YINYANG TIGER

By milkychimy

20K 2.3K 1.1K

[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, wal... More

Prolog: pewność zasiana tygrysim czarem
1 🂡 mafiozo pod płaszczem politycznego wybawcy
2 🂡 godło na czole
3 🂡 skaryfikacja po ostrzu Xiuying
4 🂡 tygrysek z niewidzialną przeszłością
5 🂡 I rada: nie pozwól wrogowi poznać swoje lęki
6 🂡 zemsta to pierwszy stopień do piekła
7 🂡 władza nad krajem bliska władzy mafii
8 🂡 niewinny królik również potrafi się mścić
9 🂡 ostrze kompromitacji
10 🂡 niepokój budzi intrygę
11 🂡 nie zawstydza mnie męska aparycja
12 🂡 Amur Tiger
13 🂡 sieć rodzinna pod presją mafii?
14 🂡 melodia guzheng snuje powiew śmierci
15 🂡 powiedz mi, kim według ciebie jestem
16 🂡 jak dżentelmeni
17 🂡 imię moje - Xiao
18 🂡 początek mafijnej wojny
19 🂡 mały jadeitek
20 🂡 ten, którego imienia nie można wypowiadać
21 🂡 zwaśniona z tygrysem
22 🂡 wspólna nienawiść budzi najgorętszą potęgę
23 🂡 piętno obietnic
24 🂡 Resflor Company
25 🂡 kres wojny
26 🂡 krwawa piwonia
28 🂡 wspólne łoże
29 🂡 pierwsza, chińska poszlaka
30 🂡 sprzymierzeńcy szybko we wrogów się zmieniają
31 🂡 pocałunek wybawienia
32 🂡 sumimasen, szach-mat
33 🂡 powiedz, co chcesz mi zrobić
34 🂡 dlaczego tutaj nie zostaniesz?
35 🂡 pierwsza ofiara
36 🂡 przepraszaj najskrytsze niebo
37 🂡 niczego nie żałuję
38 🂡 naczelny krzykacz
39 🂡 jaśmin na skórze
40 🂡 rewolucja jest kobietą
41 🂡 tęsknota za domem to pierwszy stopień do buntu
42 🂡 rodzinne więzy
43 🂡 plan mizogina
44 🂡 skoro chcesz ze mną zostać...
45 🂡 spalone mosty
46 🂡 Dzień Niepodległości
47 🂡 wiesz w ogóle, gdzie Chiny leżą?
48 🂡 tchórzliwy prezydent
49 🂡 Rodzina Zhang
50 🂡 mafia jest jak państwo totalitarne
51 🂡 odwiedźmy Zhouzhuang!
52 🂡 żołądek amerykańskiego pieska
53 🂡 pociąg do Szanghaju
54 🂡 mądrości starej nainai
55 🂡 McDonald's i Kungfu Panda
56 🂡 Qiaoxi 桥西
57 🂡 polowanie na Smoka
58 🂡 spotkanie z feministyczną królową
59 🂡 ślad jaśminowego przymierza
60 🂡 Vincent Lawrence nie żyje
61 🂡 zmęczony, duży kiciuś
62 🂡 człowiek to bardzo delikatna maszyna
63 🂡 młodzieńcza głupota
64 🂡 paskudny kłamca
65 🂡 Ameryka o sobie przypomina
66 🂡 tego historia nie wytłumaczy braterską miłością
67 🂡 pocałunki w pierwszy śnieg
68 🂡 biały katolik z Ameryki - największe zagrożenie
69 🂡 Księżycowy Nowy Rok
70 🂡 Wǒ xǐhuan nǐ
71 🂡 Witaj ponownie, Ameryko
72 🂡 Konferencja zdrajcy czy ofiary?
73 🂡 Yareli Harrera i Zhang Chaoxiang
74 🂡 nóż w plecach
75 🂡 pozostał mi tylko on
76 🂡 ledwo zdobyta, a już stracona
77 🂡 plan Marshalla
78 🂡 pośmiertny ruch na szachownicy
79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię
80 🂡 finał sztuki tragicznej
Epilog: powiedz mi, kiedy się we mnie zakochałeś

27 🂡 śmiertelny duet

177 30 0
By milkychimy

CZĘŚĆ DRUGA: SZKARŁATNY JAŚMIN

TRZY MIESIĄCE PÓŹNIEJ...

