocka niewiele mu mówiło, a o Lava i Republic Records usłyszał dopiero ode mnie. Co miał rozumieć przez fakt, że jego druga w kolejności córka z wykształcenia została producentką muzyczną, sam nie był chyba pewien - ale mógł się teraz chwalić przed znajomymi, że jego fotowoltaika była najlepsza na świecie, w końcu jego wspaniałomyślność zaprowadziła jedno z jego dzieci aż do Stanów Zjednoczonych - i gdyby klient nie wiedział, kim był sam Andy Biersack we własnej osobie (on też nie do końca ogarniał ten temat, ale sztuką było dyskutować tak, by nigdy nie dać wytknąć sobie błędów i wychodzić z dysputy obronną ręką), to był on narzeczonym tejże właśnie córki, ciotki z Ameryki dla jego wnuka Jasia, lat dwa, syna jego pierworodnej, Agnieszki - która to, swoją drogą, też całkiem nieźle prosperowała po studiach technicznych, jako zastępczyni dyrektora (swojego męża (patriarchat miał się świetnie)) biznesu grzewczego prowadzonego wespół z moim starym. 

Wspomniane wcześniej bożyszcze nastolatek stało teraz koło mnie, trzęsąc się z zimna, otulone o wiele za cienką kurtką (a mówiłam mu, że podobna skala temperatur na termometrze w Cincinnati i w Warszawie wcale nie gwarantowała zbieżności warunków pogodowych, polskie powietrze było ostrzejsze i bardziej zanieczyszczone (w końcu sąsiad zwykł teściową palić, żeby wyszło taniej)). Nie wydawał się jednak przybity perspektywą przymarzania dupą do spodni, a przeciwnie - wyglądał na dość zmotywowanego, żeby poznać moją rodzinę. Biedak nie wiedział jeszcze, że za kilka sekund miał uderzyć go zapach kapusty kiszonej, bigosu i barszczu, podsycony nutą przyprawy korzennej, profil smakowy tak inny od tego, do którego przywykł, że powątpiewałam, czy w ogóle będzie w stanie przełknąć cokolwiek. Cóż, pocieszałam się myślą, że Jaś (lat dwa) z pewnością przyjedzie z zapasem gerberków w słoiczkach i Agnieszka podzieli się nimi z moim narzeczonym niejadkiem, jeśli będzie trzeba. A swoją drogą, liczyłam, że matka wysłuchała moich błagań i w tym roku nie zostawiła w wannie karpia, żeby czekał tam w złudnej nadziei na wypuszczenie z powrotem do rzeki (i przyprawiał o zawał serca ludzi z Zachodu, nieprzywykłych do naginających przepisy bezpieczeństwa higieny pracy zabaw gówniarzerii zza żelaznej kurtyny), dopóki dziadek Bronek nie zarżnie go na pniaku za garażem (nota bene, przez ostatnich dwadzieścia kilka lat próbowałam odwieść rodzinę od tego nieludzkiego pomysłu serwowania kolacji, ale bezskutecznie. Co widzieli w rybie, która smakowała jedynie rzecznym mułem? Nie miałam pojęcia). 

- Nie jest chyba aż tak popierdolona jak moja. A ja razem z nimi - Andy wzruszył ramionami, skutecznie odwodząc mnie od gonitwy myśli na temat tego, co mogło pójść nie tak. A było wiele opcji, możliwych scenariuszy, gotowych zdarzyć się, jeśli tylko nie upilnowałabym własnej rodziny. 

- Twoja jest co do mnie uprzedzona. Moja to jeden wielki mem - odparłam i wzięłam głęboki wdech, licząc do trzech, nim nacisnęłam klamkę. I - jak podejrzewałam, ledwie przekroczyłam próg domu, uderzył mnie zapach kapusty kiszonej, bigosu i barszczu, podsycony nutą przyprawy korzennej. Dopełniała mu kakofonia dźwięków, trzaskania garnków w kuchni, podniesionych głosów wydających sobie nawzajem komendy i kwestionujących ich zasadność - a ja momentalnie pożałowałam, że nie postanowiliśmy z Andym spędzić Świąt tylko we dwójkę, nie wliczając w to naszych dwóch kotów i psa, obecnie pilnowanych przez moich przyszłych teściów, niezbyt chyba zadowolonych z tego pomysłu. 

Ledwie pomyślałam o alternatywach dla rodzinnego Bożego Narodzenia, wliczając w to perspektywę przedłużenia weekendu we dwoje, który skończył się dziś rano, z chwilą, gdy wsiedliśmy w pociąg relacji Kraków Główny - Prowincjonalne Zadupie Za Górami i Lasami, w progu korytarza pojawiła się moja matka, odziana w wełniany sweter i sportowe, dresowe spodnie, z permanentnie już zmarszczonymi brwiami. Nigdy nie wiedziałam, czy znowu była czymś zirytowana, czy też po prostu miała akurat resting bitch face. Twarz odpoczywającej suki, przetłumaczone wyrażenie, brzmiało bowiem co najmniej głupio. No i byłam ciotką z Ameryki, niczym Dżoana Krupa, z tym, że, z ręką na sercu, używając angielskiego na co dzień, łatwiej było mi znaleźć odpowiednie wyrażenia w tymże języku, z rodziną rozmawiałam więc zwykle poprawną polszczyzną z obcymi wtrąceniami. 

