Wolność Równość Braterstwo (a...

By najs_is

2.2K 79 5

Świt po Wielkiej Bitwie. Draco czuje, że szybko przyjdzie mu odpokutować za błędy młodości, Narcyza nie zamie... More

Część 1
Część 2
Część 3
Część 4
Część 5
Część 6
Część 7
Część 8
Część 10
Część 11
Część 12
Część 13
Część 14
Część 15

Część 9

137 4 0
By najs_is

Draco

Można się było przyzwyczaić. Do teleportowania się do Hogwartu, choć były wakacje i właściwie już się skończyło szkołę. Do machania różdżką wciąż i wciąż w ten sam sposób kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset razy dziennie. Do bolących nadgarstków i niefortunnych wypadków, gdy próba czarowania lewą ręką źle się kończyła. Do ciągłego oglądania się za siebie i pilnowania, czy przypadkiem jakiś idiota nie skrada się, by znowu zniszczyć efekty wielogodzinnej pracy. Do zaciskania jak nie zębów, to pięści, i puszczania mimo uszu obelg, za które kiedyś odwdzięczyłoby się przekleństwem. Do meldowania się po każdej zakończonej zmianie u McGonagall, która podpisywała dzienniczek dla kuratora, że tak, Draco Malfoy odrobił kolejne siedem i pół godziny.

Niektóre przyzwyczajenia stały się z czasem prawie przyjemne. Wychodzenie dwa razy w tygodniu z domu z przeświadczeniem, że przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać. Regularne latanie na miotle, które co prawda nijak się miało do prawdziwego sportu, ale skoordynowanie zawiśnięcia w powietrzu z rzucaniem czarów też wymagało pewnej zręczności. Długi, mocny sen po dniu pracy.

Koniec końców nie było tak źle. Nawet nie w porównaniu z Azkabanem; po prostu nie było źle. Czasem, gdy pracował już kilka godzin i umysł, z braku bodźców, snuł coraz dziwniejsze fantasmagorie, Draco zaczynał sobie wręcz wyobrażać, że jest tylko kolejnym wolontariuszem w Hogwarcie. Myślał sobie wtedy, że jego magia przyczynia się do odbudowy szkoły, że za kolejne sto, dwieście lat te mury będą tu nadal, trzymane silnym spoiwem jego czarów; a to, w jaki sposób tu trafił, nie będzie miało żadnego znaczenia wobec faktu, że zrobił to, co właśnie robił.

Z czasem, gdy wypracował sobie drobne nawyki, było lepiej. Po tamtej wpadce z obiadem, żeby nie ryzykować kolejnej, przestał jadać z innymi. W czasie przerwy dalej pracował i dopiero po drugim gongu schodził na dół do Wielkiej Sali. Za pierwszym razem skrzaty zaczęły sprzątać ze stołu i załapał się na ostatnie resztki, a wchodząc, w drzwiach minął się z Minerwą McGonagall. Profesorka nic nie powiedziała, za to rzuciła mu przeszywające spojrzenie znad okularów. Ale następnym razem, gdy przyszedł późno, stół był ciągle zastawiony, a czarownica siedziała przy nim jeszcze chwilę, by wypytać Dracona o postępy prac. Dziwnie się czuł, siedząc z nią sam na sam, jak uczniak na dywaniku, ale na szczęście oszczędzała mu ewentualnych uwag, ograniczając się do kwestii czysto technicznych. Jednak gdy raz zaproponował, by podpisała mu w czasie przerwy dziennik, by nie musiał tracić czasu na szukanie jej po skończeniu pracy, najpierw zacisnęła usta w wąską kreskę, a potem powiedziała:

— Nie mogę się podpisać pod godzinami, których nie przepracowałeś, panie Malfoy. Możesz skończyć pięć minut wcześniej, jeśli się spieszysz.

Idylla skończyła się, gdy doprowadził do ładu wyznaczone mu sale na pierwszym piętrze i musiał wrócić na dół, gdzie pracowali pozostali. Potem pluł sobie w brodę, że tak przeszarżował. Mógł przecież siedzieć spokojnie na swoim obszarze do wypracowania godzin kary przeznaczonych na Hogwart. Tymczasem nadgorliwość szybko została ukarana: na parterze znalazł się na stanowisku sąsiadującym z miejscem Weasleyem; fatalny pomysł ze strony McGonagall. Draco nie wiedział, jak do tego doszło, że drobne przepychanki o to, czyj jest dany fragmentów murów, rozwinęły się w awanturę z wyzwiskami i machaniem pięściami, ale w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że stoi naprzeciwko Weasleya z różdżką chłopaka na gardle, a sam wbija koniuszek swojej różdżki prosto w serce rudzielca. W tym momencie pojawiła się McGonagall i nagle uaktywnili się kumple Weasleya; odciągnęli go i przestawili profesorce swoją wersję zdarzeń, niezbyt pochlebną dla Dracona.

McGonagall, starym zwyczajem, udzieliła im reprymendy i zmieniła stanowiska, a że kolejnego dnia nigdzie nie było widać Weasleya, Draco uznał, że wygrał tę potyczkę i ryży się zmył.

Triumf nie trwał długo. Popołudniu pojawiła się Granger, a to naprawdę źle wróżyło: Weasley przy Granger był małą sklątką, może i dokuczliwy, lecz w gruncie rzeczy prosty do okiełznania. Z kolei dziewczyna była jak sfinks: może i pozornie niezbyt agresywna, ale zupełnie nieoczekiwanie potrafiła rzucić się na człowieka z pazurami. A po tym, jak przekabaciła matkę, by zgodzili się na rozprawę — z perspektywy czasu rozumiał, że to nie mógł być pomysł Pottera — Draco wiedział już, że nie brakowało jej przebiegłości. Bardzo nie podobało mu się, że McGonagall ją tu ściągnęła, żeby go pilnowała.

Jeszcze mniej był zadowolony, gdy w kolejnym tygodniu profesorka wysłała ich razem na trzecie piętro, z dala od innych ludzi; doskonała okoliczność, by zrobić komuś krzywdę. Nie zamierzał czekać na rozwój zdarzeń: wskoczył na miotłę tak szybko, jak zdołał, nie wzbudzając podejrzeń i ewentualnych gwałtownych ruchów.

Prawdopodobnie niepotrzebnie się martwił, ale wciąż obsesyjnie myślał o tym, że czarując, ledwo trzyma trzonek drugą ręką — albo też wcale się nie trzyma — i zdmuchnięcie go z miotły byłoby dziecinnie łatwe. Ale Granger nie wykazywała żadnego zainteresowania jego osobą. W ogóle się do niego nie odzywała ani nawet na niego nie patrzyła, choć pracując, znajdowali się dokładnie naprzeciwko siebie: ona w zamku, on na zewnątrz, po drugiej stronie rozwalonej zewnętrznej ściany. Dziewczyna skupiała się zupełnie na budowaniu; patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, szeptała pod nosem zaklęcia i płynnymi ruchami nadgarstka operowała różdżką, a drugą dłonią gestykulowała, jakby wzmacniała czar. Draco rzadko widywał, by ktoś zaklinał w ten sposób, jakby rozsnuwał magię po otaczającej przestrzeni. Kiedyś Narcyza tak robiła z kwiatami, gdy jeszcze zajmowała się sama ogrodem, ale to było tak dawno temu, że nie miał pewności, czy przypadkiem sobie tego nie wymyślił.

