Wolność Równość Braterstwo (a...

By najs_is

2.2K 79 5

Świt po Wielkiej Bitwie. Draco czuje, że szybko przyjdzie mu odpokutować za błędy młodości, Narcyza nie zamie... More

Część 1
Część 2
Część 3
Część 4
Część 5
Część 6
Część 7
Część 8
Część 9
Część 10
Część 11
Część 12
Część 13
Część 15

Część 14

111 5 0
By najs_is


Hermiona

W połowie sierpnia, kiedy skwar nieco zelżał — choć nie na tyle, by było chłodno — w ministerstwie zrobiło się gorąco. Rozpoczęły się procesy polityczne śmierciożerców, którzy po przewrocie zajmowali wysokie stanowiska w ministerstwie. Tę część przepisów komisja przygotowała przed przystąpieniem Hermiony; zresztą kwestia już wcześniej była dość dobrze uregulowana, wprowadzili tylko drobne poprawki, pozwalające usytuować panowanie popleczników Voldemorta w tym kontekście. Wszyscy ministerialni śmierciożercy mieli być sądzeni za przeprowadzenie zamachu stanu, a wymiar kary wynosił od dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności do dożywocia, toteż istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, że w przypadku co ważniejszych „polityków" drugie procesy, karne, będą tylko formalnością. Te zaś, obejmujące znacznie szerszą grupę, planowano na wrzesień.

Komisja miała więc jeszcze dwa-trzy tygodnie na zakończenie obrad i czasu było aż nadto na dopracowanie ostatniego zagadnienia: formy sprawowania kontroli nad skazańcami, którzy po odsiedzeniu wyroku wyjdą na wolność. Obrady przyjęły bardzo burzliwy obieg, bo członkowie komisji mieli zaskakująco różne podejście do sprawy, od panny Florentyny, która uważała, że skoro człowiek dostał wyrok i go odsiedział, to jest wolny, po Ro, która sugerowała, że powinni ich wszystkich nieustannie monitorować. Większość zgadzała się co do zakazu sprawowania urzędu w ministerstwie, duża część optowała za nałożeniem na różdżki zaklęć ograniczających, nieliczni wnosili o stały nadzór w postaci zgłaszania każdorazowo zmiany miejsca pobytu i regularne meldowanie się. Do konsensusu jeszcze nie doszli, ale rozstrzygali gorsze dylematy, toteż Hermiona była dobrej myśli.

W domu również panowała nieco gorączkowa atmosfera, bo Harry próbował naprędce napisać najlepsze przemówienie na świecie, a nie miał w tym zbyt wielkiego doświadczenia. Ponieważ zaraz po urodzinach Ginny obydwoje zniknęli na tydzień — widocznie jednak dał się przekonać co do wakacji — zostało mu niewiele czasu, a przynajmniej niewiele w stosunku do wygórowanych ambicji. Wieczorami siedział obłożony słownikami i poradnikami ładnej wymowy i mamrotał coś pod nosem, gryzmoląc ołówkiem po papierze i maniacko zasłaniając tekst ramieniem, ilekroć Hermiona pojawiała się w zasięgu wzroku. Dopiero w czwartek przed sobotnią galą w ministerstwie, gdy wróciła z Hogwartu, zastała w domu porządek i względnie spokojnego Harry'ego.

— Jak poszło? — zapytał, ledwo weszła do pokoju. — Co powiedziała McGonagall?

— Że zaprasza nas jutro na nieoficjalne otwarcie Hogwartu. A jeśli chodzi o skrzaty, to że na pewno nam się nie uda, ale to jeszcze nie powód, żeby nie spróbować, skoro „słuszność jest po naszej stronie" — odpowiedziała, starając się w skrócie oddać istotę przemówienia dyrektorki. — I że nie przewidywała w budżecie na przyszły rok wynagrodzenia dla skrzatów, a przy tej liczbie pracowników to idzie w grube tysiące, ale w takim razie opłaci je z darowizny Malfoyów. — Uśmiechnęła się do Harry'ego, który parsknął śmiechem. — W każdym razie dobrze, że się zgodziła, zawsze to dodatkowy argument dla Kingsleya.

— Potrzebujesz z nim pomocy?

— Nie, skoro już łaskawie wpisał mnie w kalendarz, to dam sobie radę.

Przy pierwszej próbie porozmawiania o skrzatach z Shackleboltem Hermiona odkryła coś, co teraz wydawało jej się oczywiste, ale na co nie wpadła wcześniej: otóż o ile łatwo było o kontakt, kiedy to minister chciał go nawiązać, o tyle dostanie się do niego na własne życzenie graniczyło z cudem. Odkąd Kingsley przeniósł się do odnowionego gabinetu ministra, wejścia do niego broniła osobista asystentka: wiekowa harpia uzbrojona w gruby kalendarz, która nie wpuszczała do środka nikogo, kto nie był zapisany na pożółkłych stronicach. Co więcej, dopisanie się do listy spotkań graniczyło z cudem, najbliższe wolne terminy przewidywano najwcześniej za dwa miesiące, a w celu zarezerwowania spotkania jędza kazała wysłać sowę — zapewne po to, by również listownie odmówić. O osobistym umówieniu się nie było mowy, bo ministrowi absolutnie nie wolno przeszkadzać — i koniec.

Status, zresztą nieoficjalny, bohaterki wojennej niewiele w tej kwestii zmieniał, choć Hermiona podejrzewała, że gdyby nasłała na nią Harry'ego, zdołałaby coś osiągnąć — ale Harry był wtedy na wakacjach, więc nie pozostawało jej nic innego, jak oświadczyć, że nie odejdzie, dopóki Kingsley osobiście jej nie odprawi, i z uporem sterczeć przed drzwiami. Efekt był taki, że przesiedziała trzy godziny pod obstrzałem wrogich spojrzeń harpii, dopóki o dziesiątej minister nie zebrał się do wyjścia, a choć zgodził się na wpisanie jej w grafik w ciągu najbliższego tygodnia, to nie zrobił nic, by dać harpii do zrozumienia, że powinna lepiej traktować petentów.