- Marysiu, dojechaliście w końcu - powiedziała rodzicielka, podchodząc do mnie, po czym objęła mnie mocno. A ja, z racji, że nie przepadałam za przytulaniem się, niepewna, co wtedy zrobić, po prostu pozwoliłam jej zamknąć mnie w uścisku, odwzajemniając go niepewnie, sztywno, jak kłoda. Choć po części tak się czułam po kilku godzinach jazdy pociągiem podskakującym na byle wypaczeniu na torach. Dobrze, że oboje ze starym zabraliśmy słuchawki wyciszające, bo inaczej jazgot gówniarzerii wycieczkowej, która dzieliła z nami wagon, byłby nie do zniesienia. A na to wszystko nakładały się przecież jeszcze moherowe berety grażyn i halin, rozprawiających o tym, co to za szataniści jechali razem z nimi pociągiem, kto to widział, takie tatuaże, a ta dziewczyna, taka ładna, taka młoda, a tak wulgarnie wymalowana. Przyjeżdża bóg wie, skąd i myśli, że jest u siebie, Polska dla Polaków, mówcieżeż po polsku. Chociaż to ostatnie tyczyło się chyba bandy dresów na tylnych siedzeniach. Bezcenna była ich mina, gdy w mowie ojczystej kazałam im sprawdzić, czy nie zostali na peronie. Biedny Andy, zestresował się wtedy chyba, że będzie musiał się bić, a przecież czterech na jednego byłoby nie do przeżycia. Tylko że polskie dresy damy by nie uderzyły, a on nie wiedział. - A to musi być twój narzeczony, prawda? - Głos matki wyrwał mnie z rozmyślań. Pokiwałam głową z automatu, dopiero w sekundę później uświadamiając sobie, że dobrze byłoby ich sobie przedstawić. And she thought so she did:

- Mamo, to jest Andy - rzuciłam, szarmanckim gestem wskazując na Biersacka, który uśmiechnął się ciepło do mojej rodzicielki. A ja przerzuciłam się na angielski, żeby i druga strona nie pozostała stratna: - Ands, poznaj moją mamę. 

- Chodźcie, obiad na stole - odparła moja matka, niezręcznym grymasem (polskim uśmiechem) odpowiadając na reklamę renomy hollywoodzkich ortodontów jaką był wyszczerz mojego chłopaka. - Powiedz narzeczonemu, że pamiętałam, że nie je mięsa, więc zrobiłam rybę. W końcu to jarskie. 

Na litość boską, przeszło mi przez myśl, w ostatniej jednak chwili ugryzłam się w język. 

- Ands, słońce, obawiam się, że mamy rybę. Ale możesz zostawić, tylko ziemniaczki zjedz - rzuciłam sarkastycznie, a widząc malujące się w oczach chłopaka przerażenie, dodałam pospiesznie: - Żartuję, zrobię nam makaron - i po polsku: - Mamo, nie trzeba było, zostaw na kolację. My akurat nie jemy glutenu przez najbliższy miesiąc, bo Andy musi wyglądać do sesji zdjęciowej na nową trasę, więc ugotuję nam coś innego. Może tak będzie najlepiej aż do Świąt, bo mamy rozbieżne preferencje. 

***

- Na tył daj te zużyte bombki no - rzuciłam bezwiednie, otwierając kolejne trzydziestoletnie pudło wypełnione ozdobami choinkowymi. Były starsze ode mnie, rodzice kupili je przecież jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych, a więc na tyle dawno temu, że zdążyły już pokryć się permanentną warstwą kurzu, zmatowiałe ze starości, z wyrwami w brokatowych wzorkach i ciemnymi przebarwieniami na gładkiej powierzchni farby. Nie dziwota więc, że nadawały się jedynie na tył choinki. Szkoda tylko, że mój narzeczony miał inne zdanie. - Na tył, no przecież mówię - powtórzyłam, przestępując ponad leżącym na podłodze pustym kartonie po nowym, tegorocznym (w końcu przyjeżdżacie z Ameryki, jeszcze ten twój Andy pomyśli, że jesteśmy skończonymi wieśniakami), sztucznym drzewku, pyszniącym się teraz w rogu salonu, tam, gdzie zwykła stać paskudna, stylizowana na antyk lampa na mosiężnym (siermiężnym?) stojaku, krzyk mody połowy lat dwutysięcznych, chluba rodziny. Uwielbiana tak bardzo, że na kilka tygodni wyznaczających świąteczny okres lądowała w pokoju gościnnym, gdzie nikt nie zaglądał. - Co ty, przodu od tyłu nie rozróżniasz?

Na podkreślenie frustracji bezmyślnością Andy'ego, złapałam go nawet za nadgarstek - a ten spojrzał na mnie zdziwiony, jakby nie dotarło do niego, co przed momentem powiedziałam.

