YINYANG TIGER

By milkychimy

20K 2.3K 1.1K

[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, wal... More

Prolog: pewność zasiana tygrysim czarem
1 🂡 mafiozo pod płaszczem politycznego wybawcy
2 🂡 godło na czole
3 🂡 skaryfikacja po ostrzu Xiuying
4 🂡 tygrysek z niewidzialną przeszłością
5 🂡 I rada: nie pozwól wrogowi poznać swoje lęki
6 🂡 zemsta to pierwszy stopień do piekła
7 🂡 władza nad krajem bliska władzy mafii
8 🂡 niewinny królik również potrafi się mścić
9 🂡 ostrze kompromitacji
10 🂡 niepokój budzi intrygę
11 🂡 nie zawstydza mnie męska aparycja
12 🂡 Amur Tiger
13 🂡 sieć rodzinna pod presją mafii?
14 🂡 melodia guzheng snuje powiew śmierci
15 🂡 powiedz mi, kim według ciebie jestem
16 🂡 jak dżentelmeni
17 🂡 imię moje - Xiao
18 🂡 początek mafijnej wojny
19 🂡 mały jadeitek
20 🂡 ten, którego imienia nie można wypowiadać
21 🂡 zwaśniona z tygrysem
23 🂡 piętno obietnic
24 🂡 Resflor Company
25 🂡 kres wojny
26 🂡 krwawa piwonia
27 🂡 śmiertelny duet
28 🂡 wspólne łoże
29 🂡 pierwsza, chińska poszlaka
30 🂡 sprzymierzeńcy szybko we wrogów się zmieniają
31 🂡 pocałunek wybawienia
32 🂡 sumimasen, szach-mat
33 🂡 powiedz, co chcesz mi zrobić
34 🂡 dlaczego tutaj nie zostaniesz?
35 🂡 pierwsza ofiara
36 🂡 przepraszaj najskrytsze niebo
37 🂡 niczego nie żałuję
38 🂡 naczelny krzykacz
39 🂡 jaśmin na skórze
40 🂡 rewolucja jest kobietą
41 🂡 tęsknota za domem to pierwszy stopień do buntu
42 🂡 rodzinne więzy
43 🂡 plan mizogina
44 🂡 skoro chcesz ze mną zostać...
45 🂡 spalone mosty
46 🂡 Dzień Niepodległości
47 🂡 wiesz w ogóle, gdzie Chiny leżą?
48 🂡 tchórzliwy prezydent
49 🂡 Rodzina Zhang
50 🂡 mafia jest jak państwo totalitarne
51 🂡 odwiedźmy Zhouzhuang!
52 🂡 żołądek amerykańskiego pieska
53 🂡 pociąg do Szanghaju
54 🂡 mądrości starej nainai
55 🂡 McDonald's i Kungfu Panda
56 🂡 Qiaoxi 桥西
57 🂡 polowanie na Smoka
58 🂡 spotkanie z feministyczną królową
59 🂡 ślad jaśminowego przymierza
60 🂡 Vincent Lawrence nie żyje
61 🂡 zmęczony, duży kiciuś
62 🂡 człowiek to bardzo delikatna maszyna
63 🂡 młodzieńcza głupota
64 🂡 paskudny kłamca
65 🂡 Ameryka o sobie przypomina
66 🂡 tego historia nie wytłumaczy braterską miłością
67 🂡 pocałunki w pierwszy śnieg
68 🂡 biały katolik z Ameryki - największe zagrożenie
69 🂡 Księżycowy Nowy Rok
70 🂡 Wǒ xǐhuan nǐ
71 🂡 Witaj ponownie, Ameryko
72 🂡 Konferencja zdrajcy czy ofiary?
73 🂡 Yareli Harrera i Zhang Chaoxiang
74 🂡 nóż w plecach
75 🂡 pozostał mi tylko on
76 🂡 ledwo zdobyta, a już stracona
77 🂡 plan Marshalla
78 🂡 pośmiertny ruch na szachownicy
79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię
80 🂡 finał sztuki tragicznej
Epilog: powiedz mi, kiedy się we mnie zakochałeś

