YINYANG TIGER

By milkychimy

20K 2.3K 1.1K

[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, wal... More

Prolog: pewność zasiana tygrysim czarem
1 🂡 mafiozo pod płaszczem politycznego wybawcy
2 🂡 godło na czole
3 🂡 skaryfikacja po ostrzu Xiuying
4 🂡 tygrysek z niewidzialną przeszłością
5 🂡 I rada: nie pozwól wrogowi poznać swoje lęki
6 🂡 zemsta to pierwszy stopień do piekła
7 🂡 władza nad krajem bliska władzy mafii
8 🂡 niewinny królik również potrafi się mścić
9 🂡 ostrze kompromitacji
10 🂡 niepokój budzi intrygę
11 🂡 nie zawstydza mnie męska aparycja
12 🂡 Amur Tiger
13 🂡 sieć rodzinna pod presją mafii?
14 🂡 melodia guzheng snuje powiew śmierci
15 🂡 powiedz mi, kim według ciebie jestem
16 🂡 jak dżentelmeni
17 🂡 imię moje - Xiao
18 🂡 początek mafijnej wojny
19 🂡 mały jadeitek
20 🂡 ten, którego imienia nie można wypowiadać
21 🂡 zwaśniona z tygrysem
22 🂡 wspólna nienawiść budzi najgorętszą potęgę
23 🂡 piętno obietnic
24 🂡 Resflor Company
25 🂡 kres wojny
26 🂡 krwawa piwonia
27 🂡 śmiertelny duet
28 🂡 wspólne łoże
29 🂡 pierwsza, chińska poszlaka
30 🂡 sprzymierzeńcy szybko we wrogów się zmieniają
31 🂡 pocałunek wybawienia
32 🂡 sumimasen, szach-mat
33 🂡 powiedz, co chcesz mi zrobić
34 🂡 dlaczego tutaj nie zostaniesz?
35 🂡 pierwsza ofiara
36 🂡 przepraszaj najskrytsze niebo
37 🂡 niczego nie żałuję
38 🂡 naczelny krzykacz
40 🂡 rewolucja jest kobietą
41 🂡 tęsknota za domem to pierwszy stopień do buntu
42 🂡 rodzinne więzy
43 🂡 plan mizogina
44 🂡 skoro chcesz ze mną zostać...
45 🂡 spalone mosty
46 🂡 Dzień Niepodległości
47 🂡 wiesz w ogóle, gdzie Chiny leżą?
48 🂡 tchórzliwy prezydent
49 🂡 Rodzina Zhang
50 🂡 mafia jest jak państwo totalitarne
51 🂡 odwiedźmy Zhouzhuang!
52 🂡 żołądek amerykańskiego pieska
53 🂡 pociąg do Szanghaju
54 🂡 mądrości starej nainai
55 🂡 McDonald's i Kungfu Panda
56 🂡 Qiaoxi 桥西
57 🂡 polowanie na Smoka
58 🂡 spotkanie z feministyczną królową
59 🂡 ślad jaśminowego przymierza
60 🂡 Vincent Lawrence nie żyje
61 🂡 zmęczony, duży kiciuś
62 🂡 człowiek to bardzo delikatna maszyna
63 🂡 młodzieńcza głupota
64 🂡 paskudny kłamca
65 🂡 Ameryka o sobie przypomina
66 🂡 tego historia nie wytłumaczy braterską miłością
67 🂡 pocałunki w pierwszy śnieg
68 🂡 biały katolik z Ameryki - największe zagrożenie
69 🂡 Księżycowy Nowy Rok
70 🂡 Wǒ xǐhuan nǐ
71 🂡 Witaj ponownie, Ameryko
72 🂡 Konferencja zdrajcy czy ofiary?
73 🂡 Yareli Harrera i Zhang Chaoxiang
74 🂡 nóż w plecach
75 🂡 pozostał mi tylko on
76 🂡 ledwo zdobyta, a już stracona
77 🂡 plan Marshalla
78 🂡 pośmiertny ruch na szachownicy
79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię
80 🂡 finał sztuki tragicznej
Epilog: powiedz mi, kiedy się we mnie zakochałeś

39 🂡 jaśmin na skórze

152 25 1
By milkychimy

                    Słowa Florence powracały do pamięci Charliego niczym niezapomniana mantra przez trzy kolejne tygodnie. W duchu nowej pracy, obowiązków, przyzwyczajenia do przyszłości u boku Vincenta starał się odtrącać od siebie przesiąknięte nagminną przesadą wypociny Florence.

Nie dało się jednak ukryć, że powracały do świadomości niczym skutki zawistnej klątwy. Najczęśniej w najmniej oczywistych momentach.

Takich jak te. Gdy ciepłe promienie słoneczne okalały jego przykrytą pościelą sylwetkę. Oddechy, jeszcze senne i przesiąknięte lenistwem, niosły stały, miarowy rytm, a dwie, sprzeczne w odcieniach czupryny rozpadały się w huraganie po karmelowej pościeli. Brudzące, pełne nienawiści i zarzutu uwagi Florence wracały, gdy Wilson o poranku wpatrywał się w zawładniętą snem twarz Xiao.

Jak to możliwe, aby śpiący anioł w rzeczywistości był potworem w ludzkiej skórze? — zastanawiał się żywo Charlie, nieśmiało dotykając opuszkami palców ciepłej skóry na policzku Vincenta.

Pogrążony we śnie wyglądał na co najmniej dziesięć lat młodszego. Policzki nabierały lekkich rumieńców, które przysłaniały wachlarze długich, gęstych rzęs. Otulony kołdrą ze zmierzwionymi sennie włosami wyglądał niewinnie, tak obłudnie do realiów.

Czy skulony, śpiący urokliwie diabeł również rozczulałby głupców? Wilson pokręcił głową, wyrzucając te myśli z głowy. Opadł swobodniej w puch poduszek, podsunął się bliżej rozgrzanego ciała Xiao.

Swego czasu pewien był, że nie uda mu się wrócić do normalnego, codziennego życia. Wstawania do pracy, picia kawy, jedzenia pełnych posiłków, śmiania się ze znajomymi czy oglądania głupich serialów wieczorami.