Budowanie we dwoje było jeszcze bardziej monotonne niż w samotności, bo Draco nie mógł urozmaicić sobie pracy przerzuceniem się na inny fragment albo eksperymentami z nowymi zaklęciami — podejrzewał, że Granger, ze swoją szaleńczą metodycznością, zaraz by go ofuknęła. Za to niewątpliwie szło szybciej, kiedy tak wznosili ścianę z dwóch stron, kawałek po kawałku, stopa za stopą. Draconowi podobało się, jak mur między nimi rósł i rósł, powoli, ale systematycznie, i kolejne warstwy kamienia raz za razem zasłaniały mu Granger, od jej szaty, przez nieruchomą twarz, po czubek rozczochranej głowy. Kiedy znikała po drugiej stronie ściany, czuł się nieco swobodniej, ale niestety zaraz kończyli górę i pojawiała się obok, w kolejnym fragmencie otwartej przestrzeni.

Zmiana musiała mieć się ku końcowi, bo zmęczenie dawało o sobie znać. Na krab tego należało wziąć, że Draco odchrząknął i zapytał:

— Weasley całkiem zrezygnował z Hogwartu?

Zamarła w bezruchu i zamrugała szybko powiekami, jakby zamyśliła się tak mocno, że zapomniała o jego obecności.

— Nie wiem — powiedziała zachrypniętym głosem. — Widocznie ma inne zajęcia.

— Potter też? Nigdy go nie widziałem — rzucił prowokująco. — Bywa tu kiedykolwiek czy tylko przysyła swoich pachołków?

Westchnęła ciężko, jakby konwersacja przekraczała jej możliwości, choć w przeciwieństwie do Dracona nie przestała rzucać zaklęć. Ale ona przychodziła dopiero popołudniu, trudno, żeby tak szybko potrzebowała odpoczynku.

— Tak. Prawdopodobnie znacznie częściej niż ty, nawet jeśli nie przychodzi ci się zameldować.

To miało sens. Potter nie miał wyznaczonych godzin, mógł wpadać i wypadać, kiedy chciał. A biorąc pod uwagę przebieg ich ostatniego spotkania, na miejscu Pottera Draco też by siebie unikał.

Milczeli przez chwilę, ale odezwanie się nie mogło mu ujść bezkarnie. Po chwili Granger odchrząknęła i zapytała:

— Jak sprawa twojego ojca?

Z wrażenia opuścił różdżkę i gruda kamienia, której nie przytwierdził jeszcze na stałe zaklęciem, odpadła od ściany i pomknęła w dół. Draco popatrzył na Granger, zastanawiając się, czy to pytanie było objawem głupoty czy złośliwości. Sądząc po jej minie, skłaniałby się ku temu pierwszemu, gdyby nie to, że odkąd poszedł do Hogwartu, na każdym kroku słyszał, jaka to nadprzeciętnie inteligentna jest Hermiona Granger.

— Milusio. Przygotowujemy się do złożenia prośby o wyrok dożywotniego aresztu zamiast dożywotniego więzienia — wycedził.

Zaczerwieniła się na całej twarzy i pochyliła głowę, wracając do czarowania, choć już nie mruczała pod nosem zaklęć. Zacisnęła mocno wargi, jakby chciała się upewnić, że kolejne głupie pytania nie opuszczą jej ust.

ʘ

Poranki w drugiej połowie czerwca zrobiły się tak gorące, że Draco nie mógł długo spać. Wstawał po siódmej, brał szybki prysznic i szedł na wczesne śniadanie. Narcyza miała chyba podobny problem, bo zwykle zastawał ją w jadalni. Lucjuszowi z kolei nic nie przeszkadzało w zaleganiu w łóżku, opuszczał sypialnię krótko przed południem, w sam raz, żeby w zjeść z Draconem lunch.

— W areszcie cierpiał na bezsenność, teraz odsypia tamte nocne — poinformowała syna Narcyza, kiedy pierwszy raz spotkali się wcześniej przy stole, a on nieopatrznie zapytał o Lucjusza.

Dzisiaj na szczęście nie miała do opowiedzenia żadnej anegdotki o uwięzieniu swojego małżonka. Marszczyła nos nad filiżanką, a na zdawkowe „Dzień dobry" Dracona odpowiedziała:

— Muszę powiedzieć skrzatom, żeby przygotowywały śniadanie na wpół do ósmej. Znowu nie ma frankfurterek, a zielona herbata jeszcze się dobrze nie zaparzyła. Ale kawy udało im się nie zepsuć.

Przesadnie eleganckim gestem wskazała mu odpowiedni dzbanek. Sięgnął po niego, choć wewnętrzny złośnik kazał mu zrezygnować z kawy i wypić herbatę. Pożałował, że go nie posłuchał, kiedy matka podsunęła mu dzbanuszek z podgrzanym mlekiem i cukier. Doprawdy, jakby lepiej od niego wiedziała, na co miał ochotę... Zignorował mleko, ale nie mógł się zmusić do picia gorzkiej kawy. Życie i tak było już wystarczająco nieprzyjemne.

— Jakie masz plany na dzisiaj?

— Spotkanie z kuratorem — skłamał w nadziei, że zamknie matce usta.

Jego kuratorka miała go totalnie w nosie, o ile w piątek popołudniu dostarczał jej dzienniczek z potwierdzeniem wyrobienia tygodniowej normy godzin. A może nawet wtedy, gdy nie dostarczał; nie próbował się przekonać w obawie przed tym, by brak pilności z jego strony nie poskutkował zmianą wyroku. Zawsze wyobrażał sobie, że kuratorzy nieustannie pilnują swoich podopiecznych, wtrącając się w ich życie bez jakiegokolwiek poszanowania prywatności, tymczasem sam mógłby spokojnie oddawać się recydywie pod okiem kuratorki, gdyby rzecz jasna miał ochotę ponownie ryzykować wtrąceniem do Azkabanu. Nie miał na sobie żadnego namiaru, na różdżkę nie nałożono żadnego ograniczenia — a przynajmniej nic o tym nie wiedział — i czasami korciło go, żeby sprawdzić, czy faktycznie jest wolny, czy naprawdę nikt go nie pilnuje... Ale jeszcze się nie odważył.