— Skończyłeś przemówienie?

— Taaak — odpowiedział powoli, po czym z wyraźnym zażenowaniem zapytał: — Mogę ci je przeczytać?

— Jasne. Poczekaj, tylko skoczę po szampana — zażartowała.

— Bardzo śmieszne — mruknął Harry, wyciągając z kieszeni stertę mocno pomiętych kartek. — Muszę jeszcze przepisać... No i nauczyć się na pamięć... I...

— Po prostu przeczytaj.

Harry poprawił okulary ruchem, który znała na pamięć, odchrząknął i zaczął czytać. Początkowo jąkał się nieco, ale z każdym zdaniem szło mu coraz lepiej. Kiedy doszedł do fragmentu o Zgredku, głos mu zadrżał, a Hermionie zwilgotniały oczy, ale dzielnie dotrwali razem do końca.

— I co myślisz? — zapytał, kiedy wybrzmiała pauza po ostatniej kropce. — Co byś poprawiła?

— Nic — odpowiedziała szczerze. — Jest idealne.

Harry uciekł spojrzeniem, wyraźnie zmieszany, i przez chwilę znów przypominał tego Harry'ego, którego pamiętała z pierwszych lat Hogwartu: zawsze tak zdziwionego, gdy ktoś go chwalił.

— Nie jest zbyt... prywatne?

— Nie, nie zbyt. Jest szczere i... uczuciowe, dokładnie tak, jak trzeba — oświadczyła. — Zresztą... — dodała żartobliwym tonem — ...teraz wszyscy będą się zabijali o skrawki twojej prywatności, więc równie dobrze możesz sam zdecydować, co im dasz.

ʘ

Impreza z okazji otwarcia Hogwartu — a raczej zakończenia prac odbudowujących zamek — była tak skromna, że właściwie nie zasługiwała na to miano. Dyrektorka stanowczo sprzeciwiła się jakimś hucznym uroczystościom, stwierdzając, że nie ma na to czasu przed samym początkiem szkoły, a zapewne wszyscy i tak mają już dosyć niekończącej się parady rautów i bali. Całkiem słusznie, bo następnego dnia szykowała się gala w ministerstwie, a za tydzień wielkie przyjęcie u Knotów. McGonagall zaprosiła do zamku jedynie tych, którzy brali udział w renowacji, oraz, niejako przymuszona przez Radę Nadzorczą, fundatorów i darczyńców.

Program spotkania również był dosyć ubogi. Co prawda stoły w Wielkiej Sali zostały bogato zastawione jedzeniem, niemal jak do uczty na rozpoczęcie roku, a dyrektorka wygłosiła przemówienie, w którym ewidentnie bardzo starała się więcej czasu poświęcić tym, którzy pracowali w Hogwarcie, niż tym, którzy finansowo wsparli odbudowę — ale na tym niemal koniec. Po kolacji goście mogli jeszcze zwiedzić część reprezentacyjną zamku, w tym Wielką Salę, główny korytarz, dziedziniec i odrestaurowaną Izbę Pamięci, gdzie pojawiła się mała galeria upamiętniająca ofiary wojny, które poległy w Hogwarcie. Tę ostatnią podobno ufundowali Malfoyowie, co tłumaczyło obecność Narcyzy, uwieszonej na ramieniu syna. Lucjusz oczywiście nie mógł reprezentować rodziny, warunki zwolnienia za kaucją mocno ograniczały jego możliwości przemieszczania się. Zamiast niego w Izbie Pamięci Malfoyom towarzyszyła Andromeda Tonks i razem oglądali podobizny Tonks i Remusa.

Na tym atrakcje się zakończyły i goście mniej lub bardziej dyskretnie zaczęli się rozchodzić. Hermiona również opuściła zamek, pożegnawszy się wcześniej z profesor McGonagall i nauczycielami, którzy byli jeszcze w sali wejściowej, ale zamiast ruszyć traktem do głównej bramy, skręciła na błonia i poszła w kierunku jeziora. Ten pomysł przyszedł jej do głowy rano, kiedy obudziła się z dziwnym poczuciem, że o czymś zapomniała — i nie chodziło ani o zbliżające się owutemy, ani o niezbyt dokładny szkic planu powtórnego najazdu na Australię — i zdała sobie sprawę, że lato dobiega końca, a ona wciąż trzyma w stoliku nocnym trzecią część Czarnej Różdżki.

Minęła to miejsce, gdzie najczęściej spędzali przerwy w semestrze letnim — najbliżej zamku, żeby szybko wrócić na kolejną lekcję — i przeszła brzegiem, przy którym na czwartym roku rozstawiono trybuny podczas zadania Turnieju Trójmagicznego. Kawałek dalej, gdzie zaczynał się mały gaik, była dzika plaża porośnięta młodymi drzewami; tam szli, kiedy chcieli pobyć sami. Miejsce wydawało się idealne; tyle że kiedy Hermiona zeszła nad brzeg, okazało się, że między drzewami ktoś już był. Ktoś wysoki i rudowłosy, kto usłyszawszy jej kroki, odwrócił się, zanim zdecydowała się na odwrót.

— Chyba wpadliśmy na ten sam pomysł — powiedział Ron.

W rękach obracał swój kawałek Czarnej Różdżki.

— Poszukam innego miejsca — postanowiła w ułamku sekundy i obróciła na pięcie.

— Hermiono, zaczekaj! — zawołał do jej pleców. — Proszę!

Być może jej plecy były bardziej skore do ugody niż ona sama, a może po prostu opanowała początkowy odruch ucieczki, ale faktycznie zatrzymała się. Wzięła głęboki wdech i podeszła do Rona.

— O co chodzi? — zapytała, nie siląc się na ugodowość.

— Czy nie moglibyśmy... — zaciął się, ale hardo spojrzał jej w oczy i kontynuował: — Czy nie moglibyśmy się znowu przyjaźnić? Nie mogę znieść, że ciągle jesteś na mnie taka wściekła.

No tak, on nie mógł tego znieść.