Ale to wszystko wróciło z dnia na dzień, jak gdyby nigdy nic.

Z tym wyjątkiem, że stare łóżko w przytulnym domku na przedmieściach Waszyngtonu zastąpił drogi materac w milionowym penthousie. Dawne miejsce Vivienne i Milesa zajęli Marshall oraz Florence, natomiast ciało, którego ciepło ogrzewało go co noc pod płachtą bezkresnego nieba, nie należało do Ruby, a do Xiao.

Ta niewyobrażalna kreacja niedawnej przyszłości dzisiaj była teraźniejszością, wcale nie tak trudną do zaakceptowania. Wszystko wróciło do starego stanu, z nutą nikłej nowości, którą szybko pojmował i się dostosowywał. Rozumiał, że objęta mafią partia nie działała tak samo jak wolni republikanie. O niektórych rzeczach nie miał prawa mówić głośno, a z mediami bawił się w kotka i myszkę.

Sukcesem pozostawał fakt, że od tych trzech tygodni nie dał się złapać dziennikarzom. Nie wydusił żadnych wyjaśnień odnośnie do swojej sytuacji i nie tłumaczył nagłej zmiany strony. Co prawda, nagłówki gazet i artykułów wręcz wypalały jego nazwisko, a w Internecie przedzierał się przez tsunami oszczerstw, plotek i pomówień, jednak w tym momencie nie miało to już dla niego żadnego znaczenia.

Nie, kiedy dopiski „przegrany kandydat na prezydenta" zastąpiło „oficjalny sekretarz stanu".

Ciarki przebiegły po kręgosłupie polityka, a sam Wilson wtulił mocniej policzek w poduszkę, gdy Vincent poruszył się niespokojnie, po chwili uchylił sennie powieki. Charlie uśmiechnął się skromnie pod nosem, gdy ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Xiao mruknął tylko coś zachrypniętym tonem pod nosem, przewracając się na plecy, aby przetrzeć dłońmi twarz. Obserwowanie rozbudzającego się blondyna było dla Charliego absurdalnie nieprawdopodobne.

Dopóki nie zamieszkali razem pod jednym dachem, zupełnie zapominał, że ten patetyczny, wyniosły mężczyzna również musi spać, jeść, odpoczywać. Czerpał ogromną przyjemność, obserwując codziennego Xiao, nawet teraz, zważając na to, że przeważnie to blondyn wstaje pierwszy.

— Dzień dobry — szepnął cichutko pod nosem.

Vincent zerknął ku niemu kątem oka, zasłonił usta dłonią przy ziewnięciu.

— Dzień dobry — mruknął niczym zaspany, wybudzony niechętnie z popołudniowej drzemki tygrys. Zasięgnął pośpiesznie do szafki przy łóżku, wziął w dłonie telefon. — O matko, już dziesiąta? Dawno tak późno nie wstawałem.

Charlie uśmiechnął się nikle pod nosem.

— Wróciliśmy o trzeciej. Nic dziwnego.

— Tak, ale do dwunastej muszę się stawić u Smoka w związku z zamknięciem sprawy pana Floresa — odburknął posępnie, rzucając telefon w pościel. Opadł wygodniej w obłoki sennej beztroski.

Charlie odwrócił wzrok. Sprawa pana Floresa, dziadka Ruby oraz Orvillego, była głównym mafijnym tematem ostatnich tygodni.

Kilka dni po śmierci Orville'a, wywiad śledczy Yijing zarejestrował podejrzane działania pana Floresa. Wypłacił wszystkie pieniądze z banku, a następnie przewalutował dużą część gotówki na meksykańskie peso. W firmie Resflor Company nikt nie odpowiadał na prośby rozmowy z szefostwem, stare mieszkanie dziadka oraz Orville'a było puste, porzucone w bałaganie godnym tylko śpieszącego się do ucieczki zbiegłego. Poszlaki były jasne i klarowane, nikt nawet nie próbował tłumaczyć dziwnego zachowania Floresa żałobą po śmierci ukochanego wnuczka.

Powodem zarwanej nocy przez Vincenta oraz Charliego było obserwowanie akcji pościgowej zbiegającego dziadka. Pojmany dzisiaj stanąć miał przed Xiao i Chaoxiangiem, jako ostatni zamieszany w sprawę śmierci Ruby Flores.

Charlie dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co się tam dzisiaj wydarzy. Wiedział, że cała rodzina Flores, z wyjątkiem Amelie, zostanie pogrzebana żywcem w dłoniach członków Yijing. Krew najstarszego przodka poplami dywany w bogatej posiadłości, a wszyscy winni jego miesięcznego cierpienia zginą należytą śmiercią. Mimo tej świadomości, niechęci do plamienia sobie dłoni kolejną szalą zemsty, odwrócił się niepewnie w stronę Vincenta i zapytał:

— Mogę iść z tobą?

Blondyn zamrugał trzy razy zdziwiony, uciekł spojrzeniem za przysłonięte częściowo roletami okno.

— Do Smoka? Nie boisz się spotkania z nim?

Obaj w jednej chwili przekręcili się na bok. Spojrzenia zrównały się w równym szyku, a czubki nosów jeszcze kilka milimetrów a zetknęłyby się w prywatnym pocałunku. Charlie odetchnął słabo, sprowadził wzrok na drobne, przesuszone wargi Xiao.

— A jest aż tak straszny?

Vincent zaśmiał się cicho.

— Na pierwszy rzut oka wygląda niepozornie. Umie się uśmiechać, chodzi na dwóch nogach, mruga jak zwykły człowiek. Ale nie da się ukryć, że to pieprzony potwór. Smok w skórze człowieka.

Wyobraź sobie kogoś sześć razy gorszego ode mnie. To będzie mój szef — słowa Vincenta sprzed kilku miesięcy mignęły w pamięci niczym spadająca gwiazda, zostawiła cień nikłej goryczy.

Charlie odwrócił spojrzenie w bok, naciągając kołdrę pod samą brodę. Xiao najwidoczniej dostrzegł zwątpienie w postawie polityka. Westchnął cicho pod nosem, podciągając się na łokciach. Materac ugiął się pod ciężarem ciała mężczyzny, a Wilson utkwił rozmarzone spojrzenie w napiętych barkach Vincenta.