Rodzicom sprzedał inną wersję zdarzeń, obejmującą cotygodniowe spotkania z kuratorką. Dzięki temu mógł raz w tygodniu wyrwać się z domu bez odpowiadania na pytania, gdzie się wybiera, z kim się będzie widział i co będzie robił — w domyśle dla budowania pozycji społecznej rodziny, oczywiście. W gruncie rzeczy nie wiedział, po co mu te kłamstwa, bo i tak nie miał gdzie się podziać. Raz próbował odwiedzić Pansy i Notta, ale dowiedział się, że Pansy wyjechała z ciotką i całym ruchomym majątkiem do Stanów po tym, jak aresztowali jej ojca, a Nott podobno ciężko chorował i nie wpuszczano do niego nikogo. Raz przesiedział popołudnie w spelunie na Nokturnie, sącząc drapiącą w gardło Whisky z lodem, ale nawet tam, w niemal pustym lokalu, czuł na plecach nieprzychylne spojrzenia. Ostatnio krążył już tylko po obrzeżach magicznych miasteczek, ale jeśli miał się oddawać kontemplowaniu natury, to równie dobrze mógł to robić we własnym ogrodzie. Przy odrobinie szczęścia, gdyby schował się za książką albo zabrał ze sobą miotłę, nikt by mu tam nie przeszkadzał.

— Nie spotykasz się z przyjaciółmi? — próbowała dalej Narcyza.

Pokręcił głową.

— Nie. Tylko z kuratorem. Jeszcze się nie zaprzyjaźniliśmy — zadrwił.

Narcyza zacisnęła usta, więc odnotował sukces. Jedli w milczeniu, a raczej on jadł, a matka sączyła herbatę z coraz bardziej niezadowoloną miną. Doprawdy, jakby nie mogła opróżnić filiżanki i wezwać skrzata, by przyniósł jej mocniejszą.

— Jak tam twoje przygotowania do owutemów?

Prawie zadławił się faszerowanym jajkiem.

— Do czego? — spytał, kiedy zdołał już przełknąć.

— Do owutemów, oczywiście — powtórzyła Narcyza, marszcząc tym razem czoło. — Wiem, że egzaminy przenieśli dopiero na wrzesień, ale to nie powód, żeby zwlekać. Powinieneś już zacząć powtórki, żeby jak najlepiej zdać.

— Po co? I tak nie dostanę pracy w ministerstwie, żebym miał najlepsze wyniki w tym stuleciu. Nie zamierzam w ogóle zdawać tych głupich testów — oświadczył kategorycznie.

— Nie zachowuj się jak dziecko. Oczywiście, że podejdziesz do egzaminów. Będą ci potrzebne, jeśli nie teraz, to później — powiedziała równie stanowczo Narcyza. — Zacznij powtórki. Nie możesz się całymi dniami obijać.

— Nie obijam się — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Pracuję społecznie dwa razy w tygodniu, nie pamiętasz?

Narcyza obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.

— To nie jest coś, czym należałoby się chwalić w towarzystwie. Eleganckie rodziny wspierają cele społeczne hojnymi dotacjami, a nie wysyłają dzieci, żeby machały różdżkami jak mugolacy bez pieniędzy i pozycji. Wolałabym opowiadać przyjaciółkom o twoich postępach w nauce niż o tym.

— Jakim przyjaciółkom? — zapytał zimno Draco, czując, że w środku aż się gotuje. — Ktoś ci wreszcie pozwolił posiedzieć w swoim salonie na tyle długo, żebyś w ogóle zdążyła się odezwać, czy może masz na myśli wyimaginowanych przyjaciół?

— Pamiętaj, że mówisz do swojej matki — powiedziała Narcyza, a jej oczy ciskały gromy.

Draco nie przypominał sobie, by kiedykolwiek ją taką widział; nie, kiedy patrzyła na niego.

— Bardzo chciałbym zapomnieć chociaż na chwilę — warknął.

Wstał gwałtownie, przewracając krzesło, i wyszedł z jadalni, zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze.

ʘ

Wyglądało na to, że rzeczywiście udało mu się urazić Narcyzę. Wreszcie nikt nie wypytywał go o wszystkie jego zajęcia i przestał się ciągle potykać o skrzaty, które miały go albo śledzić, albo wezwać na audiencję. Minus był taki, że musiał zmienić przyzwyczajenia i ciągle skradał się po domu jak złodziej, żeby przypadkiem nie spotkać Narcyzy. Sam wiedział, że postępuje irracjonalnie, ostatecznie nie powiedział niczego, czego nie myślał i czego nie mógłby w każdej chwili powtórzyć... ale jakoś tak wolał unikać sposobności.

Lucjuszowi cały weekend zajęło dostrzeżenie, że coś jest nie tak, i to chyba tylko dlatego, że Narcyza użyła go w roli posłańca, uznając widocznie, że wtedy Draco się nie dowie, od kogo wyszło polecenie. Zupełnie błędnie, bo Lucjusz bez zbędnego krygowania oświadczył w poniedziałek przy lunchu:

— Draco, matka chce, żebyś poszedł dzisiaj do ministerstwa i zarezerwował nam świstoklik na Bali. Zrób rezerwację na siedemnastego sierpnia i powrotny na trzydziestego.

Draco wpatrywał się w Lucjusza uważnie, ale nie zapowiadało się na to, by ten zamierzał dodać „żartowałem". Nie był pewien, co było dziwniejsze: samo planowanie wakacji, Bali czy ten zupełnie nierealny termin. Lucjusz nie mógł przecież opuścić terenu posiadłości bez specjalnego zezwolenia podpisanego przez Biuro Aurorów, a jeśli do połowy sierpnia odbędzie się jego rozprawa, to najprawdopodobniej będzie w jeszcze gorszej sytuacji.

— Na siedemnastego sierpnia? — powtórzył powoli. — Nie sądzę, żeby którykolwiek z nas mógł wtedy wyjechać na wakacje — nie mógł się powstrzymać przed podkreśleniem tego ostatniego, absurdalnego słowa.

Lucjusz westchnął ciężko.

— Oczywiście, że nie. Myślałem o wysłaniu ciebie i matki, ale wątpię, żeby pozwolili ci na przesunięcie kary z tak trywialnego powodu, zwłaszcza że nie pracujesz codziennie i nie możesz się powołać na konieczność odpoczynku. Ale matka jest zdania, że powinniśmy zarezerwować świstoklik, żeby sprawiać dobre wrażenie, a Artemis się z nią zgodził. Powiedział, żebyśmy wybrali cel poza Europą, bo to będzie wyglądało, jakbyśmy się nie obawiali żadnych ograniczeń. A więc Bali.

Lucjusz przeczesał dłonią włosy. Skrócił je po wyjściu z aresztu i teraz sięgały ledwo za podbródek, były niewiele dłuższe niż włosy Dracona. Draco nigdy nie widział go w takiej fryzurze i na jej widok odczuwał nieokreślony niepokój. Nie mógł się przemóc, by zapytać, co stało za zmianą.