- Ty do mnie mówisz? - zapytał skołowany, jakby zaskoczony moim oburzonym tonem - pokiwałam więc głową, bo to było przecież oczywiste. Powtórzyłam trzy razy, żeby wieszał stare śmieci z tyłu - i wtedy zorientowałam się, że owszem, poinstruowałam go jak trzeba - ale po polsku. Przekleństwo bycia jedynym spoiwem dwujęzycznego zjazdu rodzinnego. A ponieważ w domu oprócz mnie angielskim biegle władały jedynie moje dwie siostry - obie obecnie na zakupach w centrum - miałam pełne ręce roboty. Nic dziwnego, że mój mózg postanowił zrobić zrzut ekranu.

- Wybacz - rzuciłam, składając dłonie w przepraszającym geście. Tym razem po angielsku. Zauważając, że mój własny, wyrobiony prawie dekadą w Stanach akcent na powrót zrobił się cięższy, twardszy. - Stare bombki na tył dawaj.

- Dyskryminujesz biedne bombki? - zaśmiał się, posłusznie sięgając po jedną z nowszych ozdób, liczącą sobie też już, co prawda, paręnaście lat, ale wyglądającą przyzwoicie, przezroczyste, różowe szkło ozdobione wzorkami z cekinów, mającymi chyba imitować przymrożone szyby. 

- Uważaj, bo ciebie zaraz zdyskryminuję - zagroziłam, wywracając oczami i przewiesiłam czerwoną bombkę w wypłowiałą kratę na tył choinki, gdzie mogła podziwiać ją tylko ściana. - Po południu możemy przejść się do paczkomatu, muszę odebrać ostatnie prezenty. I wyrwać się z domu, ja pierdolę. 

- Myślałem, że to Mikołaj przynosi prezenty. Ale może tylko w Ameryce, Europa Wschodnia zawsze była podejrzana - zażartował Andy, ale spoważniał, gdy posłałam mu mordercze spojrzenie. - Mary, skarbie, możemy wyjechać, jeśli to dla ciebie za dużo, wiesz. 

Sięgnęłam po kolejną bombkę w pudełku - starą jak świat figurkę aniołka, którą w zamierzchłych czasach, prawie dwadzieścia pięć lat temu, kiedy to miałam może rok, jedna klientka-emerytka, zostawiła razem z koszykiem domowych przetworów mojej matce w ramach podziękowania za zamontowanie pieca centralnego ogrzewania w jej starej, zimnej, przedwojennej kamienicy. Wyrazy wdzięczności należały się, rzecz jasna, obojgu moim rodzicom, którzy rozkręcali wtedy jeszcze swoją firmę - zanim fotowoltaika stała się modna i ojciec z szefa-montera przerobił się na szefa, a matka z szefowej-monterki na emerytowaną szefową, bywającą w pracy raz w miesiącu, przekazawszy pałeczkę dobremu chłopakowi Pawłowi. Który właściwie był chyba moim szwagrem. Nigdy nie miałam szczęścia jeśli szło o zapamiętanie nazewnictwa poszczególnych relacji rodzinnych. W każdym razie, Paweł dobry chłopak był, spłodził sobie syna i robił za biznesmena - no ale przynajmniej Agnieszka się na niego nie uskarżała. Albo Agnes, jak z przyzwyczajenia oboje z Andym ją nazywaliśmy, bo było to łatwiejsze, do zapamiętania, niż tytuł piosenki Łez, zwłaszcza dla kogoś, kto nie miał przyjemności dorastać, śpiewając Zabij się, zabij, wisząc na trzepaku głową w dół. (Strzel sobie w głowę i rozwal na połowę lalalala). Sąsiadka Grzybowa z parteru nie mogła znieść moich i Agnieszki występów. Ciekawa byłam, co u niej, biorąc pod uwagę fakt, że kilka lat później, wraz z nastaniem nowego tysiąclecia, przenieśliśmy się, jak większość rodaków w tamtym czasie, z miasta na przedmieścia, podążając za ówczesną modą. Beznadziejna decyzja.

W każdym jednak razie, podobnie, jak Agnes, ja również dorobiłam się pseudonimu. Z Marysi albo Marii (ewentualnie Marii Antoniny, jak brzmiała pełna wersja moich dwóch imion, Adamczewskiej (urzędnik płakał, jak literował, gdy podbijał mi wizę - i tak za każdym razem) stałam się Mary, a wszystko to za sprawą Krwawej Mary, historii pewnej miłości (i został po nich tylko napis Love Forever), pierwszego spotkania z Andym, jakieś pięć lat temu. I chciałabym, żeby poszło nam o drinka. Tak naprawdę dostałam po prostu krwotoku z nosa na koncercie jego zespołu (z wrażenia chyba, miłość od pierwszego wejrzenia), a że było to podczas ostatniej piosenki i w pierwszym rzędzie, Six bohater rzucił się, żeby mnie ratować. 