— Dobrze by było, żebyś w końcu spojrzał mu w oczy. Należysz do Yijing oraz mojego najbliższego kręgu — szepnął z nutą tajemniczości w głosie, a później wstał z łóżka. — Wystarczy, że mu się pokażesz. I tak nie porozmawiacie ze sobą, bo Smok nie umie angielskiego. Chyba nawet by nie chciał z tobą rozmawiać, zliczę na palcach jednej ręki, ile razy odezwał się bezpośrednio do Marshalla. A Marsh umie mówić po chińsku.

Charlie podciągnął się na łóżku, oparł plecami o pikowane oparcie. Sięgnąwszy jeszcze do leżącego na stoliku telefonu, na szybko podłączył go do ładowania.

— Dlaczego? Ma lęk społeczny? — zapytał, walcząc ze wtyczką i kontaktem.

Vincent zatrzymał się przy szafie naprzeciwko. Wyciągnął czarną koszulę na wieszaku, grzebał dłuższą chwilę wewnątrz.

— Nie do końca. Chodzi o to, że obaj jesteście Amerykanami.

Wilson skrzywił się, a pojedyncza zmarszczka zawitała między brwiami.

— Jest rasistą?

Xiao westchnął pod nosem, nikle skinął głową.

— Można to tak nazwać.

Może było to bardzo zaściankowe i prymitywne myślenie, ale Charlie momentami zapominał, że rasizm działał w obie strony. Częściej słyszało się o umniejszaniu osobom o kolorze skóry innej niż białej. Co prawda, niewiele wyjeżdżał za granicę, szczególnie do krajów azjatyckich, jednak jeszcze nigdy nie miał okazji do spotkania osoby, która nie chciałaby z nim rozmawiać, bo ma białą skórę. Dla niego, przyziemnego Amerykanina, wydawało się to absurdalne. Jednak nigdy nie pomyślał o tym, jak przez cały ten rok czuł się Xiao. Azjata w obcym, zachodnim kraju, gdzie ludzie o odmiennym kolorze skóry cierpieli w braku akceptacji każdego dnia. To była codzienność.

Czy ten aspekt dodawał mu tęsknoty za rodzinnym Szanghajem? Zdawał się osobą niemartwiącą się zdaniem innych, na wytykanie palcami uśmiecha się podstępnie, a pełne nienawiści spojrzenia traktuje jako wyzwanie.

Jednak Xiao ukrywa we własnym wnętrzu więcej, niż niejeden zakopany na bezludnej wyspie skarb.

Charlie nie chciał ciągnąć tego tematu dalej, aby możliwie nie dołować blondyna. Zamiast tego zaczesał atramentowe kosmyki sprzed oczu, obserwował bacznie, jak Vincent wybierał krój i kolor dzisiejszego garnituru. Nieznacznie rozbudzone spojrzenie polityka biegło po karmelowym odcieniu skóry. Chudej sylwetce z nieznacznymi, drobnymi rysami mięśni. Mimowolnie zatrzymał się na dłużej przy szyi. Ciemny niczym grudniowa noc atrament rysował na ciele Vincenta kształt tygrysa. Już dowiedział się wcześniej, że to symbol przynależności do Yijing.

Należysz do Yijing — głos Xiao przemknął w głowie niczym stłamszona w psychice klątwa. Dreszcze zagrały na ciele, a w pytanie naniosło się samo na język:

— Ja też będę musiał zrobić sobie tatuaż?

Vincent odruchowo dotknął palcami miejsca tatuażu. Pokręcił głową, narzucił na spięte ramiona koszulę.

— Nie. Tatuaż mają tylko członkowie, którzy urodzili się w Yijing albo oddali wiele, aby zasiąść na jakimś wysokim stanowisku — odpowiedział, a Charlie przekręcił zaciekawiony głowę w bok.

— Ruby nie miała tatuażu, a urodziła się w mafii.

Zapinając malutkie guziczki od koszuli, odwrócił się w stronę czarnowłosego.

— Bo jej rodzina nie należała do wewnętrznego kręgu Yijing. Podlegali imperium, podpisywano ich jako członków, ale nie takich... z krwi. Wiesz, o co chodzi? — mruczał, odwracając się po krawat.

— A ty jesteś powiązany krwią z imperium?

Charliemu przypomniała się ich pijacka rozmowa, pierwsza od momentu przegrania wyborów. Na światło dzienne wychodziły ich pierwsze wspólne cechy. Mimo że nie pamiętał zbyt wiele z tamtej nocny, tak jak powracający grzech przed oczami, docierał do niego widok zastygłej w bezruchu twarzy Vincenta, gdy wyjawił, że sam jest sierotą.

Nigdy więcej nie wrócił do tamtego tematu. Rzecz ujmując, miał wrażenie, że poza przynależnością do Yijing nie wiedział o Xiao nic. Nie potrafił go sobie wyobrazić jako nastolatka, małe dziecko, mimo że na pewno nimi był. Miał wrażenie, jakby urodził się jako tajemniczy trzydziestolatek.

Niechęć do mówienia o sobie podkreśliło zawahanie się blondyna wraz z pytaniem Charliego. Miętosił między palcami skrawek atramentowego krawatu, wpatrując się w marmurową podłogę. Lśniące księżycową poświatą oczy teraz całkowicie otoczyła nocna mgła, a codzienny blask zniknął. Ślepia przez moment wydały się puste i bezkresne niczym Sahara. Charlie zacząć żałować swojego zaciekawienia. Kiedy uchylił wargi, aby przeprosić i powiedzieć, że nie musi mu nic mówić, blondyn odpowiedział.

— Moi rodzice raczej nie byli członkami mafii. Straciłem ich jako noworodek, a Yijing znalazło mnie i przyjęło. Wychowywali mnie najbliżsi Smoka, dlatego zostałem „zaliczony" do tych rdzennych członków — odparł, a przy jednym słowie zrobił z palców cudzysłów.