             Vincent został prezydentem. Tyle miało wystarczyć, żeby jego amerykańska przygoda w Waszyngtonie pod sztucznym nazwiskiem oraz narodowością dotarła do końca. Obiecano mu, że wróci do domu, do Szanghaju, starego nazwiska i ukochanego, hulaszczego trybu życia niechętnego swojej roli mafioso.

Na obietnicach się skończyło.

Upłynęły trzy miesiące od wyborów prezydenckich, które wzniosły szum medialny na całym świecie. Do tej pory mijał się z rozmyślaniami dotyczących przyszłości Stanów Zjednoczonych: pozostaną potęgą czy zostaną pogrążone w agonii. Vincent miał to jednak w najgłębszym poważaniu, szczególnie gdy przez ostatnie kilka miesięcy głównym tematem w myślach nie był on sam.

A poczynania Charliego Wilsona.

Wyjątkowo do niego niepasujące.

— Nie powinieneś mnie nigdzie zapraszać — rzucił zrzędliwie blondyn, stojąc nad rozłożoną na stoliku sylwetką.

Charlie uśmiechnął się w pijackim zadowoleniu.

— Nie zaprosiłem. Sam przyszedłeś do mnie. Nasze drogi się łączą, Xiao.

Charlie Wilson przez ostatnie trzy miesiące był głośniejszym tematem niż zwycięzca wyborów. Jego poczynania początkowo były adekwatne do żałobnego stanu. Media przez dłuższy czas posilały się zdjęciami z prywatnego pogrzebu Ruby Flores. Rozpajano się nad utrapieniem młodego, zakochanego mężczyzny, który na ceremonii pochówku wyglądał gorzej, niż Vincent sobie wyobrażał.

Życie publiczne zamarło jednak na długie tygodnie po wyborach. Media rozdrapywały temat młodego polityka, wypytywali o niego Xiao w wywiadach. Część użytkowników Internetu martwiło się, czy żałoba nie wykończyła Wilsona, który dosłownie rozpłynął się w powietrzu.

Temat niedoszłego prezydenta ożył ponownie tydzień temu. Wraz z informacją o rozbiórce pewnego sierocińca w Filadelfii. To właśnie w tamtym momencie Vincent pierwszy raz od trzech miesięcy ujrzał Charliego.

Zmarnowanego, nieogolonego, zapłakanego niczym trup, chudego na krój anorektyka. Pijanego, jednak wciąż uparcie strajkującego ostatnią wolą przeciw rozbiórce domu. Jego domu.

Xiao westchnął z utrapieniem pod nosem. Naciągnął mocniej na głowę kaptur szarej bluzy, a na nosie poprawił okulary utrudniające rozpoznanie go. Rozejrzał się po barze, do którego zawędrował wraz z ostatnią wiadomością od Wilsona. Był to jeden z najtańszych lokalów. Pod podeszwami miał błoto, wokoło wznosił się ryk pijanych gości, a Charlie siedzący przy plastikowym stoliku w kącie lokalu wylegiwał się wśród odpieczętowanych butelek z tanim alkoholem. Vincent mruknął z niesmakiem, wciskając dłonie w kieszenie, po czym pochylił się nad czarnowłosym.

— Nie przychodziłbym, gdybyś nie wypisywał do mnie jak oszalały. Jestem prezydentem, nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę.

Oczy Charliego jakby momentalnie rozświetliły się alkoholowym błyskiem. Poderwał się agresywnie i nagle, przez co nikłe zachwianie przechyliło go w stronę samego Vincenta. W porę złapał jednak równowagę, zaraz ujmując między palce triumfalnie butelkę czystej wódki. Odwrócił się w stronę Vince, ciskając palcem wskazującym w jego brzuch.