22 🂡 wspólna nienawiść budzi najgorętszą potęgę

217 29 2
By milkychimy

            Pierwsze spotkanie Xiao oraz Daiyu nie kwalifikowałoby się do typowych początków romansów z wątkiem mafijnym w tle. Daiyu nie została wybrana z przechwytu żywego towaru, który miał zostać sprzedany za granicę, a oczarowany nią mafioso nie zdecydował się podarować pięknej kobiecie nowej szansy, prowadząc do swojej sypialni. Yang Daiyu została złapana wraz z trzema innymi koleżankami z grupy na szpiegowaniu w siedzibie Yijing. Przebrane za szanghajską służbę kręciły się korytarzami, próbując wtopić się w tło i nie pokazać płomienia zemsty rozpierającego żyły. Do tej pory nie dowiedziano się, jaka była ich pierwotna misja, członkinie Xiuying wolały zginąć, niż zdradzić swoją panią i lud. Wiadomo jedynie tyle, że złapano je podczas próby ataku na Xiao, gdy wracał ze spotkania wraz z Chaoxiangiem. To właśnie wtedy stawiano pierwsze kroki w stronę podboju amerykańskiej sceny politycznej. Pojmane czekał koszmarny los, gdyż Yijing nie słynęło z przesadnie miłego traktowania kobiet, a co dopiero wywodzących się spod wrogiego godła. Smok jednak nie mógł odpuścić szansy trzymania w swoich sidłach ptaszyn największego wroga. Złotych wróbelków, które Lady Yeh ceniła z ogromną dobrocią w sercu. Dlatego padła propozycja.

Możliwość drugiej szansy. Wygrania losu na loterii. Przebaczenia grzechów.

Jedna z czterech miała zagrać rolę fałszywej partnerki Xiao. Jego zaaranżowanej narzeczonej, gdy będzie podbijał amerykańską scenę polityczną. Z dala od domu, na odległym kontynencie, pławiąc się w bogactwie i luksusach, w zamian jedynie za uśmiechanie się szczerym pięknem do kamer.

Stanowić trofeum zwycięstwa Yijing nad Xiuying.

Szokiem wyprawił się jednak na twarzy Xiao, gdy członkinie feministycznej grupy nie zabijały się o to, aby dostać szansę na nowe życie. Wiedziały, co czeka resztę. Stracą resztki niewinności, wypłaczą wszystkie łzy, wykrwawią ostatnie krople szkarłatu, umierając w męczarniach, pod śmiejącymi się z okrucieństwem członkami Yijing. Zdawały sobie z tego sprawę, a mimo to trzy, lojalne dziewczęta wypchnęły tamtej nocy przed szereg ją.

Przerażoną, młodziutką, łkającą Daiyu.

Poświęciły się, oddając ją w ręce samego demona z wiarą, że spotka ją lepszy los.

Że ich pomści.

A ta zemsta nadeszła, mimo że Vincent nigdy nie spodziewałby się jej po tej chudej, nieśmiałej, drobniutkiej panience, zawsze drżącej od mocniejszego spojrzenia. Wydawało się wręcz, jakby płachta młodziutkiego kanarka, który ochoczo wyjadał mu z ręki, runęła na ziemię, odsłaniając prawdziwego, niepoddającego się bez walki, łaknącego zemsty orła.

Tak właśnie wyglądała teraz. Jak orzeł. Przerażone spojrzenie zastąpiła tajemnicza, złowroga ostrość, karmelowa skóra stała się jakby momentalnie ciemniejsza, a czerwona pomadka na ustach przybrała odcieniu żywej, gorącej jeszcze krwi. Nadgarstek uszkodzony przez Vincenta był zawinięty w bandaż i unieruchomiony. Pewnie dostała więcej leków przeciwbólowych, niż była w stanie połknąć. Mimo jednak urazu, traumy wykreowanej w stosunku do Xiao, stała teraz na środku salonu ze sztyletem w zdrowej ręce.

Po całym mieszkaniu Vincenta kręciły się członkinie Xiuying, było ich więcej, niż mógł przewidzieć. Główne rozkazy wydawała szatynka w czerwonej sukience, której imię brzmiało Huiying, natomiast reszta pokornie biegała po apartamencie niczym pracowite mrówki, wykonując rozkazy. Nie potrafił jednak domyślić się planu. Gdyby chciały go wyprowadzić, mogły zrobić to zaraz po tym, jak wcisnęły Charliego do mieszkania.

No właśnie.

Charlie.

— Em... każda twoja partnerka próbowała cię zabić? — mruknął z cichym drżeniem w głosie.