— Wiem, że nie najlepiej to wyszło — dorzucił na jednym tchu, widząc jej minę, a nieskoordynowany ruch rękami miał chyba oddawać skomplikowaną istotę „tego" — ale przecież zawsze byliśmy przyjaciółmi... wcześniej. Może mogłabyś... wiesz... już się na mnie nie wściekać?

— Byłoby mi łatwiej, gdybyś przyznał, że było między nami coś więcej niż przyjaźń i nie wyszło, a nie robił ze mnie kretynkę, która za dużo sobie wyobrażała — wypaliła.

— Racja — zgodził się, dziwnie uległy. — Przepraszam. Nie najlepiej sobie radzę z rozstaniami. Z całą resztą też, ten nasz związek to jedna wielka porażka z mojej strony, prawda?

Schował różdżkę do tylnej kieszeni dżinsów, sprawiając, że mimowolnie pomyślała o Szalonookim Moodym i miała ochotę warknąć „Stała czujność!". Ile tego było? Takich drobiazgów, których nazbierali przez lata, zrozumiałych tylko dla nich i Harry'ego?

— Może nie cały — mruknęła ugodowo — tylko koniec nie wyszedł.

— I początek — dodał. Schylił się po leżący na piasku kamyk i rzucił go w wodę; odbił się trzy razy. — I w środku też bywało różnie.

W pierwszej chwili miała ochotę odpowiedzieć, że na tym to polega — że bywa różnie, że będąc razem, ludzie uczą się siebie i od siebie, rozwijają się i zmieniają, dopasowują do siebie... Ale po co? To byłoby jak próba naprawienia tego, co się między nimi zepsuło, deklaracja chęci powrotu, a nieoczekiwanie poczuła, że wcale tego nie chce, że od dawna nie myśli tak o sobie o Ronie. Może miało to coś wspólnego z Daphne i jej nadmierną gadatliwością, a może po prostu czas Rona minął. A skoro tak, może faktycznie mogła mu odpuścić.

— Zgoda — powiedziała cicho, kiedy puścił następną kaczkę, tym razem na pięć odbić. — Spróbuję przestać być taką zołzą.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się szeroko. Odwrócił się i coś w jego mowie ciała sugerowało, że chce ją przytulić, więc na wszelki wypadek założyła ramię na ramię. Może i była skłonna dać drugą szansę ich przyjaźni, ale na takie gesty stanowczo za wcześnie.

— Możesz wrzucić tu swój kawałek różdżki — zmieniła szybko temat. — Poszukam innego miejsca.

— Nie, ja znajdę coś innego — odpowiedział. — Właściwie... właściwie chyba już wiem. Lepiej pójdę tam od razu, Harry mnie dzisiaj pytał, czy się pozbyłem swojego kawałka, zaraz mnie oskarży, że celowo go przetrzymuję... To co, do zobaczenia jutro w ministerstwie?

Skinęła głową, a potem jeszcze raz na pożegnanie. A kiedy patrzyła na jego plecy znikające między drzewami, zdała sobie sprawę, że chyba wie, gdzie Ron zamierza zostawić swoją część Czarnej Różdżki, choć nie miała pojęcia, jak mu się uda znaleźć tamtą sadzawkę w Forest of Dean.

ʘ

Jedyny bliski wolny termin w kalendarzu, jaki Kingsley Shacklebolt dla niej znalazł, to było piętnaście minut przed planowaną galą z okazji otwarcia atrium, którą jako minister oficjalnie rozpoczynał, więc z góry wiedziała, że ma dokładnie kwadrans, a w praktyce pewnie jeszcze z pięć minut mniej. Usatysfakcjonowana mina jędzowatej asystentki potwierdziła jej przypuszczenia, toteż kiedy Hermiona weszła do gabinetu i zasiadła w nazbyt głębokim i miękkim fotelu dla interesantów, zrezygnowała ze wszystkich grzecznościowych rozmówek i od razu przeszła do rzeczy. To znaczy na tyle, na ile wydawało jej się właściwe wobec faktu, że minister nie miał pojęcia, z czym do niego przyszła.

— Chciałam z tobą porozmawiać o Hiacyntce.

Długo się zastanawiała, jak ugryźć temat, żeby nie ugrzęznąć w mrokach argumentacji, na którą nie miała czasu, a jednocześnie wypowiedzieć się tak merytorycznie, by Kingsley musiał uznać jej racje.

— Z tego, co wiem, jest jedyną osobą w komisji, która ani nie została zatrudniona w ministerstwie, ani nie została wynagrodzona jako niezależny konsultant.

— Owszem. — Kingsley nie usiadł za biurkiem, stanął po stronie Hermiony, opierając się pośladkami o blat, co podwójnie jej się nie podobało: po pierwsze, podkreślał chwilowość ich spotkania, a po drugie, górował nad nią. I pewnie właśnie dlatego to zrobił. — Skrzaty domowe nie przyjmują zapłaty za wykonaną pracę, niezależnie od tego, czy wykonują ją dla swojego pana, czy jest to praca dodatkowa.

— Prawo nie zabrania skrzatom posiadania własności, pomijając różdżki — zauważyła. — Mogą mieć swoje pieniądze.

W gruncie rzeczy nie była tego w stu procentach pewna. Według jej wiedzy skrzaty dostawały od swoich panów różne rzeczy, głównie niezbędne wyposażenie, na zasadzie wypożyczenia do użytkowania, a nie na własność; no i oczywiście nie miały prywatnych funduszy, żeby coś nabyć. Ale nie znalazła żadnych przepisów, które zabraniałyby lub ograniczały prawo do posiadania.

— Mogą, ale niezwykle rzadko korzystają z tej możliwości. Znałem tylko jednego skrzata, który chciał być wynagradzany za pracę. — Spojrzał na nią znacząco i zrozumiała, że miał na myśli Zgredka. — Jeśli chcesz wiedzieć, to proponowaliśmy Hiacyntce status konsultanta wraz z przewidzianą premią, tak jak innym, ale odmówiła.