Charlie uśmiechnął się, kiwając głową. Widział skrępowanie i dyskomfort w oczach Vincenta, gdy nerwowo wiązał krawat na szyi. Nie chciał dopytywać o szczegóły, ta nikła, rzucona garstka informacji na temat przeszłości Xiao wystarczająco go nakarmiła.

Powoli zwlókł się z łóżka, skierował się w stronę szafy, aby samemu wyciągnąć coś sensowniejszego do przyodziania. Gdy tylko zdążył zatrzymać się obok Vincenta, ten odezwał się ponownie.

— Do członków rdzennych zalicza się też tych, którzy są maniakalnie oddani imperium — dodał, patrząc w pustą przestrzeń.

Charlie zerknął ku niemu, robiąc z ust drobny dzióbek.

— Orville był bardzo oddany.

Vincent zaśmiał się gorzko pod nosem.

— On zdecydowanie.

— W przeciwieństwie do ciebie — szepnął te słowa niczym wyzwanie, zerkając z błyskiem w oku w stronę blondyna. — Może to tylko moje wrażenie, ale Orville był w stanie zginąć dla Yijing. Był fanatykiem, który oszalał dla tego imperium. Coś podpowiada mi, że ty nie mógłbyś skończyć w ten sam sposób.

Może były to zbyt odważne stwierdzenia jak na specyficzny i nietuzinkowy etap relacji, w której tkwili, jednak Charlie pewien był swoich słów. Nieważne, jak daleki od moralności był Vincent — nie chciał krzywdzić ludzi, którzy na okrutny los nie zasługiwali. Lubił zagrywki, potyczki, sprytne, inteligentne pogrywanie z wrogiem, mimo że mógłby go jednym, sprawnie rozegranym ruchem zamordować bez śladu.

A mimo to chronił słabszych. Dotrzymywał obietnic. Wypowiadał się o rodzimym imperium z gorzkim utrapieniem w gardle.

Xiao odchylił głowę do tyłu, strzykając karkiem. Uśmiechnął się półgębkiem pod nosem, prychnął nieznacznie śmiechem.

— Mafie to ścierwa. Yijing to gniot, Xiuying jeszcze większe, inne imperia nie są lepsze. Wiele razy powtarzałem to Marshallowi, gdy się poznaliśmy: mafia jest jak rewolucja. Pożera własne dzieci. — Uśmiechnął się podstępnie pod nosem, wyciągając z szafki idealnie uprasowane spodnie. — Orville był naiwnym dzieciakiem, który ukradł ze sklepu batonik i nikt go nie przyłapał. Wierzył, że mafia to utopia. Widział wszędzie facetów z bronią, słyszał o strzelaninach i przechwytach, i snuł wyobrażenia o scenariuszach z filmów Jamesa Bonda. W rzeczywistości nie miał pojęcia, jak wygląda kryminalny świat.

Charlie skinął niepewnie głową, ściskając między palcami materiał ubrania.

Wydawało mu się jednak, że Orville, Ruby oraz ich starszy brat Chester poznali piętno kryminalnego świata. Jeżeli wierzyć słowom najmłodszego z rodzeństwa, ich ojciec zginął w strzelaninie, najstarszy w buncie przeciw władzy Yijing. Oboje zaznali więc niszczycielskie piętno tego świata, z tym wyjątkiem, że Ruby wraz z matką zapragnęły ucieczki, a Orville odkrył w tym swój bezkarny raj. Mógł mordować, porywać. Bawić się ludzkim losem niczym władczy lalkarz sterujący życiem swoich pacynek.

Charlie pokręcił głową, wyrzucając nieprzyjemne myśli z głowy. Nie miało to już znaczenia. Całe rodzeństwo Floresów nie żyło, a niedługo zapieczętuje tę sprawę śmierć ostatniego zdrajcy.

Gdy umrze ostatni Flores z dłońmi poplamionymi krwią i łzami niewinnych, będzie mógł żyć spokojnie.

Dokończyli ubieranie w ciszy. Xiao naciągnął ciemne niczym noc spodnie na chude biodra. Walczył z sprzączką od paska, kiedy Charlie gorzko analizował, czy powinien prasować tę nikłą zmarszczkę na materiale koszuli. Finalnie skrzywił się tylko, rzucił biały materiał na stertę innych, po czym wyciągnął zwykły, czarny podkoszulek i najzwyklejsze dżinsy. Miał nadzieję, że wielce mość władca kryminalnego imperium Smok nie ma wyraźnie nakreślonego dress code'u w swojej siedzibie.

Vincent nie wyraził żadnej dezaprobaty, kiedy zmierzył jego sylwetkę wzrokiem. Charlie uznał to za zielone światło.

Xiao przysiadł na brzegu łóżka, sięgnął po telefon, gdy ten rozświetlił się od przychodzącej wiadomości. Najpewniej od Marshalla. Charlie natomiast zmierzwił atramentowe, niesforne kosmyki, po czym ruszył do szafki po drugiej stronie łóżka, aby sprawdzić procent naładowania wiecznie ciągnącego na ostatkach baterii telefonu. Sięgając po urządzenie, wzrok zatrzymał się jednak na dłuższą chwilę ku Vincentowi. Zapomniawszy o poprzednim zadaniu, powoli oparł się kolanami na uginającym się materacu, przysunął się bliżej zapatrzonego w wiadomości blondyna. Charlie powoli musnął palcami przydługawe, miodowe kosmyki na karku Vincenta. Jego fryzura przeważnie była schludna i idealnie ułożona. Na co dzień sięgały połowy ucha i odznaczały się równym przedziałkiem po środku czoła. Wilson jednak wcześniej nie spostrzegł się, że dłuższe kępki włosów pokalały cały kark, przynajmniej dopóki nie dostrzegł atramentowych przebłysków. Odgarnął drobny mulet, czując, jak pod wpływem jego dotyku, Xiao spiął się, a po skórze zabiegły dreszcze.

Nie przeszkodziło to jednak Charliemu w dostrzeżeniu drugiego, ukrytego tatuażu. Wyglądał na o wiele starszy niż tygrys na szyi. Przedstawiał trzy, wysokie szczyty górskie a ponad tym najwyższym, środkowym promieniał kwiat. Tusz był już lekko wyblaknięty, rozmyty na krańcach, nakreślając starość tatuażu wyrobionego dość koślawo i o wiele mniej starannie niż drapieżnik na szyi. Mimo to Charlie rozpoznał w niewielkim, urokliwym kwiatuszku lśniący niewinnością jaśmin.