Obaj siedzieli na kanapie w salonie, wokoło kręciło się mnóstwo uzbrojonych Chinek, więc nawet gdyby nie mieli związanych liną nadgarstków — i tak nie mieli szans na ucieczkę. Wystarczył najmniejszy ruch, mocniejszy oddech, aby przynajmniej trzy karabiny w ciągu sekundy skierowały się w ich stronę. Więc żaden nie kombinował. Zamiast tego siedzieli ramię w ramię, wpatrując się w kominek oprawiony marmurem przed nimi.

Xiao uśmiechnął się szelmowsko na pytanie Charliego, nawet nie odwracając się w jego stronę.

— Przeważnie co trzecia i tylko w chwili, gdy dowiadywały się, że sypiam z innymi.

Wilson momentalnie obruszył się, spoglądając na niego z żywym, piętnującym obrzydzeniem w tych ciemnych, zgubnych oczach. Dziwnym trafem strach, który początkowo zalśnił w oczach posła, gdy przekraczał próg mieszkania z karabinem przy głowie, zniknął. Ewentualnie zagnieździł się na tyle głęboko, żeby nikt nie był w stanie pławić się w jego niepokoju.

Ten aspekt zawsze tak niebywale zachwycał Vincenta. Był zwykłym, szarym obywatelem. Posłem jeszcze do niedawna żyjącym najbardziej przeciętnym życiem, jakie można było sobie wyobrazić. A będąc tym politykiem, posiadał najogromniejsze pokłady odwagi i zaciętości.

Czarnowłosy szturchnął go koślawo ramieniem przez skrępowane liną nadgarstki.

— Faceci, którzy nie potrafią utrzymać fiuta w spodniach, powinni być kastrowani — fuknął z oburzeniem pod nosem, a Xiao zaśmiał się soczyście pod nosem.

Charlie najwidoczniej wszystkie nerwy spalił w momencie, gdy obrzucił go absurdalnymi oskarżeniami, wypominając jakieś agencje i sierocińce. Nie miał pojęcia, o co chodziło, ale w tym momencie nie wydawało się odpowiednie uregulowanie jakiś fałszywych potyczek. Jeżeli dzisiaj wywiozą go do Chin, a Wilsona zabiją, raczej nie będzie to miało już większego znaczenia.

Blondyn mruknął pod nosem, odchylając głowę na oparcie. Miodowe kosmyki rozlały się po czole. Natychmiastowo poczuł ostrzegawcze spojrzenia Xiuying na sobie. Miał szczęście, że większość z nich nie rozumiała angielskiego.

— Daiyu nie jest moją partnerką. Żadna kobieta, z którą sypiałem, nią nie była, więc nie musisz mi dawać kazań o lojalności — chrypnął gardłowo, a Charlie momentalnie umknął wzrokiem w jego stronę.

— To kim jest?

Vincent wypchnął prawy policzek językiem, zatapiając spojrzenie w suficie.

W tym momencie aż cieszył się, że Charlie wparował do jego mieszkania z pyskiem. Wpadł w niezastawioną na niego pułapkę, a Vincent nieśmiało zamartwiał się wilsonową przyszłością, gdy zostanie zabrany przez Xiuying. Ukryć nie mógł radości, że przynajmniej nie siedział w tym bagnie sam.

— Była zakładniczką, która jedynie udawała moją partnerkę na rzecz kampanii. Pochodzi z Xiuying — wytłumaczył, a Charlie rozejrzał się po pomieszczeniu za przechodzącymi kobietami z karabinami w dłoniach.

— To te same, co zaatakowały stację telewizyjną?

Vincent skinął głową.

— Właśnie one.

— Zakładam, że nie za bardzo cię lubią.

Blondyn uśmiechnął się pod nosem, zerkając z błyskiem w ciemnych oczach.

— Nie one jedne.

Charlie uśmiechnął się półgębkiem, jednak spotykając się wzrokiem z przechodzącą Chinką, zadrżał, spuszczając głowę.

— Dlaczego tak bardzo się na ciebie uparły? — rzucił już szeptem, się przysuwając.

Xiao potarł skrępowanymi nadgarstkami o siebie, krzywiąc się, gdy lina zmierzwiła z bólem delikatną, karmelową skórę.

— Chcą zaszkodzić w akcji Yijing. Z tego, co wiadomo, uparcie próbują mnie pojmać i wywieźć do Chin.