— Jeśli cię ktoś zapyta, mów, że planujemy egzotyczne wakacje pod namiotem. Wolałem nie wyrzucać pieniędzy na rezerwowanie hotelu, a gdybyśmy mówili, że zatrzymamy się u przyjaciół, mogłyby się pojawić kolejne niewygodne pytania — uzupełnił po chwili instrukcję.

Draco skinął głową i powstrzymał się przed zauważeniem, że istnieje naprawdę niewielka szansa, że ktokolwiek go o to zapyta, nawet jeśli kogoś to zainteresuje. W to ostatnie nie wątpił. Oczyma wyobraźni już widział, jak eks-przyjaciółeczki Narcyzy plotkują o ich zagraniach, doprawdy nietrudnych do przejrzenia. A choć nie uśmiechała mu się wycieczka do ministerstwa — mało gdzie witano go tak niechętnie, jak tam, choć pod ochroną służb nikt nie powinien pozwolić sobie na otwarte zaczepki — nie dyskutował.

— I, Draco... — Głos Lucjusz powstrzymał go przed odejściem. — Słyszałem, że paskudnie zachowałeś się w stosunku do matki i nie przeprosiłeś jej. Zrób to.

— Ja nie...

— Nie interesuje mnie to.

— Nie zamierzam jej przeprosić.

— To nie była dobra rada — oświadczył oschle Lucjusz i przez chwilę błysk w oczach upodobnił go do dawnej wersji siebie, jaką Draco pamiętał sprzed powrotu Voldemorta. — To polecenie.

I może dlatego Draco nie dyskutował. Zrobił tylko niejednoznaczny ruch, coś między wzruszeniem ramionami i skinieniem głowy, i wyszedł.

ʘ

Kolejka do pokoju rezerwacji w Urzędzie Świstoklików była okropnie długa. Nic dziwnego, sezon wakacyjny w pełni, wszyscy rzucili się na świstokliki, a do tej fuchy ministerstwo oddelegowało raptem jednego urzędnika. W normalnych czasach Malfoyowie wysłaliby zamówienie sowią pocztą, ale aktualnie nie byłoby to całkiem skuteczne, ministerialny pracownik mógłby zignorować list i twierdzić, że sowa nigdy do niego nie dotarła; nie wspominając o tym, że przecież głównym celem rodziców było robienie wrażenia, a to wymagało osobistego dokonania rezerwacji. Zresztą, normalne czasy... gdyby to były normalne czasy, nic by nie rezerwowali z wyprzedzeniem, tylko na tydzień przed wyjazdem Lucjusz szepnąłby słówko, komu trzeba.

Czekając w kolejce, Draco miał dużo czasu, by przemyśleć swoje zachowanie. Snuł więc długie wizje alternatywnej rzeczywistości, w której ignoruje polecenie Lucjusza i nie przeprasza Narcyzy. Co by uczynili jego rodzice? Wyrzekliby się go i pozbawili dostępu do rodzinnych dóbr i pieniędzy — z powodu paru nieprzyjemnych słów? Śmiechu warte; ale miło było snuć wyobrażenia o takim obrocie spraw. Mógłby rzucić wszystko w diabły, odpuścić sobie odbudowywanie pozycji rodziny i po prostu zacząć nowe życie, może w Ameryce, jak Pansy Parkinson... Co za rozkoszna perspektywa. Choć nigdy nie przypuściłby, że jego marzenia przybiorą taki kształt.

Pogrążył się w myślach tak głęboko, że był ślepy na spojrzenia innych kolejkowiczów i głuchy na sarkania starej jędzy, która zajmowała krzesło po jego lewej stronie — i tym samym była za nim w kolejce. Kto wie, może miała nadzieję, że jeśli będzie sarkać wystarczająco ostentacyjnie, to Draco wystraszy się i ucieknie, zwalniając miejsce. Jeśli tak, to głęboko się myliła, nie takie rzeczy znosił, a mógł mieć pewność, że jeśli wróci do domu bez rezerwacji, to Narcyza wyśle go znowu, choćby tym razem miała mu wydać rozkaz osobiście.

Z głębi korytarza, z pokoju, w którym obsługiwano rzadkie świstokliki międzykontynentalne, dobiegło jakieś zamieszanie. Ktoś przeciskał się przez tłum, potrącając i rozpychając łokciami tych frajerów, którzy byli w kolejce do rezerwacji tak daleko, że zabrakło dla nich krzeseł.

— Przepraszam... Przepraszam... Przepraszam! — Dobiegł go znajomy, coraz bardziej rozsierdzony głos.

Hermiona Granger mignęła mu przed oczami, przydeptując stopę sarkającej jędzy, która wrzasnęła jak dusza potępieńca, a potem dziewczyna, nie przeprosiwszy staruchy, wpadła na schody i zbiegła w dół. Draco mógłby przysiąc, że miała napuchniętą jakby od płaczu twarz.

— Też coś! — prychnęła jędza, rozmasowując sobie stopę.

Rzuciła Draconowi takie spojrzenie, jakby to jego winiła za doznaną krzywdę. Draco, ostatecznie tracąc cierpliwość, wykrzywił się do niej okropnie. Jędza odwróciła łeb w drugą stronę, kontynuując plucie w tamtym kierunku.

— Przepraszam... Bardzo państwa przepraszam... Proszę mnie przepuścić... Bardzo proszę... Dziękuję... — Rozległ się nowy głos, który tym razem Draco natychmiast rozpoznał, a odpowiedziały mu podekscytowane szepty.

Harry Potter przecisnął się do końca korytarza i zatrzymawszy się przy klatce schodowej, rozejrzał się z taką miną, jakby liczył, że wybawienie nadejdzie z którejś ze ścian. Draco sam nie wiedział, co go podkusiło, żeby powiedzieć:

— Pobiegła w dół.

Potter błyskawicznie odwrócił się w jego stronę i udręka niewiedzy w jego oczach ustąpiła miejsca zdziwieniu.

— Malfoy? Co ty tutaj... — zaczął, ale nagle chyba przypomniał sobie o Granger, bo zaniechał pytania. — Dzięki — rzucił szybko i pobiegł schodami w dół.

Jędza po lewej znów przekręciła głowę w stronę Dracona, ale zdecydowanie już nie gderała. Ba, nie był mistrzem w odczytywaniu ludzkich emocji, ale postawiłby dziesięć sykli na to, że patrzyła na niego z czyimś w rodzaju niechętnego uznania.

Cóż, sam Harry Potter powiedział mu „dzięki".