— Nie wiedziałem, że masz drugi tatuaż. Co on oznacza?

Xiao odepchnął jego dłoń, potarł nerwowo palcami po tatuażu. Zaraz podniósł się pośpiesznie z miejsca, nie wymienił nawet nikłego spojrzenia z Charliem.

— Zbieraj się. Marshall na nas czeka.

                         Ostatnim razem, gdy Charlie miał okazję zagłębić się w progi amerykańskiej siedziby Yijing, był środek nocy. Nikt w środku nie pracował, było ciemno, cicho, pusto, a on sam zbyt bardzo skoncentrowany był na rozrywającym żyły pragnieniu zemsty niżeli na podziwianiu malowniczego wnętrza. Zaraz po przekroczeniu progu miał wrażenie, jakby wstąpił do zwykłego biurowca, udekorowanego w typowym, chińskim, nowobogackim stylu. Zewsząd otaczała go czerwień, mrok i wszechobecne złoto i przesada. Marmurowe posadzki, meble z ciemnego dębu, szlachetne malowidła chińskie, a wokoło nich kręciło się mnóstwo Azjatów. Początkowe wrażenie wkraczania do zwykłego biurowca zmieniło się wraz z zagłębieniem w dalsze odmęty ciemnych, krętych i wąskich korytarzy. Łukowate przejścia, lampiony, szyte z dokładnością dywany, parawany zdobione w drobne, kwiatowe wzory — na moment zdążył zapomnieć, że byli w środku Waszyngtonu. Podjechali na jedno z najwyższych pięter. Tłumy na korytarzach zamieniły się w pustkę. Wcześniej przerażała go przytłaczająca liczebność kryminalistów, tak teraz mógł śmiało stwierdzić, że wolał tłum niżeli rozbijającą napięcie ciszę. Krocząc we trójkę wąskim, ciemnym korytarzem, słyszał tylko odbijające się echem kroki oraz swój nerwowy oddech.

Droga do gabinetu Smoka prowadziła przez długi, prosty, ciemny korytarz. Między Vincentem a Marshallem czuł się niczym więzień prowadzony na skazanie do wielkiego mistrza. Mimo że przetrzymywany nie był, miał wrażenie, że gdyby kroczył korytarzem samotnie, bałby się tysiąc razy bardziej. W tym momencie miał przynajmniej pewność, że przy Xiao Smok nawet nie odważy się spojrzeć ostrzej w jego stronę.

Nawet nie zauważył, kiedy na końcu ciągnącego się w nieskończoność korytarza wyłoniły się ciężkie, masywne wrota. Wisiała na nich złota tabliczka z wygrawerowanymi, chińskimi znakami, które przewyższały umiejętności Charliego. Jego zakres w języku chińskim ograniczał się do przedstawienia się i podziękowania za jedzenie.

Xiao, nie zawracając sobie głowy pukaniem, nadusił na klamkę, wpuścił Charliego i Marshalla przodem. Wilson niepewnie wkroczył we włości szefa jednego z najgroźniejszych, światowych imperiów kryminalnych.

Na pierwszy rzut oka mógł przyznać Vincentowi rację — Smok wyglądał niebywale niepozornie.

Był to niski, trochę przy kości staruszek, który na ich widok podniósł się zza masywnego biurka. Długa, posiwiała kozia bródka, w towarzystwie zaczesanego wąsa, wyglądała urokliwie. Staruszek uśmiechnął się szeroko, ukazał złoty ząb. Odziany był w czarne hanfu z krwistoczerwonymi elementami. Na długich, szerokich ramionach ciągnęły się tygrysie hafty, odpowiadające tatuażowi na szyi Vincenta. Smok powolnym, majestatycznym krokiem wyminął biurko, stanął przed nimi z otwartymi ramionami.

— Wybacz za drobne spóźnienie — rzucił w ramach powitania Xiao, a Charlie aż zadrżał, gdy płynący niczym melodia język chiński przepłynął między wargami blondyna.

Stanął przed nimi, a Marshall pociągnął Wilsona o trzy kroki do tyłu. Jak dowiedział się po drodze, ich dwójka była jedynie towarzystwem, podwładnymi Xiao, którzy tkwili u jego boku, ale odzywali się tylko wtedy, gdy ktoś poprosił ich o zabranie głosu. Charlie wziął to mocno do siebie, że zaciskał usta tak mocno, jakby ktoś zszył je krwistą nitką. Przywarł do ramienia Diaza, starał się nawet nie oddychać zbyt głośno.

Siwawy staruszek poklepał Vincenta pocieszająco po ramieniu. Blondyn, pod wpływem niechcianej bliskości, umknął krok w tył.

— Najważniejsze, że przybyłeś, Xiao. Ty i twoi... ludzie. — W tym momencie pełen intrygi wzrok Chaoxianga zamknął się na postaci Charliego.

Wilson wciągnął powietrze ze świstem, czując, jak ciałem zmagają mu dreszcze. Smok skórę miał pół tonu ciemniejszą od Xiao, a oczy były węższe i znacznie bardziej skośne. W porównaniu do żmijowatego spojrzenia Chaoxianga wydawało się, jakby przez geny Vincenta przepływała jakaś drobna, zachodnia nuta. Patrzył na staruszka, a Charlie gotów był przyznać blondynowi rację w jeszcze jednej kwestii — kryptonim szefa Yijing nie powstał bez przyczyny. To naprawdę był smok utkwiony w ciele człowieka. W mroku przyciemnionego pomieszczenia ciemne oczy iskrzyły, skóra zdawała się przybierać odcienia obślizgłych łusek, a Wilson nawet nie zdziwiłby się, gdyby jego język okazał się długi i żmijowaty.