Charlie na moment zamilkł, analizując słowa blondyna.

— Kryminalistki próbują powstrzymać drugich kryminalistów od robienia... kryminalistycznych rzeczy?

Rzeczywiście, brzmiało to absurdalnie.

— Można to tak nazwać. Xiuying nie za bardzo nas lubią, ich szefowa Lady Yeh od kilku lat uparcie próbuje uprzykrzyć życie Yijing. Nie wiem dlaczego, ale ma też spore zażyłości do mnie. Każda pułapka Xiuying osadza się ze mną w roli głównej.

Charlie zmarszczył brwi.

— Czemu po prostu cię nie zabiją?

Vincent wzruszył ramionami, zerkając nieznacznie. Członkinie szeptały między sobą. Tylko jedna z nich, Daiyu, wpatrywała się w niego ostrym, sokolim okiem, jakby wszystkie kwestie omawiane przez koleżanki przelatywały koło jej ucha.

— Nie wiem — zwrócił się ponownie do Wilsona. — Chcą mnie żywego.

Charlie uśmiechnął się złośliwie pod nosem, rozsiadając wygodniej. Odchylił nieznacznie głowę, aby odgonić kosmyki sprzed oczu.

— Popełniasz ogromny błąd, mówiąc mi to — szepnął z przenikliwością, a mięśnie Vincenta nagle spięły się niczym za pociągnięciem odpowiedniej, ostrej nitki. Błysk zalśnił w ciemnych, drobnych oczach, gdy Charlie przemknął językiem po dolnej wardze, zerkając ku grupce kobiet. — Są twoim wrogiem. Ja również. One chcą cię wywieźć, a ja nie będę za tobą płakał.

Vincent otworzył szeroko oczy, pozwalając, aby na twarzy rozmalowała się ściana szczerego zdziwienia. Szybko jednak rozbił ją, przywracając przypisaną na stałe, zimną mimikę, niezdradzającą nawet grama naturalnych emocji. Odwrócił spojrzenie od zadowolonego, uśmiechniętego od ucha do ucha Charliego.

Dlatego się nie bał. Nie był przerażony, ponieważ zdał sobie sprawę, że wróg Vincenta był jego najlepszym przyjacielem. Blondyn przeklął niemo pod nosem, czując, jak szanse na wyjście z tej sytuacji cało z każdą chwilą maleją. W studiu telewizyjnym może i miał szanse je przechytrzyć. Miał przy sobie polityka, którego nie mogły skrzywdzić i policję dobijającą się do drzwi. Teraz był sam przeciwko Xiuying, Charliemu i otaczającej pustce od sąsiednich apartamentowców. Jedyną osobą w promieniu kilku kilometrów, która trzymała jego stronę, był zamknięty w łazience Wei.

Och, jak bardzo pragnął, aby ten wydrapujący właśnie dziurę w drzwiach tygrysek jakimś cudem uwolnił się, zanurkował pod spódnice Chinek i ugryzł je w...

— Zostawcie nas — rzuciła po chińsku Huiying, rozwiewając parszywe myśli Xiao.

Obaj w jednej chwili odwrócili się, zerkając w stronę holu. Do głównego pomieszczenia weszła spokojnym krokiem szatynka oraz Daiyu. Za nimi jeszcze chwile nerwowo przeskakiwały z nogi na nogę pozostałe członkinie, szeptały coś między sobą na ucho, aby finalnie z niepochlebną miną zabrać bronie i ruszyć do wyjścia. Xiao momentalnie zmarszczył brwi, przenosząc pośpiesznie badawcze spojrzenie na dwie kobiety, które powolnym, nieśpiesznym krokiem sunęły w ich stronę. Huiying wyminęła kanapę, przystanęła naprzeciwko nich, a trzymany w dłoniach ciężki karabin od razy skierowała w stronę dwójki mężczyzn.

Daiyu zatrzymała się za nimi. Oparła zdrową ręką o oparcie, uprzednio chowając nóż do pochwy przy udzie. Uśmiechnęła się parszywie w stronę Vincenta, który odchylił głowę, aby spotkać się z kobietą wzrokiem.

Zmrużył oczy, czując, jak nerwy wrzą żywym ogniem.

— Planowałaś to od samego początku — syknął po chińsku, a czarnowłosa jedynie zaśmiała się dźwięcznie.