— Właśnie. Po to tu jesteś. Musimy się napić. Znaczy — zamyślił się chwilę, drapiąc zakrętką od butelki po głowie. — Ja muszę się napić z prezydentem.

Xiao nie wydawał się przekonany. Po raz kolejny rozejrzał się z obrzydzeniem.

— Nic się nie martw, nikt nas nie rozpozna. Każdy jest pijany, nawet jeżeli nas rozpozna, to jutro będzie mu się wydawało, że to sen — dodał Charlie, jakby czytał w myślach.

Vincent poczuł się zagoniony w róg. Odpuścił dalszą walkę, z wyraźną degustacją kierując się do koślawego, plastikowego stołka. Przysiadł, uprzednio otrzepując z nikłego brudu, po czym utorował widok na rozmówcę spośród stosu butelek. Charlie w tym czasie pojął między palce plastikowe kubeczki, rozlał do nich alkoholu. Podał jeden koślawo Vincentowi, nawet nie czekając z wypiciem. Sam łyknął odważnie na raz łyk czystej wódki. Xiao wolał najpierw przemieszać kubkiem w dłoni. Powąchał ciętą, obskurną woń, finalnie wypijając całość za jednym razem. Zaniósł się ostrym kaszlem.

Nie dowierzał, jak Charlie pochłaniał ze swobodą tak wysokoprocentowy trunek. Dla niego alkohol smakował jak czysty spirytus, a Wilson nawet nie się skrzywił. Upijał się, jakby pił sok, jedynie po odstawieniu kubeczka przegryzł przesiąkniętą tłuszczem frytką.

Vincent skrzywił się. Tym razem nie na widok obrzydliwej frytki.

— Jak mogłeś doprowadzić się do takiego stanu? — zapytał z żywym, drżącym w głosie niedowierzaniem.

Nie mieli kontaktu długimi miesiącami. Charlie nie dawał znaku życia do momentu, kiedy nie zarzucił masą pijackich wiadomości, których połowy Vincent nie był w stanie rozszyfrować. Na tym etapie sam już nie wiedział, co tutaj robił. Miał wiele powodów, żeby zignorować, zablokować numer, zająć się swoim życiem i pozwolić mu gnić. Nie łączyło ich już nic. Wcześniej byli przeciwnikami, wrogami.

Teraz Vincent wygrał. Był zwycięzcą, opływał w światłach reflektorach i tkwił na językach ludzi z całego świata. Wypełnił zadanie w czasie, gdy Charlie osunął się w cień.

Nie miał pojęcia, co poprowadziło go do spotkania po tych miesiącach. Jakieś nikłe zmartwienie o niego? Chęć zobaczenia, jak nisko upadł? A może poczucie zobowiązania w związku z tym, że wciąż miał u Wilsona dług życia?

Patrząc na niego, zastanawiał się, czy pod warstwą kości i skóry tkwiło coś jeszcze z wyjątkiem alkoholu oraz żalu.

Ponieważ na pytanie mężczyzna zmizerniał. Pijacki, zadowolony uśmieszek spłynął z kącików ust. Oczy przyćmiła mgła, natomiast ostatnie siły wydawały się upłynąć z mięśni. Charlie podparł się łokciem na plastikowym stoliku, który zadrżał pod jego ciężarem. Pochylił się jednak, patrząc blondynowi prosto w ciemne, zgubne oczy.

— Wiesz, jakie to uczucie, kiedy po latach samotności, bycia przekonanym, że nigdy nie znajdziesz człowieka, który zrozumie i zaakceptuje cię takim, jaki jesteś, znajdujesz kogoś takiego. Czujesz się, jakby... świat stał się lepszy. Chociaż mniej parszywy niż do tej pory. Masz tę jedyną, ukochaną osobę, która zmieniła twoje życie na lepsze, a los nagle, gwałtownie ci ją odbiera? Nawet nie los... ludzie. Ludzie odbierają szczęście.