W całym tym przerażającym, budzącym respekt i oddanie wyglądzie Smoka pozostawała utkwiona gdzieś głęboko pod smoczym pancerzem znajoma iskra. Charlie miał wrażenie, że rysy twarzy, tajemnica utkwiona w węglikowych ślepiach lub kształt zdradliwego niczym miłosna klątwa uśmiechu — to wszystko gdzieś już wcześniej widział.

Tylko nie miał pojęcia gdzie.

Charlie uciekł spojrzeniem w bok, kuląc się pod naciskiem taksującego wzroku Smoka. Staruszek jednak westchnął jedynie cicho pod nosem, odwrócił się do Vincenta. Wskazał otwartą dłonią na dwie kanapy w rogu pomieszczenia.

— Wasz haniebny, uciekający towar.

Cała trójka w jednej chwili zauważyła siedzącego na skórzanej kanapie mężczyznę. Do tej pory nie wydawał z siebie żadnego dźwięki, nie zwracał uwagi, najpewniej nawet nie oddychał. Stopił się ze stojącym w tle regałem pełnym szlachetnych alkoholi, ksiąg oraz roślin. Tkwiąc skulonym na środku siedziska, wyglądał niczym dzieciak przyprowadzony do gabinetu dyrektora za palenie papierosów. Spoglądał z błagalną trwogą w oczach na nich, trzęsąc się pod każdym powiewem wiatru zza przyciemnionego zasłonami okna.

Vincent uśmiechnął się niczym wygłodniała hiena, powolnym, majestatycznym i dręczącym w napięciu krokiem wyminął pana Floresa. Powoli przystanął tuż za nim, a w tym czasie Smok wcisnął między wargi cygaro, rozsiadłszy się wygodnie za swoim biurkiem.

Starszy mężczyzna bardziej przypominał Chestera. Charlie widział go kilka razy na fotografiach ukochanej z dzieciństwa. Podobieństw do Ruby doszukał się tylko w kasztanowych kosmykach, w których u pana Floresa przesiewały się pojedyncze, siwe pasma oraz bystrym, charakterystycznym spojrzeniu.

Xiao ułożył dłonie na barkach dygającego staruszka, który aż podskoczył w miejscu, jękliwie piszcząc pod nosem.

— Jak się pan czuje, panie Flores? — zapytał po angielsku z ufnym, pogodnym uśmiechem, pocierając ramiona skulonego, spiętego mężczyzny. — Został pan jednym z ostatnich, żywych Floresów. To musi być ciekawe przeżycie.

Staruszek spuścił głowę, zaciskając z uporem powieki.

— Je...jeszcze Amelie... żyje.

Vincent zachichotał, uderzając go pozornie przyjacielsko po plecach.

— O matko, to świetnie się składa. Może chcesz dokończyć swoje dzieła, co?

Pan Flores załkał gorzko, próbował się wyrwać się z ucisku Vincenta. Momentalnie skulił się, łokcie podparł na kolanach, a grube, otarte suchą skórą palce wbiły się panicznie w pęki siwiejących powoli włosów. Przez ciało Charliego mimowolnie przebiegł dreszcz, gdy z drugiego końca pokoju gorzko zaśmiał się Smok. Dusił się przy okazji cygarem.

Pan Flores został pociągnięty za pęki włosów, a kilka, krystalicznych łezek spadło na marmurową podłogę.

— To wy... to wy zabiliście Orville. Mojego kochanego, ostatniego wnusia. Nie zrzucajcie winy na mnie.

Przez twarz Xiao przemknął grymas niepocieszenia. Blondyn ujął w dłoń kark starszego mężczyzny, pociągnął do tyłu. Ciężkie, stare ciało opadło z hukiem na oparcie kanapy, potylicą uderzył o zagłówek. Vincent ze stalową, niewzruszoną twarzą złapał za pęk kasztanowych kosmyków, aby zmusić otępiałego Floresa do spojrzenia na niego.

— Tak? Wiesz, dlaczego go zabiliśmy?

Flores załkał.

— Bo... zrobił źle.

Vincent prychnął gorzko śmiechem i spojrzał ukradkiem w stronę Charliego. Żałoba i piętno straty już dawno stały się drugoplanowym tłem, nieingerującym tak znacznie w życie Wilsona. Nauczył się żyć ze śmiercią ukochanej, układał nowy scenariusz życia. Xiao nie potrafił ukryć faktu, że dostrzegał cień zawiści iskrzący w oczach Charliego, gdy tylko patrzył na pana Floresa. Nie był to już ogień, który bił z ciała polityka, gdy brudził sobie dłonie szkarłatem Orvillego.

Charlie nie chciał odebrać życia ostatniego winnego Floresa swoimi palcami, łaknął jednak, aby sprawiedliwość dosięgła tchórzliwego, parszywego staruszka.

Blondyn pokiwał głową. Z powolną, subtelną delikatnością odsunął palcami kilka niesfornych kosmyków z czoła starszego mężczyzny, uśmiechnął się ze zdradliwą tajemniczością.

— Co takiego złego zrobił? Powiedział ci? Pochwalił się? A może nie zdążył? A może... ty też maczałeś w tym palce.

Łzy topiły ciemne, bystre, zmęczone ślepia niczym deszczówka zapełniająca wyschnięte jeziora.

— Ja... ja nie mam z tym nic wspólnego. To Orville. On wszystko zaplanował. To on chciał zabić siostrę, która zdradziła nasze rodzinne imperium.

Vincent mruknął gardłowo, poklepując mokry od łez policzek.

— Nie byłeś w nic zamieszany, więc próbowałeś uciec do Meksyku? I co? Myślałeś, że tam cię nikt nie znajdzie? Czemu, zamiast przeżywać żałobę, chciałeś uciekać? Tak bardzo kochałeś swojego wnuczka, że wiedząc o jego planach, nie próbowałeś mu wytłumaczyć konsekwencji, jakie będą się za tym ciągnęły?— szepnął cichutko Vincent, powoli puszczając ramiona roztrzęsionego, zapłakanego staruszka.

Wytarł palce w materiał ubrania i powoli okrążył kanapę, przyglądając się dłoniom, jakby próbował odnaleźć na nich plamy po dotyku starego Floresa.