— Trudno się dziwić, biorąc pod uwagę, że twój człowiek wspomniał o pieniądzach tylko mimochodem, kiedy przedstawiał jej warunki współpracy, i nigdy więcej do tego nie wrócił — rzuciła kąśliwie. — Tak, wiem, że nie nalegał, bo założył, że skrzaty nie otrzymują żadnego wynagrodzenia. I w tym w gruncie rzeczy jest problem: w systemowym wyzyskiwaniu skrzatów i traktowaniu ich niewolniczej pracy jako czegoś normalnego. Nie uważasz, że jako społeczeństwo dojrzeliśmy do tego, by nie czerpać zysków z niewolnictwa?

Uśmiechnął się, jakby doskonale wiedział, że celowo zakończyła pytaniem, na które nie dało się z godnością odpowiedzieć przecząco, i nie zamierzał dać się złapać.

— Obawiam się, że to nie jest rozmowa na dziesięć minut. Jeśli chcesz ze mną omówić kwestię skrzatów domowych, to w przyszły weekend...

— Oczywiście, że to nie jest rozmowa na dziesięć minut. Ani na poobiednią pogawędkę w salonie Weasleyów, jeśli to zamierzałeś zaproponować — dodała, przypominając sobie, że Harry wspominał, że Shacklebolt obiecał się zjawić na obiedzie u Weasleyów, który miał być jednocześnie pożegnaniem Ginny przed odjazdem do Hogwartu i oblaniem zakończenia stażu przez Harry'ego i Rona, a jak dobrze pójdzie, również rozpoczęcia kursu na aurora. — To jest istotna kwestia i dlatego zgłosiłam się do ciebie drogą oficjalną. Zdaję sobie sprawę, że jesteś zajęty — dorzuciła szybko, widząc, że otworzył usta, żeby jej przerwać — ale uważam, że jako minister powinieneś poświęcić na to trochę czasu. A jako przyjaciel... Kiedy trzy miesiące temu poprosiłeś mnie, żebym zrezygnowała ze swoich planów dla dobra ogółu, zgodziłam się. Teraz ja proszę cię o to samo: żebyś znalazł trochę czasu na zapoznanie się z tematem i zastanowił się nad niezbędnymi uregulowaniami prawnymi w kwestii skrzatów — powiedziała cicho, wiedząc, że ten argument jest ciosem poniżej pasa. Cóż, może nie użyłaby go, gdyby poświęcił jej chociaż pół godziny. Wyjęła z torby teczkę z dokumentami i podała mu. — To jest szkic moich pomysłów. Żaden konkretny projekt — uprzedziła. — Nie sądzę, żebym miała do tego kompetencje, uważam, że tym powinni zająć się sami zainteresowani. Ale żeby to było możliwe, potrzebujemy regulacji przynajmniej w zakresie podstawowych praw obywatelskich i pracowniczych skrzatów oraz instytucji odwoławczej.

— W postaci specjalnie powołanego urzędu w ministerstwie, obsadzonego przez skrzaciego reprezentanta. — Kingsley natychmiast wyłuskał z jej notatek to, co najważniejsze. — Rozumiem, że masz już nawet odpowiednią kandydatkę na to stanowisko. To się nazywa kumoterstwo, Hermiono, i to jest dokładnie to, co jako minister zobowiązałem się wyeliminować.

— Jak dla mnie możesz ogłosić konkurs i przeprowadzić standardowy proces rekrutacyjny. Po prostu nie sądzę, by pojawiło się wielu kandydatów o odpowiednich kompetencjach — oświadczyła, odchylając się na oparciu fotela. Podejrzewała, że zostały jej jeszcze ze trzy minuty, i tak czy inaczej za wiele już nie zdziała.

— Przypuśćmy, że ludzie od restrukturyzacji rzeczywiście dostrzegą potrzebę utworzenia nowego wakatu w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami...

— Już sama ta nazwa wymaga restrukturyzacji — rzuciła oschle. — „Kontrola" to fatalne sformułowanie.

Kingsley, o dziwo, uśmiechnął się.

— Przypuśćmy, że taki urząd obsadzony przez skrzata powstanie — kontynuował. — Przypuśćmy, że przygotujemy ustawę regulującą formę zatrudniania skrzatów. Naprawdę sądzisz, że społeczeństwo przyzwyczajone do wielowiekowej skrzaciej służby zaakceptuje zmianę?

— Naprawdę pytasz mnie, czy uwzględniam fakt, że ktoś nie będzie przestrzegał prawa? — odpowiedziała pytaniem. — Prawo to nie jest żadna propozycja zasad moralnych, z którymi można się zgodzić albo nie. Prawo to prawo: ma być respektowane, a łamanie prawa — karane.

— Oczywiście, ale tylko pod warunkiem, że ktoś zgłosi to łamanie prawa. Nie wierzę, żeby skrzaty związane od lat ze swoimi rodzinami zgłaszały, że nie otrzymują wynagrodzenia, tak samo jak nie wierzę, że te rodziny zaczną im płacić.

— Jasne, że nie, nie wszyscy i nie od razu. Ale to nie powód, żeby z tym nie walczyć wszystkimi możliwymi środkami. A podstawowym, niezbędnym narzędziem jest prawo — oświadczyła. — Ja z kolei wierzę, że przynajmniej niektórzy zaczną płacić swoim skrzatom, a skrzaty, szukając zatrudnienia, zaczną żądać zapłaty... Może trochę pomoże, jeśli instytucje zatrudniające najwięcej skrzatów zaczną promować nowy model — dodała lekkim tonem.

— Zwerbowałaś Minerwę — powiedział Kingsley i spojrzał na nią z czymś na kształt uznania. — Ostatnia sprawa: skrzacie biuro będzie potrzebowało kogoś bardziej zorientowanego w sprawach ministerstwa niż nawet najbardziej kompetentny skrzat. Jesteś skłonna przenieść się do Departamentu Kontroli... czy jakkolwiek będzie brzmiała nowa nazwa?

Zrozumiała, dlaczego pytał. Przeniesienie do działu magicznych stworzeń po Departamencie Przestrzegania Prawa musiało dla każdego postronnego obserwatora wyglądać jak degradacja, a pracy będzie tyle, że szybko nie ruszy dalej, zwłaszcza że znalezienie wsparcia w postaci innych pracowników zapewne nie będzie łatwe. Na szczęście nigdy jej nie zależało na błyskotliwej karierze w ministerstwie.