Vincent odwrócił głowę w bok. Nie chciał patrzeć na desperację i żal w oczach. Nie chciał patrzeć na snujące się w kącikach łzy. Najchętniej nie słuchałby również tych słów, pełnych oskarżenia zarzutów.

— Tu nawet nie chodzi o kochanków, Xiao. Mógłbym ją uznać za kolejną dziewczynę, która po prostu mnie zostawiła, odeszła. Ale ona nie była tylko dziewczyną... była rodziną. Kimś, kto nie pytał, nie oceniał. Po prostu była... zawsze, kiedy tego potrzebowałem. — Z każdym kolejnym słowem ton Charliego był coraz cichszy, jednak tym pewniejszy. Jakby alkohol tkwił w całym ciele, z wyjątkiem słów. Myśli i uczuć składające się na kwestie, którymi obarczał stalowe sumienie Vincenta. Widząc, jak ten ucieka wzrokiem, kolejne pytanie pokierował bardziej bezpośrednio. — Znasz to uczucie, Xiao? Rozumiesz mnie?

Dziwnym trafem Vincent nie potrafił sprzeciwić się marazmowi, który otoczył ich. Nie potrafił warknąć na Charliego, powiedzieć, aby nie wytykał nosa w jego życie.

Zamiast tego przymknął powieki, wyrzucając praktycznie w ścianę:

— Znam.

Charlie przekręcił zaciekawiony głowę w bok, jakby nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Ciszą zachęcił do mówienia.

— W całym życiu miałem tylko trójkę prawdziwych przyjaciół. Wszyscy nie żyją.

Wilson zamrugał trzy razy, jakby dla ostudzenia.

— Dlaczego?

— Odebrali mi ich ludzie.

Był oszczędny w słowach — Charlie mógł zauważyć to dość konsekwentnie mimo zaćmy alkoholowej. Vincent nie chciał albo nie mógł mówić więcej. Nie ufał Wilsonowi albo nie chciał, aby ktokolwiek znał jego wrażliwą historię. Poznał miejsce tej jednej, nigdy niezagojonej rany, która stanowiła najsłabszy punkt twardej, żelaznej osobowości. Nie drążył tematu. Mimo ciekawości szargającej ku zapytaniu wolał pozostawić ten temat w sferach prywatności Vincenta.

Powoli osunął się na plastikową powierzchnię, grzebiąc palcami w tłustych frytkach.

— Ty przynajmniej masz rodzinę. Pewnie to oni są szefami tej twojej mafijki, co? Wzbogacili się na biednych ludziach, załatwili syneczkowi wygodne, zamożne życie i jeszcze wybrali do takiej szlacheckiej misji! Jak nienawidzę takich zgnilizn życiowych, powinniście gnić w pierdlu. Do końca życia. Ty i twoja mafijna familia! — rzucił z pokręconym językiem, zamachując się w stronę butelki. Chwycił ją w ostatniej chwili przed drastycznym rozlaniem, po czym pochylił koślawo w stronę plastikowych kubeczków, zalał do połowy.

Vincent obserwował jego ruchy, zauważając, jak z każdą chwilą coraz bardziej pokładał się nad stołem. I coraz bardziej majaczył głupoty. Nie przyszedł tutaj, aby słuchać oszczerstw. Sam w sumie dalej nie potrafił określić, dlaczego tutaj przyszedł, zaczynając żałować tej decyzji. Ryzykował dostrzeżeniem przez kamery, zatruciem pokarmowym, złapaniem jakiegoś tyfusa i zdeptaniem nerwów na resztę wieczoru.

Mimo tej świadomości zaśmiał się gorzko, podnosząc kubeczek do ust.

— Skąd wyciągasz takie wnioski? Nic o mnie nie wiesz.

Charlie prychnął doniośle. Wlał wódkę łapczywie do gardła, po czym ścisnął plastik między palcami, rzucając nim w Xiao.