ʘ

Jeśli czegoś go nauczyły bliskie kontakty ze śmierciożercami i ich samozwańczym Lordem, to niewątpliwie tego, że może się oddawać marzeniom o nieistniejącym życiu w zaciszu własnego umysłu, ale w rzeczywistości i tak zrobi to, co musi. Podczas poprzednich wakacji Draco codziennie przed zaśnięciem bardzo intensywnie myślał o tym, że na parterze wcale nie ma Czarnego Pana albo że chociaż nie ma jego, Draco, w Malfoy Manor; że w tamtą okropną noc oddał Dumbledore'owi różdżkę, zanim na Wieży Astronomicznej pojawili się śmierciożercy, albo że może staruch faktycznie przejrzał go wcześniej i coś z tym zrobił, coś, co pozwoliło jemu i rodzicom uciec przed tym potworem. Ale koniec końców rano zaciskał zęby i oczyszczał umysł z tych niebezpiecznych obrazów, schodził na dół i słuchał syczących tyrad wężowego maniaka, bo tak trzeba było.

Dlatego teraz też zrobił to, co musiał; ale zrobił to tak, by nie angażować się bardziej, niż to niezbędne. Wróciwszy do siebie, zawołał Fibulę i rozkazał:

— Idź do ogrodu i nazbieraj kwiatów na wiązankę. Wiązankę zanieś mojej matce z tym bilecikiem.

Podał jej kartonik, na którym wcześniej bez grama finezji napisał „Przepraszam. Draco". Był niemal pewien, że Narcyza uzna to za przejaw eleganckiego minimalizmu, a nie nieszczerości, ale miał to w nosie.

— Jakieś specjalne kwiatki, sir? — zapytała skrzatka.

Wzruszył ramionami.

— To ma być na przeprosiny. Wybierz cokolwiek.

Stworzenie zgięło się w pokłonie, zamiatając podłogę uszami, a Draco, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, rozłożył się w fotelu z książką, przyrzekając sobie w duchu, że nie poświeci tej sprawie ani jednej myśli więcej.

Nie musiał. Narcyza, zgodnie z jego przypuszczeniami, przyjęła ten nędzny wyraz niezbyt szczerego żalu tak, jakby osobiście na kolanach błagał ją o przebaczenie. Przy kolacji, na którą Draco postanowił zejść, żeby sprawdzić, jak się sprawy mają, powiedziała tonem miłościwie panującej królowej:

— Dziękuję za kwiaty. Doceniam twój gest.

Powstrzymał się przed przewróceniem oczami. I słusznie, bo Lucjusz, który mu się przyglądał, skinął z aprobatą głową. Marzenia o wydziedziczeniu runęły.

ʘ

We wtorek Draco obudził się wcześniej niż zwykle z bardzo, bardzo dziwnym uczuciem, którego nie potrafił zaklasyfikować. Leżał jeszcze przez chwilę, odhaczając kolejne punkty. Nie bał się. Nie marzł. Nie był głodny. Było mu wygodnie. Był wyspany.

Był zadowolony, bo był wtorek, a to oznaczało, że będzie mógł się wyrwać z domu do Hogwartu, gdzie, jak dobrze pójdzie, może nawet nie będzie musiał znosić krzywych spojrzeń i głupich zaczepek. Lubił wtorki. Były jedynymi dniami, które lubił, oprócz piątków, ale od wtorku do piątku było bliżej niż od piątku do wtorku, dlatego wtorki wygrywały.

Przekręcił się, żeby wstać, i wtedy zrozumiał, co było źródłem tego dziwnego uczucia.

Stał mu.

Nie stał mu rano od ponad roku. Od ponad roku budził się rano — jeśli w ogóle spał — zmęczony, rozdrażniony, zziębnięty i przerażony, ale na pewno nie podniecony. Nie był nawet pewien, czy pamięta, co się wtedy robi. Chociaż podobno z tym było jak z lataniem na miotle, pamięć ciała i tak dalej.

Czasami miał wrażenie, że jego ciało nie pamięta już żadnych dobrych rzeczy, same złe; ale może to nie było ciało, tylko głowa; i może wystarczyło pozwolić jej zapomnieć, a wtedy reszta zrobi się sama. Z miną skazańca, który usłyszał odroczenie wyroku, wsunął rękę pod kołdrę.

ʘ

Granger przyszła do Hogwartu. Co prawda jak zwykle popołudniu, ale o ile się orientował, nigdy nie bywała w zamku na tygodniu; w piątki, czasem w soboty, ale nie we wtorki. Tym razem nie mógł udawać przed sobą — choć nie zamierzał się z tym specjalnie obnosić — że mu to nie odpowiada. O ile w innych miejscach doskonale radził sobie sam, o tyle ten kawałek ściany na trzecim piętrze był tak upierdliwy, że w pojedynkę, skacząc z jednej strony muru na drugą, ciężko było się z nim uporać. Draco dość szybko zrezygnował i zajął się wyrwami w podłodze przy ścianie. Do przerwy zdążył zrobić akurat tyle, by dało się tam normalnie stać.

— O, załatałeś moje miejsce — powiedziała Granger, gdy to zobaczyła. — Dzięki. Miałam się tym zająć, ale uznałam, że jakoś nad tym przejdę, a ściana jest ważniejsza.

Wzruszył ramionami. Naprawił podłogę z myślą o sobie, ale nie zamierzał wyprowadzać dziewczyny z błędu. Może pójdzie do McGonagall i jej powtórzy, jaki uczynny jest Draco Malfoy, a profesorka w nagrodę... Taaak, dobre sobie. Nie zrobi nic, co by mu ułatwiło odrobienie kary. Powinien przestać ciągle snuć te rojenia o lepszym życiu. Od tygodnia nikt nie próbował go przekląć i pewnie stąd te dziwaczne pomysły.

Granger zabrała się do pracy. Nie miała podpuchniętej twarzy, wyglądała dosyć pogodnie, jak na kogoś, kto nie dalej jak wczoraj wybiegł z płaczem z ministerstwa. Draco odnosił jednak wrażenie, że mimo obojętnej miny, jest jakaś przybita, i był przekonany, że jedno z drugim ma coś wspólnego. Korciło go, żeby okrężną drogą zapytać, ale nie najlepiej sobie radził w konwersacyjnych podchodach, a rzucenie luzem, że widział ją w Biurze Świstoklików, wydawało się potencjalnie mało skuteczne. Co mogła tam robić? Faktycznie korzystała z międzykontynentalnego świastoklika? A jeśli tak — to po co? Czyżby ministerstwo ją gdzieś wysłało z Potterem i zawaliła swoją pierwszą poważną fuchę? Brzmiało to zbyt cudownie, by mogło być prawdą — Granger, ze swoim perfekcjonizmem, na pewno poradziłaby sobie ze wszystkim, czego by jej nie zlecili, a ostatecznie co mogli dać do roboty świeżej dziewczynie z Przestrzegania Prawa i kolesiowi, który, jak wieść niosła, dopiero zaczynał kurs aurorski?

Przynajmniej ta ostatnia kwestia wydawała się w miarę bezpiecznym gruntem. Draco cały się spiął na myśl o rozpoczęciu kolejnej pogawędki z Granger, ale wysilił się, żeby zachować spokój i obojętnym tonem zapytać:

— To prawda, że Potter i Weasley mają indywidualne szkolenie aurorskie?