Nigdy nie wiedział w jej oczach tylu pokładów drwiny i odwagi. Obraz Daiyu, który znał, był jedną wielką, upajającą obłudą. Ta dziewczyna grała od samego początku, aby sprawić pozory niewinnej, pokornej — była taka, jaką Yijing chciało ją mieć. Udała słodkiego, przymilającego się do nogi właściciela kota, ostrząc po nocach pazury, aby w odpowiedniej chwili wbić je w tętnice.

Palce udekorowane delikatnymi, czarnymi paznokciami przemknęły po miodowych kosmykach z udawaną, prozaiczną troską. Vincent aż zawarczał pod nosem, jednak wszystkie nerwy upłynęły na nowo miejsca żałosnemu zdziwieniu, gdy Daiyu odezwała się w końcu.

— Dlaczego rozmawiasz ze mną po chińsku? Masz mnie za aż tak głupią, aby uważać, że nie umiem angielskiego? — prychnęła w języku angielskim, w którym przemykały nikłe sylaby szanghajskiego akcentu. Ciemne ślepia Xiao rozchyliły się w szczeniackim szoku, gdy Daiyu uśmiechnęła się urokliwie w stronę Charliego. — Twój towarzysz nie będzie rozumiał, o czym mówimy, jeżeli będziemy rozmawiać w naszym rodzinnym języku. Nie wykluczajmy go — zachichotała, przejeżdżając palcami po barku Vincenta, gdy ruszyła dookoła kanapy.

Lawrence dopiero teraz zauważał, jak bardzo mylił się w stosunku do Daiyu.

W nocy, gdy cztery członkinie zostały złapane i wypchnęły najbardziej przerażoną, pewien był, że starały się ratować najsłabsze ogniwo. Jakby liczyły, że w czeluściach piekła Yijing uda im się przetrwać katusze i uciec, a dla Daiyu pozostaje jedynie łaska złego pana. Gdy pierwszy raz była przy nim — podczas lotu do Stanów — wydawała się tak niewinna. Tak delikatna niczym płateczek najmniejszego jaśminu. Xiao wiedział już wtedy, że nie chce robić jej krzywdy. Nie chcę, aby ledwo co wyzbyta tytułu nastolatki dziewczyna niosła tak potężne traumy. Tkwił w ostrej, suchej skórze, chcąc trzymać ją w pionie, nie pozwolić na wejście sobie na głowę, jednak zawsze wierzył, że ta delikatna, obejmująca go niezdarnie dziewczyna była jedyną i najprawdziwszą Yang Daiyu.

Mylił się, ponieważ prawdziwa Yang Daiyu stałą teraz naprzeciwko niego. Z nożem przy udzie, zadartym uśmiechem i kobiecą, wojowniczą siłą między palcami.

A może to on ją taką stworzył?

Nie myślał o tym teraz. Nie miało to znaczenia. Nerwy rwały zaciśnięte nadgarstki.

— Sam mi na to pozwoliłeś, Xiao — mówiła w dalszym ciągu po angielsku. Przez tyle miesięcy udawała, że nie rozumie tego języka. Nawet nie chciał myśleć, ile rzeczy, których nie miała zrozumieć, pojęła i zakodowała. Zacisnął boleśnie szczękę, słuchając. — Wpuściłeś do swojego domu wroga. Mogłam być przerażona i wraz z tym skłonna do posłuszeństwa, ale nigdy nie zabiłeś we mnie nienawiści do ciebie. Do Yijing — syknęła, zatrzymując się tuż obok Huiying.

— Byłeś dla mnie zimny i opryskliwy, bo liczyłeś, że mnie zastraszysz. Tak, brawo. — Klasnęła pojedynczo w ręce. — Udało ci się, bałam się. Ale jednocześnie w tej płachcie okrucieństwa dawałeś mi przestrzeń. Prywatność i swobodę. Zapominałeś o moim istnieniu, ponieważ tak bardzo mnie lekceważyłeś. Nie spodziewałeś się, że zamiast płakać w poduszkę nad losem, planowałam twoją śmierć, prawda?

Xiao poczuł wstyd sięgający aż po same kostki. Dreszcze obsiadły ciało, a gęsia skórka spowiła nagą klatkę piersiową, na którą jedynie zarzucono koszulę. Nie odpowiedział Daiyu. Odwrócił spojrzenie, gdy zaśmiała się zwycięsko pod nosem, pieczętując w głowie obraz druzgoczącej przegranej Xiao. Spojrzenie na moment umknęło w stronę obserwującego sytuację Charliego.