— Bo jestem pierdolonym jasnowidzem! I chuj! Objawiło mnie! — fuknął agresywnie, uderzając dłońmi o blat. Trzy puste butelki przewróciły się, a Charlie wysunął oskarżycielski, środkowy palec prosto w stronę Vincenta. — Sam mówiłeś, że mafia to nic innego jak denna, zwykła korporacja. Nie wierzę, że będąc nikim ważnym, bez znikomych wpływów, dostałbyś rolę zbawienia amerykańskiej sceny politycznej.

Xiao uśmiechnął się pod nosem, rozglądając po lokalu. Mimo wybuchu Wilsona rzeczywiście nikt nie zwrócił na nich uwagi. W barze wrzało od chaosu, było głośno, duszno, a alkohol wrzał w nawet powietrzu. Ten aspekt sprawił, że Vincent poczuł się odrobinę swobodniej.

Szczególnie gdy Charlie miał odrobinę racji. Nie miał zamiaru jednak opowiadać całej historii swojego życia. Jeżeli ludzkie losy zapisywane byłyby w postaci książki, to wokół czystych, schludnych, wręcz nudnych pozycji jego byłaby brudna, porozrywana i przekrwiona na wskroś. Odczytywanie własnej księgi bywało trudne, zwłaszcza gdy fragmenty pozostawały jedynie pustymi, skropionymi krwią i nutą niepewności stronami.

Rozrosła się między nimi głucha cisza, w czasie której obaj wypili. Charlie obrał już taktykę picia z gwintu, doszczętnie układał się na stoliku. Vincent spojrzał sponad niego, zgniótł kubeczek w zamkniętej dłoni, obserwując mękę wyżłobioną w przesuszonej skórze.

Atakowanie Xiao stanowiło ucieczkę od własnych problemów. Drogę kamuflującą własny rozpad emocjonalny.

Ten fakt nieznacznie go złamał. Zacisnął powieki, odwracając spojrzenie w stronę obdrapanej z tynku ściany.

— Też jestem sierotą.

Charlie uniósł nagle głowę.

— Co?

Vincent syknął pod nosem, ścisnął palcami nasadę.

— Też jestem sierotą — powtórzył dosadniej. — Też nie znam swoich rodziców. Od urodzenia wychowywała mnie mafia i szef. Nie jesteś jedyną osobą, która ma źle w życiu.

Odparł atak, jednak Charlie nie wydawał się przejęty agresywnym tonem rozmówcy. Wręcz przeciwnie atak Xiao zbył słodkim, pijackim śmiechem, który rozbrzmiał nad wyraz irytująco.

— Ach tak. Czyli pupilek szefuńcia. No tak — zachichotał pod nosem, podciągając się na chybotającej butelce wódki. Palcami zaczął bawić się nakrętką, natomiast pod stołem kopnął Vincenta w kostkę. — Ej, a wiesz, że jeżeli bym się nie odwołał, to przegrałbyś te wybory?

Blondyn wywrócił oczami, a żywa złość zawrzała w ciemnych, tygrysich oczach.

— Chciałeś się spotkać tylko po to, żeby mnie powkurwiać? — syknął, a Charlie zachichotał pobłażliwie.

— Właściwie, chciałem z kimś po prostu porozmawiać.

— I dlaczego padło akurat na mnie? — mruknął zniecierpliwiony, wskazując na siebie palcem.

Wilson nie odpowiedział. Przeciągnął palcami po przetłuszczonych z rozdwojonymi końcówkami włosach, podpierając polik na nadgarstku. Wywinął dolną wargę niczym dziecko, nawet nie spoglądając w stronę Vincenta.