Nie odpowiedziała od razu i pomyślał, że dziewczyna go zignoruje, udając, że nic nie słyszała, ale po chwili odparła:

— Nie, zaczynają normalnie z nową grupą, we wrześniu. Teraz w ramach przygotowania pracują w Biurze Aurorów jako praktykanci.

— Ty też? — zapytał z rozpędu, a kiedy posłała mu zdziwione spojrzenie ponad murem, uzupełnił: — Słyszałem, że pracujesz w Departamencie Przestrzegania Prawa.

— Tak, na razie... Dopóki nie zdam owutemów. Później zobaczę.

Draco zdusił niewesoły śmiech, ale nie do końca, bo dziwny dźwięk wydarł się z jego gardła, a Granger spojrzała znów na niego, marszcząc czoło. Uznał za stosowne jakoś się wytłumaczyć:

— Zazwyczaj przyjmują do ministerstwa ludzi z najlepszymi owutemami, a nie na chwilę, dopóki się ich nie zda.

Wzruszyła ramionami, więc uznał, że może drążyć dalej.

— Naprawdę dali ci pracę tylko na lato?

— Potrzebowali pomocy...

— W Departamencie Przestrzegania Prawa? — zapytał z powątpiewaniem. — W czym? W układaniu Deklaracji Praw i Obowiązków Skrzatów Domowych?

Niesamowite, ale uśmiechnęła się; nie do niego, co prawda, bardziej do siebie, ale i tak było to coś nowego. Chyba nigdy nie widział uśmiechniętej Hermiony Granger. Wydawało mu się, że — podobnie jak Minerwa McGonagall — należy do tego typu ludzi, którzy nie wiedzą, jak zmusić mięśnie mimiczne, żeby ułożyły się w ten sposób.

— Głównie w papierkowej robocie — spławiła go, a chociaż powieka jej nie drgnęła, wiedział, że kłamała. Tym bardziej, że uzupełnianie dokumentów nie wymaga podróży międzykontynentalnych. Chyba.

— Więc kiedy mruczysz do siebie, nie układasz kolejnych paragrafów? — zaryzykował, choć wątpił, by powiedziała mu coś więcej.

— Wzmacniam zaklęcie o komponent ochronny — oświadczyła. — To prosty czar, działa głównie na uszkodzenia mechaniczne, ale kiedy rzuca się go w ramach uroku dwufazowego razem z odbudowującym, no i bez pośrednictwa różdżki w drugiej fazie...

— Tak, wiem, widziałem to już kiedyś — przerwał jej wykład, bo wpadła w ten przemądrzały ton, jakim udzielała przesadnie wyczerpujących odpowiedzi na lekcjach, czym zawsze doprowadzała go do szału, i już czuł, że mimowolnie spina się, a utrzymanie stabilności na miotle wymagało nieco innej pracy mięśni.

— Mógłbyś rzucić to zaklęcie po zewnętrznej stronie. To nie jest trudne, trzeba się trochę skupić na zróżnicowaniu pracy dłoni, ale...

— Ale potrzeba obu rąk — przerwał kategorycznie. — A ja czasem muszę przytrzymać miotłę. Ale jeśli ty potrafisz latać bez używania rąk, to możemy się zamienić.

— Nie, dziękuję. Na miotle nie rzuciłabym nawet najprostszego zaklęcia — powiedziała bez cienia skrępowania. Potem znów popatrzyła na niego i chyba dostrzegła coś, co jej się nie spodobało, bo dorzuciła oschle: — Nie najlepiej radzę sobie z lataniem. I nie umiem dobrze grać w szachy.

Nie był pewien, co go tak rozbawiło — czy wizja turnieju szachowego na miotłach, czy może jej zacięta mina, ale parsknął pod nosem. Granger zmarszczyła czoło i zacisnęła wargi, a po chwili pokręciła głową i wróciła do zaklęć. A nawet się nie starał jej obrazić.

ʘ

Ostatni piątek czerwca zapowiadał się nieźle. Przede wszystkim oznaczał, że minął już miesiąc, odkąd Draco zaczął odbywać karę, a więc zostało jeszcze tylko jedenaście. Jedenaście miesięcy nie brzmiało może najlepiej, ale wciąż znacznie lepiej niż dwanaście. Po drugie, zbliżała się przerwa w pracy, bo przez pierwszy tydzień lipca miały był rzucane zaklęcie ochronne na cały teraz szkoły, a wtedy w Hogwarcie nikt nie mógł przebywać, więc McGonagall powiedziała, że dostaną krótki urlop. No i wreszcie po trzecie — przy ostatnim posiedzeniu prawie uporali się z przeklętą ścianą na trzecim piętrze, ale dyrektorka o tym nie wiedziała, więc Draco mógł spokojnie zająć się drobnymi poprawkami w pierwszej części dnia, zanim pojawi się Granger i będzie trzeba wziąć się do roboty.

Taki przynajmniej był plan i przez pierwszą godzinę Draco rzeczywiście z powodzeniem symulował intensywne prace renowacyjne, z rzadka umacniając jakiś wątpliwy fragment. Ale potem mu się znudziło. Mógł co prawda zabrać się za korytarz i klasę, jednak zewnętrzna ściana ciągle przyciągała jego wzrok, aż w końcu poddał się i ruszył na poszukiwanie dyrektorki.

Znalazł ją na piątym piętrze przy wejściu na Wieżę Ravenclaw.

— Pan Malfoy. — Uniosła brew na jego widok. — Czegoś potrzebujesz?

— Większej miotły — oświadczył, a widząc, że druga brew dołączyła do pierwszej, nadając twarzy kobiety mniej zdziwiony, a bardziej pytający wyraz, wyjaśnił: — Chcieliśmy z Granger rzucić dwufazowe zaklęcie ochronne na odbudowaną część ściany zewnętrznej, ale jedna osoba nie da rady utrzymać miotły i zaklęcia, więc przydałaby się dwuosobowa miotła.

Nie podobał mu się sposób, w jaki dyrektorka patrzyła na niego znad okularów. Jakby zastanawiała się nad sensem rzucania prostych uroków odbudowujących, kiedy cały zamek miał być objęty kompleksową barierą ochronną.

— W składziku profesor Hooch powinny być ze dwie Błękitne Butle, ale nie wiem, w jakim są stanie — powiedziała w końcu. — Sprawdzę i podeślę ci potem. A na razie, zanim panna Granger się pojawi, mógłbyś sprawdzić inne odbudowane fragmenty, większość powinna być gotowa, moglibyście tam też rzucić zaklęcie. — Wsunęła rękę do kieszeni szaty i wyciągnęła rolkę pergaminu. Stuknęła w nią różdżką, a rolka rozwinęła się na ścianie, ukazując mocno schematyczną mapę zamku. — Te czerwone linie to zniszczone miejsca, linia ciągła to miejsca odbudowane, przerywana to fragmenty, które jeszcze ktoś kończy. Zróbcie tyle, ile się uda.