- Wydziedziczą mnie, jak wyjadę przed świętami - odpowiedziałam w końcu, ścierając palcem warstwę kurzu z wiekowej bombki w kształcie akordeonu, z której - ze starości - odeszła już większość farby. Ale lubiłam ją zbyt mocno, by wylądowała na tyle choinki. Zasługiwała na honorowe miejsce, tuż obok zdobnych kul polskiej produkcji, które przywieźliśmy z Ameryki w ramach prezentu (eksport-import zawsze w formie). - Nie jest źle, nie o to chodzi. Po prostu momentami przytłacza mnie ogrom osób wokół, nadmiar wydarzeń. Wiesz, o co chodzi. Odwykłam od widywania ludzi twarzą w twarz, nie za szklaną szybą pomieszczenia do nagrywania - zaśmiałam się, sięgając po kolejną bombkę - figurkę Batmana, którą dorwałam chyba w Tigerze, jeszcze w 2010 roku, gdy na święta co roku przyjeżdżałam do domu rodzinnego. Pamiętałam, jak wysłałam Andy'emu zdjęcie ozdoby. A on odesłał mi rozmazaną fotografię bombki w kształcie pieroga, a tak przynajmniej zakładałam, z podpisem, że dotrzymywała mu towarzystwa zamiast mnie, bo te święta spędzał z chłopakami z zespołu w LA, jako że wszystkich równo ścięła grypa i nie chciał zarazić rodziców, ani tym bardziej nie nadawał się na podróże. Na tę wieść wysłałam mu więc zdjęcie miski rosołu, żeby szybciej zdrowiał - a trzy tygodnie później byłam już z powrotem w Ameryce, olewając naukę do egzaminów na koniec semestru tylko po to, żeby spędzić z nim ostatnich parę dni przed jego wyjazdem w trasę z Murderdolls. 

- W takim razie wyrwiemy się na spacer i do paczkomatu - zawyrokował, stając za mną i przytulając mnie od tyłu. - Ej, śnieg pada.

***

- Nie mów mamie, że dałam ci ognia - rzuciłam do młodszej siostry, patrząc, jak odpala papierosa moją zapalniczką, oparta o betonową barierkę szczytu tamy, na której staliśmy we trójkę - ona, ja i Andy - szukając chwili spokoju w przedświątecznym szaleństwie odbywającym się w pełnym ludzi domu. 

- A ty nie mów mamie, że lecę na Justynę - dziewczyna wzruszyła ramionami i zaciągnęła się głęboko, po czym wyciągnęła zapalniczkę w moją stronę. Pokiwałam głową, wsuwając ją do kieszeni, a następnie pożyczyłam sobie szluga od Andy'ego, który spojrzał rozbawiony na naszą wymianę zdań (po angielsku, oczywiście, mały ukłon w stronę Klaudii, mojej młodszej siostry, która również planowała wyprowadzić się za granicę; i w stronę nas samych, przywykłam już bowiem do tego języka na co dzień). 

Poniżej nas, w ciemności oświetlonej tylko nikłym blaskiem księżyca odbijanym przez cienką warstwę śniegu, rozciągała się tafla wody. Szumiała nawet cicho, zapewne w kanałach lub maszynerii budynku usytuowanego kilkadziesiąt metrów niżej, do którego staliśmy odwróceni tyłem. 

Uciekałam tu jako nastolatka, szukając spokoju, chwili wytchnienia, żeby pobyć sam na sam z własnymi myślami. 

Wspomnienie uderzyło mnie niespodziewanie, zamazane, prawie że zapomniane, po tylu latach. Dziwnie było stać w tym samym miejscu, z zupełnie inną perspektywą, w odmiennej, lepszej, spokojniejszej sytuacji życiowej. Dorosłość kluczem do sukcesu. 

Westchnęłam ciężko, oddając papierosa Andy'emu i wbiłam wzrok w ciemność przed sobą. Trudno było mi uwierzyć, że niespełna dekadę temu ta tama w lesie zdawała się moją jedyną ucieczką od nadmiaru nastoletnich niesprawiedliwości, a teraz, niemal dziesięć lat później, byłam tu tylko przejazdem. Miałam furtkę, wyjście, niezależność. 

Moment melancholii uderzył mnie trzy razy bardziej, gdy zorientowałam się, że z zaparkowanego kilka metrów od wejścia na tamę samochodu, z kluczykiem zostawionym w stacyjce, żeby radio działało, dobiegała teraz znajoma gitara Mroku, piosenki będącej obecnie tylko głupim wspomnieniem, kołyszącym mnie do snu w czasach, gdy stan dżinsów ledwo zakrywał kości miednicy, a babcia Krysia biadoliła, że od noszenia wyciętych koszulek, kończących się na linii żeber, przeziębię sobie jajniki albo (i) nerki. Wtedy, gdy styl, którego się trzymałam, w pospolitym dyskursie, w telewizji, utożsamiany był z chuligaństwem. A przecież to tylko mocny eyeliner i nabijane ćwiekami bransoletki. Glany. Moja miłość do metalowej muzyki, zanim wyparła ją elektronika, przynosząc ze sobą pierwsze próby pisania własnej, nim odkryłam, że dało się na tym zarabiać, bo ktoś przecież musiał nagrać artystów.

A teraz, dziesięć lat później, los się uśmiechnął. Być może przejścia, do których nie chciałam wracać, tworzyły po prostu część całości obrazu dorastania, nie byłam pewna. Podbudowujący jednak był fakt, że tym razem nie formowałam już części tego cyrku, w którym przyszło mi wejść w dorosłość. Stałam obok, ot, postronna obserwatorka. Mogłam odejść w każdej chwili. Utrzymać dystans. Nie byłam częścią tych zasad. 