— Vivienne i Miles odwrócili się ode mnie wraz z decyzją o odwołaniu kandydatury. Myślałem, że Vivi mnie rozsadzi, a Miles ciągle powtarzał, żebym to jeszcze przemyślał. Ale ja czułem się... jakby te wybory nie miały już sensu. Co po tym, że bym wygrał? Myślałem, że to właśnie zostanie prezydentem jest moim jedynym celem w życiu, jednak wraz z jej śmiercią, poczułem, że... bezsens. Poczucie bezsensu. Po co miałem walczyć dalej, piąć się wyżej, skoro byłem sam? Nie miałem już nikogo... pani Josephine próbowała mnie wesprzeć, ale sama miała problem na głowie. Przeze mnie, bo nie udało mi się ochronić sierocińca. Do tego wszystkiego ciągle telefonami molestuje prezes. Mam wrażenie, że pójście do pracy w tym momencie to samobójstwo. Zabiliby mnie na miejscu — odparł jakby momentalnie trzeźwiejszym tonem, a Vincent pogodził się z faktem, że nie uzyska odpowiedzi.

Nie potrafił wymyślić sensownego kłamstwa, maskującego prawdziwe intencje skłaniające do szukania wsparcia w Xiao.

Nie dało się jednak ukryć, że Wilson wręcz krzyczał z samotności. Cisza ostatnich miesięcy wydawała się tłumionym przez żal i marazm krzykiem. Vincent czuł, że nie było najlepiej. Nie musiał widzieć go w telewizji, rozmawiać przez telefon, pisać wiadomości czy się spotykać. Ta cisza, nieobecność — były największym dowodem coraz bardziej tonącej w żalu psychiki. To właśnie ten aspekt sprawił, że skorupa stworzona ze znieczulicy społecznej finalnie pękła. Nikła troska osiadła w ciemnych, przymglonych oczach, a Xiao nie mówił nic więcej. Nie wchodził w słowo. Zwyczajnie oparł polik na złożonej pięści i wpatrując się ze spokojem w Charliego, czekał. Spodziewał się, że będzie kontynuować wyrzucanie całego nagromadzonego trudu ostatnich miesięcy. Zamiast tego czarnowłosy spuścił głowę, wplątał palce w krucze kosmyki, po czym szepnął niemalże sam do siebie:

— Ja... potrzebuję pomocy.

Xiao mlasnął pod nosem.

— Ewidentnie.

Charlie zadarł brodę do góry, patrząc wprost w ciemne, gwieździste niczym zamglona noc oczy.

— Nie takiej pomocy. Znaczy... — Potrząsł głową dla ostudzenia. — Takiej... chyba też. Znaczy... — plątał się we własnych słowach, zbierając ociężale myśli. — Doszedłem do siebie po tych trzech miesiącach. Poradziłem sobie z myślą, że jej nie ma. Na pewno jest lepiej, niż było w dniu wyborów, aczkolwiek... potrzebuję zajęcia. Odżycia, zajęcia czymś myśli, jakiejkolwiek motywacji.

Vincent zmarszczył brwi, powoli krzyżując ramiona na klatce piersiowej.

— I w tym mam ci pomóc? Jak chcesz zajęcia, to zapisz się na jogę albo, nie wiem, zacznij wędkować.

Charlie spojrzał z pretensją wyrysowaną w oczach. Wilson przysunął się bliżej, zmniejszając dystans do kilku nieznacznych centymetrów. Vincent, ku własnemu zdziwieniu, nie odsunął się nawet o milimetr. Nieświeży, przesiąknięty alkoholem oddech Charliego nijak miał się do ilości bakterii oraz zarazków, które zasiadły na nim od momentu przekroczenia progu lokalu. Blondyn wpatrywał się więc z ciętą uwagą w przepite oczy, odruchowo ściągając spojrzenie na spierzchnięte usta i rumiane policzki.

— Potrzebuję cię, Xiao — szepnął znacznie ściszonym tonem.

Vince przechylił głowę podejrzliwie.

— Do czego?

— Do odnalezienia prawdziwego mordercy Ruby.