— Tak — odpowiedziała z niezachwianą pewnością.

— Dobrze. W takim razie przejrzę twoje notatki i rozważę twoją propozycję. Do niedzieli postaram się dać ci znać, kiedy możemy się spotkać w tej sprawie z szefem Departamentu Kontroli... i pewnie kilkoma innymi osobami. Czy w ten sposób spełnię twoje oczekiwania co do moich obowiązków jako ministra? — zakończył na poły żartobliwie.

Uśmiechnęła się, rozumiejąc, że mimo tonu, oczekuje odpowiedzi na serio.

— Jako ministra i jako przyjaciela — powiedziała szczerze.

— Świetnie. W takim razie chodźmy na tę nieszczęsną galę, bo jeszcze chwila i wyślą po mnie brygadę uderzeniową.

ʘ

W tłumie zgromadzonym w korytarzu przy atrium i dalej, przy kominkach, panował ścisk i rozgardiasz. Atrium wciąż było zasłonięte, już nie lustrzanymi ścianami, ale wysoką, jakby utkaną z wody kurtyną. Na widok Kingsleya stojący najbliżej ludzie zamilkli, a za nimi kolejni, w miarę jak minister przesuwał się do przodu, przepuszczany przez rozsuwające się przed nim osoby. Hermiona, korzystając z okazji, przemykała za jego plecami, zanim luka w tłumie zdążyła się zasklepić, i dzięki temu dotarła na sam środek, gdzie stał Harry w towarzystwie Ginny i Rona.

Sonorus. — Usłyszała niosący się echem głos Kingsleya, który stanął kawałek dalej, w grupie szefów departamentów. Potem machnął różdżką i kurtyna opadła. — Zapraszam do przodu.

Magicznie pogłośnione słowa ministra nie przytłumiły zbiorowego pomruku ni to zdziwienia, ni to zachwytu, który wydobył się z gardeł zgromadzonych.

— Robi wrażenie, nie? — mruknęła Ginny do Hermiony, kiedy po zachęcającym geście ministra zrobili kilka kroków naprzód.

Atrium płynęło. Oczywiście nie dosłownie, ale w pierwszej chwili Hermiona dokładnie tak pomyślała, a i po bliższym przyjrzeniu się nie mogła wyrzucić z głowy tego skojarzenia. Dawniej ciemny i dość mroczny hol teraz lśnił w promieniach słońca przebijających się z sufitu, jak w Wielkiej Sali Hogwartu w rzadkie, pogodne dni, i odbijających się od ścian i podłogi. Zniknęła jednolita posadzka z ciemnego drewna, zastąpiona przez skomplikowany układ kanalików wypełnionych wodą, która płynęła bystro w głębi atrium i leniwie sunęła na jego krańcach. W szerszych kanałach znajdowały się wysepki szklanego postumentu, a na nich wyrastały kryształowe posągi ze zgrabnie wkomponowanymi fontannami, których zdjęcia widzieli wcześniej w „Proroku". Postaci ewidentnie nawiązywały do Fontanny Magicznego Braterstwa: była tu czarownica z twarzą Narcyzy Malfoy i czarodziej o obliczu Colina Creeveya; był domowy skrzat, goblin i centaur, ale przedstawienie poszczególnych postaci było bardziej realistyczne niż pochlebne dla czarodziejów. Był także olbrzym w naturalnej skali, okryta chustą wiedźma o przebiegłym wyrazie oczu, grupka srogich trytonów, wampir z wysuniętymi jakby do ataku kłami, sfinks i na wpół przemieniony wilkołak, chyba najbardziej imponujące przedstawienie; a dalej kolejne postaci, ale z daleka Hermiona nie widziała, jakie konkretnie. Centralną część hallu zajmował szeroki pasaż ze lśniącego kamienia o barwie piasku, do którego prowadziły przezroczyste, jakby szklane mostki ze srebrzystymi, zdobionymi balustradami. Sam pasaż wiódł do gigantycznego wodospadu, którego skraj ginął gdzieś w górze, a choć lawina wody opadała kaskadami do głównego kanału, nie słychać było uderzenia, zaś rozbryzgujące krople nie moczyły posadzki, co sugerowało, że jest to jedynie — a raczej: aż — doskonała iluzja.

Tłum rozproszył się na mostkach i wysepkach. Harry zajął strategiczne miejsce w pasażu, więc ruszyli tam za nim, domyślając się, że stamtąd będzie przemawiał. I faktycznie, King zaraz ruszył do przodu, w stronę wodospadu, a Hermionie przypomniało się, jak na początku renowacji poskarżył jej się, że magiarchitekt zaczyna od fontanny. Nabrało to zupełnie innego wydźwięku, kiedy wyszło na jaw, że nie chodziło mu o centralną rzeźbę w pustym hallu, a kompozycję obejmującą niemal cały obszar atrium. A trzeba przyznać, że — niezależnie od skłonności do ulegania przekupstwu — czarodziej miał rozmach.

Za ministrem podążyła reprezentacja w postaci głów poszczególnych działów, a Harry drgnął niespokojnie.

— Dasz sobie radę — mruknęła do niego, kiedy Ginny poklepała go zachęcająco po plecach, jednocześnie popychając do przodu.

Grupka zatrzymała się przed samym wodospadem, a chodnik w tym miejscu wybałuszył się i uniósł ich do góry, niby na podium. Kingsley wystąpił o krok przed szereg i oficjalnie powitał gości w odnowionym atrium. Szybko i bez większego zaangażowania, graniczącego z nieuprzejmością, wymienił co istotniejszych darczyńców, zupełnie jakby rywalizował z Minerwą McGonagall w jakiejś im tylko znanej konkurencji, a potem przeszedł do opisania nowych funkcjonalności, sprawiając, że Hermiona słuchała z coraz większym zdziwieniem.