- Pobladłaś, zimno ci? - głos Andy'ego wyrwał mnie z rozmyślań, skutecznie przywracając mnie do rzeczywistości. Teraźniejszości. Przezierających się przez krzaki świateł samochodu, pożyczonego od rodziców. Szumu wody pod nami. Zimnego, mroźnego powietrza. Skrzącego się w ciemności śniegu. Głosu Chylińskiej, piosenki przywodzącej na myśl ucieczkę przed oczekiwaniami, ucieczkę, która zaprowadziła mnie aż na UCLA. I czy źle wyszło? 

- Teen angst - rzuciłam w odpowiedzi i niedbale strzepnęłam popiół z papierosa, po czym oburącz oparłam się o betonową tamę, całą powierzchnią dłoni chłonąc lodowatą chropowatość barierki, jej chłód jak przypomnienie, że to faktycznie był tylko teen angst, ale już mnie nie dotyczył. Co moje, to wycierpiałam, ale dawno temu. Ten brak zrozumienia. Zaściankowość. Tylko nie mów mamie, że lecę na Justynę. Nic się nie zmieniło. 

- Jasne, rozumiem - Andy przystanął obok mnie i zabrał ode mnie papierosa, którego dopalałam. - To miejsce ma taką samą niepokojącą aurę, jak ten gruźliczy szpital w Cincinnati - rzucił, splatając nasze palce. I chyba za sprawą tego, że moja siostra posłała mu pytające spojrzenie, niewtajemniczona w nasze eskapady ostatnich kilku lat, ilekroć mieliśmy okazję odwiedzić rodzinne miasto Biersacka, kontynuował: - W Cincy jest przerobiony na szkołę szpital gruźliczy. Znaczy, nie działa od dawna, ale kiedyś leczyli tam gruźlicę. Słaby pomysł, biorąc pod uwagę, jak trwałe są te bakterie, ale nie będę się kłócił. W każdym razie, swego czasu były tam letnie półkolonie, na które rodzice mnie zapisali. Aura była co najmniej dziwna, dziewiętnastowieczne, jakby nawiedzone budynki. Potem babcia powiedziała mi, że tam umierali chorzy na gruźlicę. 

- Stąd regularnie rzucają się nastolatkowie - rzuciłam bezwiednie i odebrałam Biersackowi niedopałek, zanim zgasł. - Co parę lat ktoś skacze. Ale więcej udawania, że w społeczeństwie nie ma problemów psychicznych, co z tego, że twój wujek pił na umór jak stracił pracę, on tak miał i już. Kiedyś nie było takich wymysłów. Kasi kolega z klasy liczył pociągi, ale on był dziwny, koniec dyskusji. A że Mareczek zbierał uwagę za uwagą, bo przeszkadzał na lekcji, to nic, to i tak był niedorób, który się nie uczył. Cud, że skończył podstawówkę - sarknęłam, ciesząc się po części, że wyrwałam się już z tego cyrku. - Podobno jak wyszła Sala Samobójców, to tę tamę miejscowi przechrzcili na Tamę Samobójców. 

- Teraz głównie tu imprezujemy, boomerzy - wtrąciła Klaudia, przysiadając na betonowej barierce. - Z drugiej strony jest zejście na płytszy brzeg. Co roku w Noc Kupały i potem całe wakacje można się porządnie najebać. 

- Boomer to twój stary - prychnęłam. - My to tylko millenialsi. Ci od awokado. 

- I pierdolenia. Chodźcie, bo zimno - siostra wywróciła oczami i wsunęła ręce w kieszenie kurtki. - Czy millenialsi z rozrzewnieniem wspominają tylko, jak to im było źle podczas dorastania? 

- Bez tego nie miałbym o czym śpiewać - Andy uśmiechnął się szeroko i zabrał ode mnie tlący się niedopałek, po czym zdeptał go na zapiaszczonym chodniku tworzącym przejście wzdłuż tamy. 

***

- HOW DO YOU DO - rzucił dziadek Bronisław, dramatycznie wyciągając rękę do Andy'ego na powitanie, ledwie z babcią weszli do oświetlonego teraz blaskiem światełek choinkowych salonu mojego domu rodzinnego. A ja, mimo, że doceniałam oddanie pięciominutowej nauce angielskiego, podjętej zapewne wtedy, gdy dowiedział się, że mój chłopak, a teraz już narzeczony, był z Ameryki (no bo skąd miałby być, skoro od prawie siedmiu lat mieszkałam za oceanem i tamże mieścił się cały mój krąg znajomych?), miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Ostrzegałam wprawdzie Sixa (jak wciąż lubiłam go nazywać, bo wiedziałam, że go to drażniło, a moim językiem miłości było dokuczanie sobie nawzajem (on nazywał mnie Mary Jane) (ja przypominałam mu, co się stało ostatnim razem, gdy ją zapalił))), że moja rodzina będzie dla niego szokiem kulturowym, zwłaszcza, że licznie zapowiedzieli się na Boże Narodzenie, ale dziadkowe powitanie nawet mnie zwaliło z nóg. - Trochę cherlawy ten twój narzeczony.