Natomiast stojący w progu Charlie czuł się, jakby oglądał cholernie dobry film kryminalny. Widział Xiao na kilku, podobnego pokroju przesłuchaniach, a jednak za każdym razem sztuka manipulacji i otoczenia zaskakiwała go. Vincent wiedział, jak zdobyć przychylność ofiary, jak wprowadzić ją w ufny nastrój do tego stopnia, że sama dobrowolnie wysypywała się ze swoich przewinień. Mimo tego, obserwując całą tę scenę, czuł w kościach przelewający się strach pana Floresa. Nie wiedział, czy bardziej niekomfortowo czuł się z łkającym staruszkiem, czy z nieustannie przeszywającym go wzrokiem Smokiem. Szef Yijing siedział za ciężkim biurkiem, nogi zarzucone miał na blat, popalał cygaro. Gdy ich spojrzenia spotykały się nieuchronnie, nie odwracał wzroku. Świdrował postać Charliego na wylot, jak gdyby rozdrabniał się nad tym, od której kończyny powinien zacząć go rozczłonkowywać.

Wilson pokręcił głową, skupił się na Vincencie i panu Floresie.

Blondyn splótł ramiona na plecach, obserwując staruszka z góry.

— Panie Flores, jeżeli powie mi pan prawdę, obiecuję, że postaram się przekonać Smoka, aby pana kara była niższa i łagodniejsza.

Staruszek spojrzał ku niemu z nadzieją.

— Pozwolicie mi żyć?

Vincent wzruszył ramionami.

— Nie wykluczone.

Pragnienie przeżycia zagrało w oczach pana Floresa niczym najszczersza, wykradziona z nieba gwiazda nadziei. Marshall, stojący u boku Charliego, prychnął gorzkim śmiechem pod nosem, zbierając uwagę Wilsona. Obrzucił spojrzeniem pozostałych mężczyzn. Smok uśmiechał się gorzko i zwycięsko pod nosem, a Vincent trzymał na twarzy ufną maskę wybawcy-kata. Wszystko wychodziło na to, że pan Flores znał Xiao dłużej niż sam Charlie. Mijali się, rozmawiali nie raz i pewnie sam staruszek dobrze zdawał sobie sprawę z romansu wnuczka z jednym z rdzennych członków Yijing. Mimo że przeważał go stażem w znajomości Xiao, tak wiedział o nim o wiele mniej, niż mogłoby się wydawać.

Ponieważ Charlie nie potrzebował nawet sekundy, aby domyślić się, że między wierszami Vincenta tkwił cwany, łudzący podstęp, którego staruszek nie zdołał dostrzec. Omamiony ułudną nadzieją na przeżycie momentalnie poderwał się z miejsca, aby później paść na kolana przed Xiao. Blondyn cofnął się zaskoczony, ale ewidentnie zadowolony o krok. Obserwował, jak dłonie mężczyzny składają się jak do modlitwy.

— Ja... ja chciałem tylko tej ziemi! Nie wiedziałem, że to rodzimy sierociniec posła Wilsona, przysięgam! Kazałem Orville'owi zrobić wszystko, aby wypłoszył każdego, kto chciał nam przeszkodzić w pracy, przysięgam, to były wszystkie moje intencje!

— I naprawdę upozorowaliście wypadek niewinnej osoby tylko dla kawałka pieprzonej ziemi?!

Charlie mógł przysiąc, że widział, jak na subtelnych, chudych dłoniach Vincenta odznaczają się ciężko tętniące krwią żyły. Mężczyzna zacisnął pięść, a żywy, pierwotny ogień zalśnił w księżycowych ślepiach.

— Nie! Znaczy... ja naprawdę tego nie chciałem! Orville dowiedział się szczegółów i uknuł ten plan. Przekonał mnie. Obiecał, że ja będę mieć ziemię, on zemści się na znienawidzonej siostrze, a w tym wszystkim pomożemy... tobie... panie, Wang. Gdyby nie plan Orvillego, misja Yijing w Stanach się nie powiodłaby.

Vincent odwrócił się w stronę biurka Smoka, oparł dłonie na biodrach. Prychnął rozbawiony pod nosem, jak gdyby poszukiwał potwierdzenia absurdalności tych tłumaczeń u Chaoxianga. Pan Flores spojrzał ku niemu z desperacją iskrzącą w spowitych trudem oczach, a Xiao nie mógł się powstrzymać, przed podciągnięciem jego brody ku górze czubkiem wylakierowanego do perfekcji buta.

— Wmieszaliście się w ważną misję. Powiedz mi, czy ktokolwiek wyraził zgodę na wasze działania? — wycedził z trudem przez zęby.

Prawdopodobnie w tym momencie pan Flores zrozumiał, że obietnice litości straciły swoją ważność.

— Nie, ale...

— To dlaczego, do kurwy nędzy, wykonaliście ten ruch?! Zapomnieliście, kto tutaj rządzi? A może twój pieprzony wnusio pomyślał sobie, że wstęp do mojego łóżka łączy się z bezkarnością?!

Charlie zamknął oczy, zaciskając boleśnie pięść. Pan Flores nie zdążył odpowiedzieć, jedynie zduszony, piskliwy wrzask rozniósł się w powietrzu. Ciężkie, męskie ciało runęło w drgawkach na podłogę, gdy Vincent kopnął go bezlitośnie prosto w brzuch. Plama wyplutej śliny zbrukała perfekcyjnie wymytą podłogę, a Xiao z obrzydzeniem otarł czubek buta o pobliski dywan. Odsunął się trzy kroki, obserwując objętego spazmami bólu, skulonego na podłodze mężczyznę.

W powietrzu uniósł się skrzyp fotela, a chwilę później żarzące się cygaro zdusiło żar w pozłacanej popielniczce.

— Drogi Xiao, mam nadzieję, że nie pozostawisz tego paskudnego cielska jako dywaniku — mruknął znużony Smok, wychylając się nieznacznie, aby dojrzeć próbującego podnieść się pana Floresa.

Vincent odwrócił się w stronę swojego szefa. Pstryknął palcami w stronę Marshalla, który momentalnie wyprostował się jak struna.