— Korzystając z konieczności tak dogłębnej renowacji atrium, postanowiliśmy jednocześnie wprowadzić szereg udogodnień, dzięki którym ministerstwo będzie przestrzenią bardziej dostępną dla wszystkich członków magicznego społeczeństwa Wielkiej Brytanii, również dla tych, którzy z różnych względów nie korzystają z najbardziej tradycyjnych rozwiązań komunikacyjnych. Oczywiście nadal będzie możliwe dotarcie do ministerstwa oraz z powrotem za pomocą sieci Fiuu, nasze kominki pozostają otwarte; zwiększyliśmy nawet liczbę rusztów, by nieco zniwelować kolejki z godzinach szczytu. Zlikwidowaliśmy jednak dotychczasowe wejście dla interesantów przez londyńską budkę telefoniczną, gdyż był to przestarzały i niewygodny środek transportu. Zamiast tego zainwestowaliśmy w sieć bezpiecznych portali rozlokowanych w strategicznych miejscach na całym obszarze wysp brytyjskich, również w Irlandii, które umożliwią dotarcie do ministerstwa nie tylko z różnych miejsc, bez konieczności fatygowania się do Londynu, ale również bez względu na stopień władania magią czy... hm... rozmiar lub kształt.

Zrobiwszy w tym miejscu pauzę, Kingsley wskazał ręką ścianę po swojej lewej stronie, a Hermiona automatycznie podążyła wzrokiem w tym kierunku. I otworzyła szerzej oczy. Tam, gdzie do tej pory widziała sięgające wysoko w górę zwierciadła w grubych, zdobionych runami ramach, teraz dostrzegła wrota prowadzące jakby do innych światów. Pomiędzy każdą rama rozciągał się widok na zgoła odmienne przestrzenie: wąskie przejście między kamieniczkami, jakiś zaułek, polanę otoczoną brzozami, łąkę ogrodzoną niskim płotkiem, a nawet niedużą plażę ukrytą pod skarpą. Nie widziała, dokąd dokładnie prowadzą wszystkie portale, ale szybko skonstatowała, co oznaczają: otwarcie ministerstwa dla charłaków i mugoli, skrzatów i centaurów, a nawet olbrzymów, gdyby zechciały się pojawić, choć z poruszaniem się korytarzami w środku ministerstwa miały by już problem. A to było coś, czego z całą pewnością się nie spodziewała. Zerknęła mimowolnie na Harry'ego, zastanawiając się, czy wiedział o tym wcześniej, ale nic nie wyczytała z jego twarzy.

— Na portalach i kominkach nie ciążą żadne zaklęcia ograniczające ruch interesantów, ale samo atrium zostało objęte szeregiem zaklęć ochronnych, które zapewnią ministerstwu i przebywającym w nim osobom bezpieczeństwo. Najbardziej efektowne znajduje się za moimi plecami. — Machnięciem ręki wskazał wielki wodospad. — Przejście do wind, a więc do każdego zakątka ministerstwa, prowadzi przez kurtynę magicznej wody, która nie zamoczy nikomu szaty, ale zmyje każdy urok mający na celu utajenie tożsamości wchodzącej osoby... Choć oczywiście nie naruszy makijażu — dodał z uśmiechem. — Postanowiliśmy także nieco ułatwić kontakty z ministerstwem bez konieczności zagłębiania się w ministerialne struktury, dlatego rozwinęliśmy i przenieśliśmy do atrium dział obsługi interesanta. Znajduje się na końcu hallu. — Wskazał dłonią przeciwległą stronę pasażu. — Zaś wszelką pomoc i informacje zapewnią państwu nasi nowi przewodnicy. Oto oni!

Uśmiechnął się i podniósł głowę do góry. W tym samym momencie rozległa się głośna muzyka, a z sufitu spłynęły srebrzyste, lśniące w słońcu postacie. Perłowe duchy ustawiły się dwójkami w może niezbyt długim, ale niezwykle błyszczącym korowodzie i odtańczyły w powietrzu poloneza wzbogaconego o piruety i figury, które na ziemi — i za życia — byłyby niemożliwe do wykonania. Hermiona widywała już podobne przedstawienia na uroczystych ucztach w wykonaniu hogwarckich duchów, ale w świetle dnia i w blasku słońca pokaz był znacznie bardziej imponujący.

— Tyle ode mnie — oświadczył głośno Kingsley, kiedy przedstawienie dobiegło końca i oklaski ucichły. — Na zakończenie tej małej uroczystości chciałbym oddać głos naszemu specjalnego gościowi. Przed państwem: Harry Potter.

Brawa były niemal tak entuzjastyczne jak po występie duchów, co chyba jeszcze bardziej spłoszyło mówcę. Biedny Harry wyglądał, jakby marzył, by zapaść się pod ziemię, ale dzielnie wystąpił naprzód; albo raczej nie zdołała umknąć przed Kingsleyem, który lekko wypchnął go przed siebie.

— Nie wygląda zbyt dobrze — wyszeptał Ron. — Czytał wam to swoje przemówienie? — zapytał, a kiedy Hermiona i Ginny potwierdziły, wydał z siebie pomruk irytacji. — No nie, a mi nie chciał nic powiedzieć!