Sądząc po mnogości czerwonych szram, nie zanosiło się na to, by w jedno popołudnie dali radę przelecieć choćby połowę zaznaczonego obszaru. Darował sobie ewentualne uwagi, uznając, że kobieta nie gorzej od niego zdaje sobie z tego sprawę. Skinął więc głową i zwinąwszy mapę, schował rolkę pergaminu do kieszeni.

— Panie Malfoy — przywołała go jeszcze profesorka. Podniósł głowę. Kobieta wpatrywała się niego intensywnie, a po chwili, jakby znalazła w jego twarzy coś, czego szukała, powiedziała: — Bardzo dobrze sobie poradziłeś z odbudową. Umawiałam się z twoją kuratorką tylko na czerwiec, w lipcu miałeś zostać przydzielony gdzieś indziej, ale chętnie zatrzymałabym cię w Hogwarcie do końca wakacji, jeśli chcesz.

Nie wiedział, co go bardziej zdziwiło, czy ta nieoczekiwana pochwała, czy idąca za nią propozycja, czy też bezsporny fakt, że jego kuratorka tak bardzo miała go gdzieś, że nawet nie uznała za właściwe poinformować go o przewidywanej zmianie pracodawcy.

— Zostanę — powiedział krótko, a potem nagle, zanim zdążył się rozmyślić, dodał: — Pani profesor... Chciałbym zdawać owutemy we wrześniu.

Dalej na niego patrzyła w ten sposób. Było to nieznośnie deprymujące.

— Przyjdź do mnie dzisiaj, jak skończysz, dam ci wykaz zagadnień z poszczególnych przedmiotów. W lipcu i sierpniu, po odnowieniu zaklęć ochronnych, niektórzy z profesorów planują zajęcia dodatkowe przygotowujące do egzaminów... Owutemowe mają być we wtorki i czwartki, więc jeśli chciałbyś w nich uczestniczyć, będzie trzeba zmienić twój grafik... — powiedziała, a widząc jego ochocze kiwanie głową, dokończyła: — Zastanów się, czy wolisz pracować w poniedziałki, czy w środy.

Cztery dni w tygodniu w Hogwarcie w wakacje... Chyba mu odbiło. A jednak nie mógł powtrzymać podekscytowania. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że będzie się podniecał na myśl o dodatkowych lekcjach. Widocznie przebywanie z Granger mu szkodziło.

ʘ

Skończył oblot zamku i naprawił sporą część korytarza, zanim przyszła Granger. Uważnie lustrowała każdą załataną dziurę i pewnie dlatego zauważyła Błękitną Butlę dopiero, kiedy prawie na nią nastąpiła.

— Miotła — zauważyła niezwykle przenikliwie. — To chyba jakaś inna...?

— Model rodzinny.

— O — dała upust zdziwieniu. — Nie wygląda zbyt stabilnie.

Bez przesady. Lata świetności miała już za sobą, ale trzymała się nie najgorzej w porównaniu z resztą szkolnego asortymentu miotlarskiego. Pewnie dlatego, że mało kto z niej korzystał, uczniowie preferowali modele indywidualne. Profesor Hooch prezentowała miotły rodzinne na jednej z lekcji latania, ale bardziej w ramach ciekawostki niż zachęty do transportu zbiorowego.

— Utrzyma nas. Ja będę sterował, ty będziesz rzucać zaklęcia na mury zewnętrzne. Zaczniemy tutaj, później polecimy dalej — poinformował ją.

— Mogłeś uprzedzić, ubrałabym się bardziej odpowiednio — oświadczyła w odpowiedzi i... Wielkie nieba. Zaczęła rozpinać szatę.

Draco przełknął głośno ślinę, zastanawiając się, czy odwrócić się do ściany, czy może wyjść do sąsiedniej klasy, ale nie zdążył, bo szata już zsunęła się z ramion Granger. Dopiero po chwili do niego dotarło, że jak kompletny idiota zapomniał, że ma do czynienia z mugolaczką: Granger pod szatą miała mugolską koszulkę i ciasno przylegające do ciała, sięgające kolan fioletowe spodnie, jakich Draco nigdy wcześniej nie widział, choć przypominały nieco majtki noszone przez prababcię Brunhildę, jeśli pominąć kolor, stopień obcisłości i brak koronek. No tak. Czarodzieje wychowani przez mugoli rzadko nosili szaty — nawet letnie — na nagie ciało albo samą bieliznę. A gdyby nawet, to na pewno nie pozbywaliby się szaty, żeby wsiąść na miotłę.

W talii Granger miała zapięty pas z futerałem na różdżkę na lewym boku i małą kieszonką na prawym. Wyjęła różdżkę i szybkim zaklęciem zmniejszyła zarówno szatę, jak i swoją torbę do rozmiarów knuta, po czym schowała do kieszonki.

— Okej, jestem gotowa. Zmieścimy się przez okno?

Skinął głową. Nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku, bo Granger odwróciła się w jego stronę i zobaczył na jej odsłoniętym przedramieniu wyryte przeklętym sztyletem słowo „szlama".

Wiedział, że tam było; w końcu w jego obecności ciotka Bella ozdobiła ciało Granger tym napisem, przy wtórze wrzasków dziewczyny. Czasem, gdy Granger unosiła wysoko ręce przy wyższych partiach muru, rękaw szaty opadał w dół i Draco mógł skojarzyć, czym jest ciemny kształt poniżej łokcia. Ale wiedzieć a zobaczyć to dwie różne rzeczy... Czy nie mogła się pozbyć tego paskudztwa? Przecież miała chyba nawet sztylet, którym ciotka Bella... Draco, gdyby usunięcie Mrocznego Znaku było możliwe, nie wahałby się ani przez chwilę.

— Bokiem będzie lepiej — oprzytomniał, kiedy Granger próbowała usadowić się za nim na miotle w pozycji klasycznej. — Miotła ma podnóżek, oprzyj się na nim.

Granger westchnęła cicho, ale posłuchała. Draco uśmiechnął się pod nosem.

— Niewygodnie? — rzucił z przekąsem.

— Na testralu było gorzej — odparła natychmiast przemądrzałym tonem. — Albo na hipogryfie.

Obejrzał się na nią przez ramię. Granger otworzyła usta, jakby natychmiast chciała się wycofać z tego, co powiedziała, ale zaraz zamknęła je i odwróciła głowę. Wiedział! Zawsze wiedział, że ucieczka tamtego krwiożerczego hipogryfa to była ich sprawka, jej, Pottera i Weasleya... Co prawda mogła kiedy indziej latać na zupełnie innym hipogryfie, ona i jej kumple na pewno niejedną głupotę zrobili (ale żeby na oklep na testralu?), ale widział w jej oczach, że chodziło dokładnie o tego hipogryfa.