— Oczywiście, że nie. Marsh. — Zerknął w stronę Charliego i Diaza. — Skontaktuj się z Paradorn Bhirombhakdi, przedstawicielem z Tajlandii. Powinni być zainteresowani kupieniem od nas narządów. Nie chcę brudzić rąk i słuchać jego wrzasków. Przynajmniej coś zarobimy na całym incydencie.

Marshall skinął pokornie głową.

Wydawało się, jakby przy Smoku Marshall nabierał o wiele posłuszniejszej postawy. Przeważnie chichotał maniakalnie, śmiał się głośno, dokuczał Vincentowi i dogryzał. W towarzystwie szefa stał niczym wyprostowana struna, a każdy oddech wydawał się spowity nutą niepokoju. Charlie poczuł się niekomfortowo, gdy Diaz wycofał się do wyjścia. Poprosił kogoś na zewnątrz o zabranie z gabinetu Smoka wystraszonego, wierzgającego i próbującego ratować się pana Floresa.

Wrzaski i skowyty spotkały się z podirytowanymi, wyczekującymi spojrzeniami oraz ciężkimi westchnieniami Vincenta. Gdy po chwili drzwi za członkami Yijing się zamknęły, a Marshall wyszedł wykonać telefon do Tajlandii, Vincent zerknął ostrożnie w stronę Charliego. Gestem ręki przywołał go do siebie. Wilson o miękkich nogach podszedł do blondyna, czuł, jak każdy krok wbija go w podłogę, dodając wrażenia, jakby miał zaraz runąć na twarz.

Smok uniósł zaciekawiony jedną brew ku górze, spoglądając na Xiao.

— Coś jeszcze? — margnął zniecierpliwiony szef imperium.

— Przychodzę z prośbą.

Smok zaśmiał się parszywie i gorzko. Poprawił się na fotelu niebywale zaskoczony, spoglądając z żywą ciekawością na Xiao.

— To niesamowite. Rzadko przychodzisz do mnie z prośbami. Przeważnie rządzisz się, jakbyś to ty zasiadał na moim miejscu.

Blondyn wypchnął policzek językiem, wywracając oczami.

Charlie wbił spojrzenie w Vincenta. Bał się spojrzeć na Smoka, ale nie rozumiał zupełnie nic z ich rozmowy. Mówili po chińsku, a on niebywale liczył na to, że zaraz wszystko zostanie mu przetłumaczone. Nie potrafił jednak wyzbyć się wrażenia, że nie został przywołany do boku Xiao bez powodu. Nerwowo przestępował z nogi na nogę, starając się nie spoglądać w stronę szefa Yijing.

— To nie jest teraz istotne. Wiem, że miałeś układ z Ruby Flores oraz jej matką, Amelie. — Oczy Charliego rozjaśniły się wraz ze znajomymi imionami na języku Vincenta. Zaintrygowany Smok skinął nieznacznie głową, uśmiechając się kącikiem ust. — Ruby nie żyje, więc piętno długu przypada tylko jej matce i Charliemu, jako jej byłemu partnerowi.

Smok zamyślił się chwilę.

— Rzeczowo tak. Co prawda, pan Wilson nie był jej mężem, ale w dalszym ciągu dług obowiązuje panią Amelie Flores.

Vincent wziął głęboki wdech w płuca.

— Charlie jako osoba trzecia dołączył do Yijing. Chciałbym, żebyś potraktował to jako dostateczne spłacenie długu pani Amelie Flores. Ta kobieta była spoza imperium, została w nie wplątana przez męża, który nie żyje, tak samo jak jej wszystkie dzieci — wytłumaczył spokojnym tonem, mimo że wewnątrz wrzała w nim największa lawina. Zerknął ukradkiem na Charliego, który starał się z imion i pojedynczych, znajomych słów wywnioskować kontekst ich rozmowy. Czarnowłosy nerwowo odwrócił się w jego stronę, desperacko ujmując między palce rękaw koszuli Vincenta. Blondyn nie zerkając na niego, jedynie ujął ostrożnie jego zimną, lekko drżącą dłoń. — Nic ją już nie łączy z imperium. Po stracie, jaką przeżyła, zasługuje na spokój ze strony Yijing.

Smok w pierwszej chwili wydawał się zdziwiony prośbą Vincenta. Rzadko kiedy zdarzało się, aby Xiao pomagał... komukolwiek. Bliżej było mu w ocenie ludności do egoisty, niżeli do dobroczyńcy ludzkości oraz osoby szczodrej. Do pewnego momentu najważniejszą osobą w życiu Vincenta był on sam. Jego wygoda, jego spełnienie, jego posada.

Od pewnego czasu obiekt zainteresowania Xiao zszedł na ludzi wokoło.

A w szczególności na Charliego oraz ludzi dla niego ważnych.

Smok zauważył ten aspekt. Dostrzegł jasno i klarowanie, że roztrzęsiony polityk uczepiony jego ramienia nie był tylko przelotnym romansem, które Vincent wyrzucał niczym zużyte chusteczki. Mimo tego spostrzeżenia staruszek jedynie uśmiechnął się pod nosem, ukazując pozłacany ząb. Poprawiwszy się na krześle, spojrzał miło i przyjaźnie w stronę niepewnego Wilsona. Uśmiechnął się szeroko.

— Niech będzie. Jak sobie życzysz, drogi Xiao.

Continue Reading

You'll Also Like

1.9K 250 12
Karl jest młodą, wschodzącą gwiazdą filmową. U jego boku zawsze towarzyszy mu dwójka przyjaciół - Jimmy oraz Alex. Pewnego razu przypadkowo wpadają n...
61.7K 5K 20
❛Nie lubię matmy, ale jego jęki pomnożę❜ - czyli o nauczycielu matematyki, którym zachwyca się nowy humanista. ➢ Collab z @Gillyflower_ 「Gatunek:...
318 92 17
Seoho od kilku miesięcy chodzi do kwiaciarni po kwiaty dla swojego przyjaciela, który wiecznie go prosi o taką przysługę. Niestety chłopak spotyka ta...
233K 24.1K 97
「Przygnębiająca cisza przerywana jedynie dźwiękiem przychodzącej wiadomości.」 ⚣ angst; wiadomości; depresja; uzależnienia (nie tylko od alkoholu i uż...