— Dzień dobry — powiedział Harry nieco zbyt głośno, nieprzyzwyczajony do zaklęcia. Jego głos poniósł się echem, ale następne słowa wypadły już lepiej. — Nie do końca rozumiem, dlaczego to mnie poproszono o przemawianie, nie znam się na architekturze... — zażartował słabo, ale tłum posłusznie roześmiał się. — Ale nieco lepiej znam się na tym, co nowe atrium i nowe ministerstwo reprezentuje, i może właśnie dlatego tu jestem — dodał, poważniejąc, i nagle zapadła cisza, jakby zgromadzeni nie chcieli przegapić ani słowa z jego mowy. — Jak część z was pewnie wie, wychowywałem się z moją mugolską rodziną i nie wiedziałem o istnieniu świata magii, dopóki nie dostałem listu z Hogwartu. Nie wiedziałem nic o tym, jak wygląda i jak funkcjonuje, nic nie wiedziałem o magicznej społeczności. Tym, kto mnie wprowadził, był mój przyjaciel Hagrid. Mój przyjaciel Hagrid jest półolbrzymem, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Zresztą gdybym wiedział, zupełnie nic by to dla mnie nie znaczyło, bo nie wiedziałem nic ani o półolbrzymach, ani nawet o olbrzymach. Nie dziwiło mnie to, że Hagrid jest taki duży. Nie bardziej niż to, że w Banku Gringotta są gobliny. Tak samo nie widziałem nic dziwnego w tym, że centaur wywiózł mnie na własnym grzbiecie z Zakazanego Lasu. Ani w tym, że w moim domu pojawił się cudzy skrzat domowy, by ostrzec mnie przed niebezpieczeństwem. Na przestrzeni lat poznawałem różnych ludzi i nieludzi. Wielu z nich mi pomogło, niektórzy walczyli ze mną ramię w ramię podczas wojny... Część z nich zginęła. Niektórzy na moich oczach. Mój przyjaciel Zgredek, domowy skrzat, na moich rękach — Zrobił pauzę. Cisza na sali była niesamowita; słychać w niej było pogłos żalu po tych, którzy odeszli, wciąż żywego, mimo że na co dzień wszyscy starali się zapomnieć o dopiero co przebytych pogrzebach, uczestnicząc w radosnych imprezach z okazji zakończenia wojny. — Dzisiaj, kiedy już trochę więcej wiem o magicznym społeczeństwie, marzy mi się, żeby było takie, za jakie je miałem jako jedenastolatek., i widzę szansę, by tak się stało. To hasło, które zainspirowało nową odsłonę atrium, „Wolność, równość, braterstwo", można różnie interpretować, zwłaszcza w jego pełnej formule: „Wolność, równość, braterstwo albo śmierć". Niektórzy widzą w tym groźbę wobec rządzących, inni — wobec tych, którzy podlegają władzy. Ja chciałbym w nim widzieć ostrzeżenie dla nas wszystkich, prostą konkluzję, że jeśli nie będziemy przestrzegać tych podstawowych praw względem wszystkich, którzy tworzą nasze magiczne społeczeństwo, to nie przetrwamy. Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że będziemy na tyle silni, na ile będziemy zjednoczeni, i na tyle słabi, na ile będziemy podzieleni. Myślę, że ostatnia wojna z Voldemortem pokazała, ile w tym prawdy. Tym, co pozwoliło nam pokonać terror Voldemorta, nie był jakiś niezwykły rodzaj magii, jakieś niesamowite zaklęcie, ale fakt, że potrafiliśmy się zjednoczyć ponad podziałami. Wszyscy straciliśmy na wojnie, dlatego wszyscy powinniśmy za wszelką cenę dążyć do pokoju. Chciałbym, żebyśmy pamiętając o ofiarach tej wojny... — zaciął się trochę, gdy wzrok mimowolnie uciekł mu do posągu Colina Creeveya; a potem, jakby te figury były jakoś wewnętrznie powiązane, do Narcyzy Malfoy — ...żebyśmy nie zapomnieli o żyjących, którzy potrzebują naszego wsparcia. Bo tylko wtedy straty, które ponieśliśmy, będą miały sens, jeśli uda nam się razem zbudować nowe, różnorodne, zjednoczone społeczeństwo. Dziękuję.

Rozległy się gromkie brawa, a jakaś czarownica stojąca za Hermioną wydmuchała głośno nos. Tknięta nagłą myślą Hermiona wspięła się na czubki palców i rozejrzała, lecz nigdzie nie dostrzegła Malfoyów. Wiedziała, że jako fundatorzy na pewno otrzymali zaproszenie, ale może postanowili z niego nie skorzystać, skoro Andromeda, z którą ostatnio wszędzie się pokazywali niby z tarczą ochronną, zrezygnowała z przyjścia.

— O rany, ale popłynął — powiedział Ron z mieszaniną rozbawienia i podziwu w głosie. — A tak się zarzekał, że nie będzie twarzą ministerstwa, pamiętacie?

— Może po prostu postanowił wesprzeć przyjaciela — zrugała go Ginny.

— Taaak, a przyjaciel wesprze go u Szefa Biura w sprawie szkolenia — zauważył Ron. — Mam nadzieję, że przy okazji szepnie słówko o mnie.

Pachniało to starym, dobrym nepotyzmem, choć Hermiona wiedziała przecież, że kto jak kto, ale ci dwaj zasłużyli na to, by dostać się na szkolenie, a ostatecznie samo szkolenie to nie to, co posada... Tylko skoro tak, to czemu nie mogli obrać standardowej ścieżki i najpierw zdać wymaganych owutemów?

A z drugiej strony — przygarniał kocioł garnkowi. Jej też nikt nie prosił o dokumenty, kiedy zatrudniali ją w ministerstwie... Ale przedstawi je, jak dobrze pójdzie, to jeszcze zanim przeniosą ją do Magicznych Stworzeń, i będzie ciężko pracować, a ludzie niech sobie mówią, co chcą, o tej pozornej degradacji.

A skoro o ludziach mowa... Hermiona wzięła głęboki wdech i odwróciła się w stronę Rona.

— Wiesz, twoja dziewczyna opowiedziała mi o pewnym projekcie. Zastanawiam się, czy się w to nie włączyć — powiedziała, a widząc popłoch na twarzy Rona, wyjaśniła: — Początkowo byłam mocno sceptyczna, w końcu ta cała fundacja wygląda trochę jak projekt ochrony starych magicznych fortun...

— Mówisz o Daphne! — Błysk zrozumienia w końcu rozjaśnił twarz Rona. — Nie chodzimy już ze sobą, teraz spotykam się z kimś innym... — odchrząknął nieco zmieszany i jakby obawiając się, że Hermiona zapyta, kto tym razem jest szczęśliwą wybranką, szybko zmienił temat: — Nie no, ta fundacja to jeden wielki przekręt, Daphne zawsze gra dla siebie, jak to Ślizgoni... Ale z drugiej strony, jeśli ty się za to weźmiesz, to na pewno pójdzie w dobrym kierunku... Harry rozmawia Kingiem i chyba do mnie machał, zobaczę, o co chodzi. Pogadamy później, tak?