Powstrzymałam się od ukrycia twarzy w dłoniach na tę uwagę, ciesząc się, że nie dowiedział się jeszcze o fakcie, iż stary mięsa nie jadł - zamiast tego postanowiłam wybawić biedaka z niezręcznej sytuacji, zanim dziadek postanowiłby zacząć snuć wywody o połączeniach pomiędzy kryminalistami i tatuażami - na co się zanosiło, biorąc pod uwagę spojrzenie, jakim obdarzył wydziarane dłonie Andy'ego, nim uścisnął tę prawą.

- Przynajmniej dzieci będziemy mieć ładne - palnęłam w odpowiedzi, w nadziei, że zamknie się na te słowa (choć bachorów wcale mieć nie planowaliśmy, wystarczyła moja starsza siostra ze swoim Jasiem). Poskutkowało, rzuciłam więc coś o konieczności przedstawienia narzeczonego babci i odciągnęłam biednego Andy'ego poza strefę zasięgu dziadka, nim zdążył odpowiedzieć mu tym samym wiekowym formalnym porównaniem, nie podejrzewając zapewne, że nigdy nie wpasuje się w te wschodnioeuropejskie, jak to się mówiło na zachodzie, albo centroeuropejskie, jak to sami siebie określaliśmy, kręgi, będąc z zewnątrz.

- Ej, ale całkiem miły ten twój dziadek. Starał się - powiedział Andy z wyrzutem, gdy już udało mi się wepchnąć go do pustej teraz kuchni.

- Milutki, to prawda - sarknęłam, opierając się o zagracony jedzeniem blat. - Szkoda, że ma przedpotopowe opinie i chciał mnie wyswatać z synem swojego sąsiada. 

Andy posłał mi zdziwione spojrzenie i sięgnął po leżącego w misce na wyspie kuchennej pierniczka.

- Dlaczego święta w twoim domu brzmią jak tortura? Takie sprawiasz wrażenie od kilku dni - zapytał, po czym odgryzł ciastkowemu ludzikowi głowę. 

- Tortura to może nie - westchnęłam, przelotnie zerkając w stronę drzwi, żeby upewnić się, że zamknęłam je, gdy tu weszliśmy. - Po prostu przytłacza mnie nadmiar ludzi. I może trochę inaczej to sobie wyobrażałam. Dawno nie widziałam ich wszystkich na żywo, zdążyłam ich wyidealizować, chyba z tęsknoty za domem. Zapomniałam, że oni się nie zmienią. Że to, że ja stanę się bardziej dojrzała, otwarta, progresywna, nie wpłynie na nich w żaden sposób. A przeciwnie, ponieważ są w większości - rodzice i dziadkowie - połączą siły i będą głosić swoje przedpotopowe poglądy. I nie wiem, jak wytrzymam następne trzy dni. Już jestem przeładowana. How do you do, kurwa mać. 

- Ale ja mam tak samo. W domu, znaczy się - Andy złapał mnie za brodę, zmuszając mnie, żebym spojrzała mu w oczy. Zabawne, biorąc pod uwagę, że żadne z nas nie potrafiło zrobić tego dłużej, niż przez kilka sekund. I w istocie, w chwilę później odwróciłam wzrok, wbijając go w widoczny przez kuchenne okno dach garażu sąsiada. Zacierające się wspomnienie z dzieciństwa podpowiadało, że przed dwudziestu laty mieściło się tam gniazdo szerszeni. - Święta już takie są. Ale może nie będzie źle. A po wszystkim pojedziemy na wakacje. Albo będziemy to odsypiać tydzień w domu. Tylko ja, ty, Femme, Crow i Daredevil. Co ty na to? 

- Ale jak zacznę warczeć na bogu ducha winnych krewnych to nie do mnie z pretensjami - zgodziłam się i stanęłam na palcach, żeby zajumać mu pierniczkowe nogi, które trzymał w dłoni. - Nie śpij, bo cię okradną. 

***

- Ma rękę do dzieci ten twój Andy - głos matki przebił się przez dobiegający z radia śpiew Reni Jusis (ciekawe czy już znalazła tego (tę?), którego (której?) kiedyś szukała, biedna, męczyła się od dwunastu lat). 

- Prawda - przyznałam i wróciłam pamięcią do poranka, który chłopak spędził, zajmując Jasia (lat dwa) stawianiem podobizny dworca Cincinnati Union Terminal z klocków lego. Tych dużych, żeby żaden z nich przypadkiem nie wpadł na pomysł spożycia ich.

Mały był zaabsorbowany do tego stopnia, że nawet Agnieszka z Pawłem dobrym chłopakiem byli pod wrażeniem. Zdawało się, że nie przeszkadzała im też bariera językowa (choć dwulatki nie bywały zbytnio elokwentne). 

I na swój sposób było to urocze, choć wiedziałam, do czego zmierzała moja matka. Temat wnuków nie mógł mnie przecież ominąć w te święta. Jeden to było w końcu za mało, a Klaudia, którą od osiemnastki dzieliły jeszcze trzy dni, nie dorosła wystarczająco do tej rozmowy. 