Xiao pierwszy raz w życiu miał wrażenie, jakby zaschło mu w gardle od nagle wciągniętego powietrza. Nie drgnął jednak nawet o najmniejszy milimetr. Wpatrywał się z zawziętością w bijące powagą, stanowczością i alkoholowym amokiem oczy Wilsona, który nie wydawał się zgrywać żarty ze śmierci ukochanej. Mimo to Vincent podchodził do sprawy z rozsądkiem.

— Potwierdzono, że została potrącona. Kogo tu szukać? — zapytał, badając reakcję Charliego.

Ten nie wybuchł złością. Nie uderzył ponownie w koślawy, plastikowy stół. Nie próbował również rozgnieść resztki tłustych frytek pięścią. Vincent dostrzegł jedynie, jak na szyi czarnowłosego odznaczyła się gęsia skórka, włosy na odsłoniętych ramionach stanęły dęba. Wilson odsunął się o milimetr, nie przerywając jednak ich natężonego kontaktu wzrokowego.

— Wypadek został ukartowany, została zamordowana. Jestem tego pewien.

Pewność i stanowczość niemalże wybrzmiewały w głosie. Jednak Xiao wciąż nie mógł zdecydować się między uwierzeniem a uznaniem za szaleńca. Każdemu mogło się poprzewracać w głowie od żałoby. A Charlie kochał Ruby. Z tego, co zdążył zauważyć, była ona jedyną bliską osobą w życiu Charliego. Nie trzeba było zbierać wszelkiej, szczegółowej wiedzy na temat tej pary, aby zauważyć, że Wilson skoczyłby w ogień za Flores.

Był również skłonny szukać winnych, knuć za powodami, dla których los uraczył go niezawinionym cierpieniem. Trzy miesiące w samotności i męce były wystarczające, aby oszaleć.

Dlatego skłaniając się ku stronie okrzyknięcia Wilsona paranoikiem, uniósł nieznacznie brew, snując wzorkiem po całej sylwetce mężczyzny.

— Masz na to jakiekolwiek dowody? — mruknął.

Ku jego zdziwieniu Charlie sięgnął do wewnętrznej kieszeni dżinsowej, wiszącej na nim jak na wieszaku kurtki. Już po sekundzie między butelkami, frytkami i śladami wypalonych papierosów pojawiły się trzy pogniecione fotografie oraz wysuszony kwiat. Vincent zgrabnie ujął między palce zdjęcia, oglądał dokładnie. Przejście dla pieszych, ciężarówka, kobiece ciało we krwi. Jednak gdy chciał złapać za osuszonego kwiatka, zwątpił na moment z niesmakiem, widząc na płatkach w rdzawym odcieniu ślady zaschniętej, starej krwi. Podniósł jednoznaczne spojrzenie na Wilsona.

— Kiedy to dostałeś? — zapytał.

— Jeszcze przed telefonem z informacją o wypadku. Ktoś podrzucił te zdjęcia wraz z piwonią w jej krwi pod drzwi, w paczce. Musiał to być ktoś, kto dowiedział się o jej śmierci, zanim na miejsce przyjechała policja, a informacja poszła do wiadomości.

— Czemu nie pójdziesz z tym na policję? — szepnął, odkładając wszystkie dowody, momentalnie podchodząc do zarzutów poważniej.

Czarnowłosy westchnął cierpiąco, zbierając fotografie z delikatnością, Jakby stanowiły ostatnią bliskość z ukochaną. Schował je ponownie do kurtki, wciskając również resztki pozostałe z zakrwawionej piwonii.

— Byłem. Powiedziano mi, że to nie są wystarczające dowody, a ja jestem osobą publiczną, której ktoś mógł zrobić naprawdę parszywie na złość. Przyjęli sprawę tylko w kwestii poszukiwania dowcipnisia, który chciał zrobić żarty, jednak od trzech miesięcy policja nie zrobiła żadnych postępów — odparł, zaczepiając spojrzenie na Vincencie. Momentalnie wzrok stał się bystry, zaangażowany, a ślad wypitego alkoholu przejawiał się już jedynie poprzez plączący sylaby język. Charlie podsunął się ponad stołem, wychylając w stronę Xiao. — Jestem pewien, że to nie był zwykły wypadek. Nie będę siedział bezczynnie i ubolewał, patrząc, jak policja ma mnie w dupie.