Wyleciał przez okno, nie bez trudu manewrując miotłą. Z pasażerem to nie było takie łatwe jak zwykle — nie dość, że miotła miała niestandardowe gabaryty, to jeszcze ciężar rozkładał się inaczej. Rzadko zdarzało mu się lecieć z kimś. W Slytherinie panowała niepisana zasada, by absolutnie nigdy nie latać na miotle z dziewczyną. Nott popełnił ten błąd w czwartej klasie i Tracey Davis do końca szkoły nie chciała się od niego odczepić... Draco leciał z Pansy tylko raz — bo i tak już się do niego przyczepiła po Balu Bożonarodzeniowym — ale tak kurczowo ściskała go w pasie, że ledwo był w stanie utrzymać kurs, więc nigdy więcej tego nie powtórzył.

Granger w ogóle go nie trzymała. Siedziała sztywno na miotle, zaciskając dłonie na trzonku, i tylko prawym ramieniem opierała się o jego plecy. Kiedy zawisł w powietrzu i wyrównał lot, dopiero po chwili odważyła się oderwać ręce od miotły, a dłonie jej drżały, gdy przesuwała nimi nad ścianą, choć byli tak blisko muru, że kolanami zahaczała o cegły.

— Mogę cię przywiązać zaklęciem do miotły — zaproponował, próbując powstrzymać drwiący chichot.

— Nie mów do mnie teraz — rzuciła przez zaciśnięte zęby.

Była absolutnie przerażona. Bardziej przerażona niż w Malfoy Manor, bardziej niż podczas bitwy w Hogwarcie, nawet bardziej niż kiedy znajdowali się w pokoju pełnym gratów, pośród których szalała Szatańska Pożoga... Co za dziwadło. Draco napawał się jej przerażeniem i słodką myślą, że gdyby tylko chciał, mógłby przechylić miotłę i zrzucić Granger z wysokości trzeciego piętra na porośniętą kłującymi chaszczami ziemię... I tym, że chyba po raz pierwszy w życiu wcale nie miał ochoty skorzystać z okazji, by zrobić jej krzywdę. To było zaskakująco... inne.

Szło im bardzo powoli, ale cal po calu przesuwali się wzdłuż ściany, aż wreszcie skończyli rozsnuwać zaklęcia po odbudowanym przez siebie kawałku i mogli przejść do następnego. Z każdym kolejnym szło nieco sprawniej. Granger nadal była spięta i Draco zaczynał rozumieć, dlaczego nie radziła sobie z miotłą: jeśli zamierało się jak kawał drewna, to po prostu nie dało się latać; ale nie trzęsła się już tak bardzo i zaklinanie zajmowało jej coraz mniej czasu. Wciąż jednak zbyt dużo, by udało im się zrobić wszystkie ściany i o wpół do ósmej ledwie dotarli do skraju zachodniego skrzydła.

— Będzie trzeba dokończyć jutro — oświadczyła Granger, kiedy wylądowali na dziedzińcu i z wyraźną ulgą stanęła na własnych nogach.

— Nie mam sobót w grafiku — poinformował ją Draco.

Granger posłała mu zdumione spojrzenie.

— No i? Coś ci się stanie, jak przyjdziesz poza swoimi godzinami?

— Nie zamierzam marnować swojego wolnego czasu, i tak bywam tu za często — powiedział kategorycznie. — Następną zmianę mam we wtorek i...

— We wtorek będzie tu ekipa od czarów ochronnych i nic nie zrobimy, musimy skończyć w tym tygodniu.

— Po co? To i tak nie ma większego znaczenia, ekipa ma pewno zabezpieczy zamek lepiej niż twoje zaklęcia.

Granger wydała z siebie pełne oburzenia prychnięcie, jakby sama insynuacja, że ktoś mógłby zrobić coś lepiej niż ona, była absolutnie niedopuszczalna.

— Ekipa — wyartykułowała powoli i dobitnie, jakby mówiła do dziecka — rzuca czary chroniące mieszkańców zamku przed nieprzyjacielską ingerencją. Moje zaklęcia dotyczą budynku. Myślisz, że marnowałabym czas, gdyby profesjonaliści mieli zrobić dokładnie to samo? — zapytała i nie dając mu szans na odpowiedź, zakończyła: — Ja w każdym razie będę tu jutro o dziewiątej.

I tak po prostu sobie poszła. Draco prychnął pod nosem i wsiadł z powrotem na miotłę, żeby zanieść McGonagall dzienniczek, z całkowitą pewnością, że nie spędzi sobotniego poranka w Hogwarcie z Hermioną Granger. Spędzenie z nią piątkowego wieczoru na miotle było wystarczająco żałosne.

Ale jakoś tak wyszło, że w sobotę obudził się jeszcze wcześniej niż zwykle, a prysznic, śniadanie i lektura weekendowego wydania „Proroka", w którym wyjątkowo nie było żadnego zjadliwego tekstu o ojcu, zajęła mu dokładnie tyle czasu, by mógł teleportować się na skraju terenu Hogwartu i dojść pod główne schody akurat na kilka minut przed dziewiątą. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie tam trafił, bo przecież równie dobrze mógłby zostać w domu i ten czas poświęcić na dotarcie do biblioteki czy specjalnie zabezpieczonej polanki, na której czasem latał bez obawy, że wpadnie na jakiegoś mugola.

Granger stała pod główną bramą razem z Błękitną Butlą i, niech to szlag, rozmawiała z Harrym Potterem we własnej osobie. Draco posłał sobie w duchu kilka przekleństw, wyzywając się od głupków, bo przecież tylko skończony pacan mógł zakładać, że tak przedsiębiorcza osoba jak Granger nie znajdzie sobie awaryjnego szofera.

A jednak nie zawrócił i uparcie parł przed siebie, aż Potter poszedł sobie; chwilę po tym, jak Granger dostrzegła Dracona i, nie przestając mówić, posłała mu ponad ramieniem Pottera ohydny, szeroki, przepełniony dziką satysfakcją uśmiech. 

Continue Reading

You'll Also Like

11.8K 1.1K 26
"Do cholery jasnej miałeś nigdzie nie wychodzić!", krzyknął przez co młodszy wzdrygnął się spuszczając wzrok. "J-ja tylko-", starszy mu przerwał, "co...
920K 101K 124
Wiele było pięknych kobiet. Miał je wszystkie. Miał, władał, posiadał. Złoto, jedwab, diament, stal. Śpiew słowika. Wiele oczu go widziało. Wszystk...
85K 2.8K 32
Opowieść inspirowana opowieściami u _QueenOfBitches oraz Majczi_887
11.4K 349 13
Opowiadanie jest o zwykłej dziewczynie , która posiada kanał na yt. Bohaterka o imieniu Amelia odrazu zawraca youtuberowi w głowie.