- A skoro skończyłaś już studia i masz stałą pracę - kobieta spojrzała na mnie znacząco z siedzenia pasażera, a ja cudem tylko powstrzymałam się od przejechania na czerwonym przez najbliższe skrzyżowanie. Był wigilijny poranek. Zaliczyliśmy już kłótnię o to, kto komu (nie) pomagał w tym domu, o moje sarkastyczne uwagi (jakbyś jeszcze miała jakikolwiek wkład w te święta, tak, jakby nie liczyło się, że całe wczorajsze popołudnie kleiłam z narzeczonym pierogi, przez co pół wieczoru żartował, że w końcu nabrał wprawy w palcówce), o jedzenie, które leżało naszykowane na najbliższe trzy dni (i które i tak mieliśmy ostatecznie zamrozić i rozdać krewnym, bo było go zdecydowanie za dużo), została jeszcze awantura o dzieci. 

- Mamo, na co dzień jestem otoczona taką ilością elektroniki, że gówniak urodzi się z trzema głowami i będziesz mieć Cerbera, a nie wnuka - spróbowałam więc odeprzeć temat żartem, jako że nie byłam w nastroju na tłumaczenie jej braku czasu, goniących terminów i faktu, że Andy nie chciał zostawiać mnie samej w domu na macierzyńskim i przyjeżdżać raz na dwa miesiące z winy tras i napiętego grafiku nagrywania solowego albumu. A lęku przed zajściem w ciążę ta kobieta i tak by nie ogarnęła, w końcu kiedyś nie było takich problemów, rodziło się dzieci w domu i było sto razy lepiej, z akuszerką, a nie cesarką na życzenie i znieczuleniem, głupie baby spiździały. 

- Weź urlop. Twój narzeczony bez problemu cię utrzyma - matka jednak miała gotowy kontrargument, a ja nie dostrzegłam żadnych czerwonych świateł, które zagwarantowałyby mi szybkie wyjście z sytuacji - odwrócenie jej uwagi hamowaniem w ostatniej chwili, instynkt autodestrukcyjny porzuciłam bowiem nad tamą dekadę temu. 

- Ale jest dwudziesty pierwszy wiek, a ja kobieta pracująca jestem - wywróciłam oczami, czując, jak tlące się we mnie do tej pory współczucie względem niej, zastąpione zostało swego rodzaju dystansem - który był tam przecież zawsze, co uderzyło mnie ze zdwojoną siłą. Nie potrafiłam się z nią dogadać w kwestii głębszych tematów, mając inne zainteresowania. No i nie byłam odpowiedzialna za to, że ona postanowiła swoje życie spędzić jako potakujący ojcu dywan, po którym ten chodził, jak chciał. Nie musiało mnie to obchodzić. - Na razie nie myślimy o dzieciach, pracuję dopiero od roku, wolę się najpierw ustabilizować. 

Liczyłam, że logiczny, wypowiedziany neutralnym tonem argument udobrucha moją rodzicielkę choć trochę. I chyba się udało, nie drążyła bowiem dalej - pozwoliłam więc, by Reni śpiewała nieco głośniej utwór brzmiący jak szósta klasa mojej podstawówki, na chwilę przed tym, jak skręciłam w zjazd do Biedronki, bo uosobienie chaosu domu rodzinnego nie potrzebowało przecież listy zakupów i o braku cukru do kompotu przypomniało sobie dopiero w wigilijny poranek. A że nigdy nie zrobiło prawa jazdy, przez godzinę od tego odkrycia szukało jelenia, który zawiezie ją do sklepu. I znalazło.

***

Łamanie się opłatkiem zawsze napawało mnie swego rodzaju obrzydzeniem. Tym razem do wrażenia dołączył stres dwujęzycznych Świąt - co prawda przyuczyłam już starszą część rodziny i Pawła dobrego chłopaka, któremu angielski nie był potrzebny do opylania ludziom fotowoltaiki, jako że jeszcze nie oferowali z ojcem usług międzynarodowych, jak wymówić Merry Christmas, a Andy z sukcesem wykaleczył nawet poturbowane Wesołych Świąt, ale nie miałam planu na wypadek, gdyby którąś ze stron wzięło na wylewne życzenia. 

Do tego dochodziła kwestia czytania biblii i modlitwy przed kolacją. Rozmiękły od paluchów opłatek to jedno. Stanie jak kołek, dając religijnej części rodziny chwilę na celebrowanie ich święta, zawsze napawało mnie stresem. Nie byłam pewna, czy włączyć się w modlitwy, w które nijak nie wierzyłam, czy też stać bez ruchu, czując na sobie zgorszony wzrok babci Krysi - tym razem jednak wybrałam drugą opcję. 

Nie musiałam przecież brać w tym udziału. No i, w solidarności z młodszą siostrą lesbijką, która również miała na pieńku z wikarym (podobno ze dwa lata temu pokłóciła się z nim na ołtarzu po mszy, niestety ominęła mnie okazja zobaczenia tego wydarzenia), postanowiłam po prostu przetrzymać moment w ciszy. 

I w chwilę później przeszliśmy do konkretów - wesołych śniąt i coś, co zabrzmiało jak merry crisis, choć czy w sumie nie było trafne? 