Vincent spojrzał na kieszeń, w której były zdjęcia. Rzeczywiście, ktoś mógł robić sobie żarty, jednak jak znikoma była szansa na to, że dowcipniś był na miejscu zbrodni, samemu zrobił te zdjęcia, zapakował i podrzucił pod dom Charliego? Osoba chcąca zrobić głupi żart nie zebrałaby kwiatu z miejsca zbrodni, bojąc się konsekwencji.

Choć nie chciał tego przyznawać, Charlie miał rację.

A chore przeczucie w dniu ogłoszenia rezygnacji Wilsona znowu się nie myliło. Od początku coś nie grało w zbiegu wydarzeń. Był zbyt nagły, niespodziewany, w zbyt odpowiednim momencie na tak wielki skandal.

Vincent złożył dłonie, splatając palce. Powoli pochylił się w stronę pijanego, nie przejmując się obrzydliwym odorem. Charlie oddychał ciężko, klatka piersiowa unosiła się i opadała w zatrważającym tempie.Przywodził na myśl maratończyka, a nie przepełnionego sprzecznymi emocjami, pijanego polityka topiącego żale w tanim barze. Xiao obleciał wzrokiem jego twarz, uśmiechając się kącikiem.

— Więc czego pragniesz?

Charlie wciągnął powietrze w płuca.

— Dowiedzenia się prawdy. Zemsty. Chcę pomścić śmierć Ruby.

Nikła ekscytacja wybuchła w środku Vincenta, który momentalnie się rozjuszył. Socjopatyczna natura wręcz zawrzała żywym ogniem w ciemnych, księżycowych oczach, gdy przejechał lubieżnie językiem w kąciku.

— Chcesz śmierci człowieka, który sprawił jej ten los?

Charlie nie namyślał się dłużej niż dwóch sekund. Z powagą wyrysowaną na bladej, śmiertelnej twarzy odpowiedział:

— Tak. Chcę.

— I chcesz, żebym ja ci w tym pomógł?

Wilson kiwnął głową.

— Masz u mnie dług — przypomniał, mimo że Vincent tego przypomnienia wcale nie potrzebował.

Doskonale wiedział o zadłużeniu u Charliego. Nie potrzebował również przekonywania w kwestii pomocy. Zamiast tego wyciągnął dłoń po jedyną z nieotwartych butelek. Charlie obserwował uważnie, jak podwinął rękawy bluzy, po czym odkręcił kurek, nawet nie szukając już jakichś naczynek. Zamiast tego wychylił butelkę w stronę tej otwartej, napoczętej wcześniej, uśmiechając się zwycięsko pod nosem.

— W takim razie wypijmy za naszą przyszłą, śmiertelnie wyborną współpracę, towarzyszu.

Na moment mogli zapomnieć o niedoli niedawnej, rozpuszczającej między nimi swe sidła nienawiści.

Continue Reading

You'll Also Like

83.3K 4.2K 25
Biedronka i Lidl Czy są to wrogowie, których już nie da się pogodzić? Czy też wręcz przeciwnie? Czy silne uczucie którym jest wzajemna nienawiść...
5.4K 1K 16
Hyowol, znany jako Księżycowy Świt, to jedyny męski kisaeng, w dodatku cieszący się sympatią wśród arystokratycznych bywalców domu uciech. Znany z cz...
46K 3.6K 200
One Direction ma przerwę, a jedynym marzeniem Zayna jest odzyskanie Louisa. Okazuje się jednak, że mimo jego rozstania z Harrym, nie jest to takie ł...
53.2K 2.4K 29
Cześć! To moja kolejna praca o tej tematyce. Tym razem Hailie ma 12 lat. Na początku książki Shane i Tony mają 16 lat; Dylan 17 lat; Will 24 lata; V...