I nie czekając na ewentualną odpowiedź, zaczął przepychać się do przodu. Hermiona pokręciła z niedowierzaniem głową. Wyglądało na to, że niespecjalnie cenił swoją byłą dziewczynę. Albo może też uznawał, że Daphne ma... jak ona to ujęła? Ach tak, „inne walory".

— Liczyłaś na jakieś wsparcie? — zapytała drwiąco Ginny.

— Nie wiem, na co liczyłam — przyznała Hermiona. — Że może powie mi coś więcej...

Ginny parsknęła śmiechem.

— Ron wyłączał się za każdym razem, kiedy Daphne próbowała coś powiedzieć o tej fundacji. Naprawdę rozważasz dołączenie do niej?

— Dokładnie tyle: rozważam — powiedziała Hermiona. — Ona tak czy inaczej ją założy. Nie sądzisz, że lepiej byłoby trzymać rękę na pulsie?

— Ja nic nie sądzę. Za tydzień jadę do szkoły i przez cały rok zamierzam być naiwną, politycznie nieświadomą uczennicą — oświadczyła stanowczo Ginny. — Odwiedzać Hagrida, odrabiać lekcje, włóczyć się po korytarzach po ciszy nocnej, takie tam.

— I przy okazji dostać się do świetnej drużyny quidditcha — uzupełniła drwiąco Hermiona.

— Zupełnie przy okazji!

ʘ

Klasyczne, ciepłe lato dobiegało końca, choć słońce przyjemnie przygrzewało popołudniami, kiedy ostatni projekt ustawy trafił na ręce Rady, która go od razu przyklepała, a komisja oficjalnie została rozwiązana przez jej niepisanego przewodniczącego. Członkowie zespołu uczcili to wodą gazowaną z nieco cierpkim sokiem z aronii i rytualnym spaleniem notatek z przebiegu trzymiesięcznych obrad. Hermionie było ich okropnie żal, zwłaszcza że jakieś czterdzieści procent sama sporządziła, ale zgodzili się, że lepiej nie pozostawiać śladów ich burzliwych sporów. Jeszcze bardziej żałowała rozstania z towarzyszami mąk, bo choć niejednokrotnie doprowadzali ją do szału, zżyła się ze wszystkimi, a coś jej mówiło, że w przyszłości rzadko będą mieli okazję się spotkać. W gruncie rzeczy niewiele ich łączyło, stanowili osobliwe zbiorowisko reprezentantów różnych grup i racji, których na chwilę zjednoczył wspólny cel. Ale kto wie, może znajdą się kolejne; wiedziała, że przynajmniej kilka osób miało nadal jakąś formę zatrudnienia w ministerstwie, zawsze to jakiś początek.

Tymczasem Cicero był niezwykle zadowolony z siebie.

— Kawał dobrej roboty, panno Hermiono, kawał dobrej roboty — mówił do niej, gdy szli przez odnowione atrium do kominków. — Tak, myślę sobie, że coś z tego będzie. Trochę napsuliśmy, trochę naprawiliśmy, wyjdzie na dobre.

Zarżał radośnie jak młody koń. Ten nieokrzesany entuzjazm udzielił jej się, ale z czystej przekory zapytała:

— Skąd ta pewność? Jeszcze dużo się może wydarzyć.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się ciepło.

— Zasiałem sporo ziarna, moja panno Hermiono, i nawet jeśli nie wszystko wykiełkuje, to będzie tego dosyć. Może nie zauważyłaś, ale jestem centaurem — bardzo starym i bardzo mądrym centaurem. Widzę dużo rzeczy, których inni nie widzą, i potrafię je interpretować.

— Kilka tygodni temu mówiłeś coś innego — zauważyła, a kiedy na niego spojrzała, dostrzegła w jego oczach znaczący błysk. Doskonale pamiętał, do której rozmowy nawiązywała, i może nawet prowokował, by zapytała, dlaczego wtedy nie udzielił jej konkretnej odpowiedzi. Ale wiedziała przecież, że musiał mieć w tym jakiś cel, podobnie jak teraz specjalnie pokierował rozmową w tym kierunku, i nie zamierzała dać mu satysfakcji. Zamiast tego zapytała żartobliwie: — Mars dziś jasno płonie?

Parsknął raźno, zanim odpowiedział.

— Raczej Wenus. Wiem, jaki kolor będą miały oczy twoich synów, panno Hermiono, ale to nie znaczy, że ci powiem. Nic by ci to na razie nie dało. À propos... Czy to dzisiaj jest to absurdalnie wystawne przyjęcie u byłego ministra Knota? — zapytał.

— Nie wiem, chyba tak. Wybierasz się na bal, Cicero?

— O, nie, ja teraz będę długo odpoczywał. Ale ty idź, idź koniecznie. Idź i zrób coś dobrego. No, wskakuj!

Rzucił jej proszek Fiuu w kominek i gestem wskazał, by weszła. W środku obróciła się jeszcze, nagle pewna, że ta dziwna rozmowa to pożegnanie i nigdy więcej go nie zobaczy. Ale płomienie zatańczyły jej przed oczami i już nie była pewna, czy centaur za nimi to żywa istota, czy tylko jeden z kryształowych posągów.

Continue Reading

You'll Also Like

2.4K 145 19
,, Nadchodzi czas, kiedy będzie trzeba wybrać między tym co dobre, a tym co łatwe" Stara narnijska przepowiednia głosi przyjście czwórki dzieci, któr...
2K 346 36
Razu któregoś pewien wiedźmin... I to nie byle jaki wiedźmin, ale Eskel, najlepszy przyjaciel samego Geralta z Rivii, słynnego Białego Wilka budząceg...
919K 101K 124
Wiele było pięknych kobiet. Miał je wszystkie. Miał, władał, posiadał. Złoto, jedwab, diament, stal. Śpiew słowika. Wiele oczu go widziało. Wszystk...
290K 23.2K 40
- Fajna koszulka - powiedział. - Dzięki.