Ucieszyłam się też, że matka nie pilnowała wczoraj lodówki tak, jak przez ostatnich dwadzieścia kilka lat - nie byłam pewna, jak Andy zniesie polską kuchnię, do której nie był przyzwyczajony, a tak udało mi się przynajmniej podebrać odrobinę z każdego dania, żeby biedak nie przyszedł na kolację w ciemno. I, jak się ukazało, przeżył zupę i pierogi. Śledzia nie zamierzał tknąć. I to bynajmniej nie dlatego, że nie jadł mięsa. 

Wszystko zapowiadało się w miarę znośnie. A przynajmniej tak sądziłam, dopóki dziadek Bronek nie wycelował we mnie widelcem. 

- Kiedyś tatuaże to kryminaliści sobie robili - zawyrokował, patrząc na odsłoniętą przez rękaw długości trzy-czwarte, część mojej bluzki, dziarę przedstawiającą Diavolo z JoJo's Bizarre Adventure, anime, na punkcie którego miałam obsesję prawie tak samo silną, jak Andy względem Batmana. No i tak jakoś wyszło, że w drugim roku naszego bycia razem zdecydowałam się na motyw rysunku na prawym przedramieniu, w miejscu, gdzie i on miał starą jak świat podobiznę superbohatera. Pasujące tatuaże były, zdawało się, naszym językiem miłości. 

- I co to za moda, żeby zakładać krótkie spodenki do wigilijnego stołu - wtrąciła się babcia Krysia, patrząc na mnie oskarżycielsko. - Kiedyś kobiety się szanowały. 

Wiedziałam, że nie mogła zdzierżyć mojego stroju - garniturowych szortów w czerwoną, szkocką kratę, założonych na grube, czarne rajtuzy, a do tego białej bluzki z rękawem trzy-czwarte, zapinanej pod szyją i wyciętej nieco przesadnie na dekolcie. 

- A teraz się nie szanują, bo za trzydzieści pięć lat będzie katastrofa klimatyczna - Klaudia wybawiła mnie od odpowiedzi nonszalanckim wzruszeniem ramion, po czym wróciła do metodycznego krojenia pieroga. - Co więc mamy do stracenia? 

- Jaka katastrofa klimatyczna, skoro śnieg leży? - rzucił Paweł dobry chłopak, a ja pożałowałam nazwania go dobrym chłopakiem. Choć w sumie pasowało. Nie był zbyt rozgarnięty. No ale przynajmniej nie bił dam. 

- Moi drodzy, nie kłóćmy się - jęknęła Agnieszka, biorąc na kolana Jasia, który do tej pory, niczym żołnierz w okopach, czołgał się po podłodze, froterując parkiet nowym ubraniem, a teraz postawił sobie za cel ściągnąć wszystko ze stołu pociągnięciem za róg obrusu. Co mu się, oczywiście, nie udało, za sprawą własnej matki. 

- Właśnie - podjął ojciec i przyciągnął sobie półmisek z karpiem. - Porozmawiajmy światowo. Więc how do you do, przyszły zięciu?

----

Trzymajcie się tam wszyscy młodzi dorośli wracający do domu rodzinnego na święta, łączmy się w bólu i nadziei, że w tym roku będzie znośnie </3 (Sensory overload, nadchodzę)

Autorka z góry przeprasza za drętwy romantyzm Andy'ego i Mary(si), autorka jest lesbijką i nie umie pisać heteryckich fanfików, ale miała ochotę na crackficzka. 

Mam nadzieję, że Wam się podobało, zostawcie po sobie gwiazdki i komentarze (bo Mikołaj wbije z rózgą i tyle z tego będzie).

A swoją drogą, to pisanie tego fanfika przypomniało mi, jak bardzo Reni Jusis jest moim nostalgicznym guilty pleasure (autorka level 4 męczyła rodziców w samochodzie, żeby cofali płytę o jedno, zanim jeszcze mieliśmy w nim funkcję replay xDDDDD)

No i nie byłabym sobą, gdybym nie wplotła tu i nie przeinaczyła własnych wspomnień (tak, pokłóciłam się kiedyś z księdzem po mszy na ołtarzu, a co?) 

WESOŁYCH ŚWIĄT, NAJEDZCIE SIĘ PIEROGÓW, SŁONECZKA <33333



Продолжить чтение

Вам также понравится

75.3K 3.9K 125
Zawsze twierdziliście, że jeden dzień nie może wywrócić czyjegoś życia do góry nogami? No więc się mylicie. Zwyczajne listopadowe popołudnie mogłoby...
Ex-Husband Turned Boss Denise T Murira

Любовные романы

16.3M 545K 35
Down-on-her-luck Aubrey gets the job offer of a lifetime, with one catch: her ex-husband is her new boss. *** Aubrey...
7.3M 303K 38
~ AVAILABLE ON AMAZON: https://www.amazon.com/dp/164434193X ~ She hated riding the subway. It was cramped, smelled, and the seats were extremely unc...
Hired To Love Jordan Lynde ⋆

Любовные романы

55.1M 1.8M 66
Henley agrees to pretend to date millionaire Bennett Calloway for a fee, falling in love as she wonders - how is he involved in her brother's false c...