Nikłe kroki rozsiadły się w powietrzu. Yang przystąpiła, jednak zamiast zwrócić się w stronę szlachtującego ją wzrokiem Vincenta, czarnowłosa owinęła ramieniem kark Wilsona, siadając na jego kolanach.

Mimo dramatyzmu sytuacji Xiao ciężko było powstrzymać śmiech, gdy policzki posła momentalnie zabarwiły się czerwienią. Daiyu jednak to nie bawiło, wręcz przeciwnie, wydawało się jej schlebiać. Dziewczyna spokojnym, ostrym niczym brzytwa dotykiem przejechała po linii szczęki Charliego, odwracając twarz siłą w swoją stronę.

— Nie był pan w naszym planie, panie Wilson — mruknęła, sunąc wzrokiem po momentalnie zestresowanym ciele.

Cała wcześniejsza odwaga i pewność siebie ubiegła z postawy wraz z nikłym dotykiem Chinki. Daiyu jednak nie przeszkadzał nawet fakt, że Charlie był dwa razy większy. Sunęła z satysfakcją palcami po umięśnionych barkach, klatce piersiowej i wystającej grdyce, jakby oceniała wartość jeszcze nieoszlifowanego diamentu. Nie wiadomo, czy próbowała wzbudzić zazdrość Vincenta z myślą, że jego fałszywa narzeczone siedziała właśnie na kolanach innego mężczyzny, czy tkwiącej na drugim końcu miasta Ruby. Charlie wydawał się jednak zupełnie zapomnieć o swojej kobiecie, która zamarłaby na taki widok. Zamiast tego zaciskał nerwowo pięści, wzrokiem próbował umykać w bok. Palący dotyk Daiyu nie był kuszący. Był jak dotyk ożywionej, ponętnej śmierci, która przed ostateczną zagładą kusiła jeszcze ofiarę do ostatnich, haniebnych grzechów.

— Mógłbyś wrócić z nami do Chin, jednak nasza pani nie lubuje się w zakładnikach jak inne, barbarzyńskie mafie — zachichotała pobłażliwie, patrząc z błyskiem wyzwania w oczy Vincenta. Zaraz ponownie skupiła się na pośle, przesuwając kciukiem po jego dolnej wardze. — To będzie zbyt podejrzane, jeżeli nagle znikną obydwaj kandydaci na prezydenta, dlatego się sprzymierzmy. Ty zostaniesz uwolniony i w eskorcie dziewcząt wrócisz do domu, nie mówiąc nikomu o tym, co tu się stało. My, w zamian za twoje milczenie, wywieziemy twojego przeciwnika i ukartujemy wszystko tak, żeby w media poszła informacja, że Vincent Lawrence... — Śmiech zadrżał na ustach, gdy wypowiadała fałszywe imię. — Odwołał się od kandydatury. Będziesz mieć wygraną w wyborach, a my Xiao w Chinach.

Charlie obserwował dłuższą chwilę Daiyu w ciszy. Śledził badawczym, nerwowym spojrzeniem każdy detal na twarzy. Była piękna i naprawdę subtelna z wyglądu. Zresztą podobnie jak Huiying stojąca z karabinem wymierzonym już bardziej w stronę Xiao. Jakby spodziewały się odpowiedzi Wilsona i nie podważały jego możliwej odmowy.

Zresztą, kto głupi odmówiłby, wiedząc, że wraz z odrzuceniem propozycji skończy się jego życie?

Czarnowłosy jednak zdawał się dłuższą chwilę zastanawiać. Jakby prawdziwie nie był pewien konsekwencji żadnej z decyzji. Zauważał jednak zależności mafijnych przestępców. Kupowali ciszę, milczenie. Xiao zastraszał w ten sam sposób.

Zachowanie tajemnicy w zamian za życie.

Milczenie w zamian za wygraną w wyborach.

Charlie przełknął nerwowo ślinę, wbijając spojrzenie gdzieś w puste, marmurowe ściany, otaczające przytłaczającym przepychem z każdej strony.

— Dlaczego po prostu nie zgłosicie go? Macie dowody na to, że jest oszustem.

Zadał to pytanie bardziej w stronę próżni, niezmaterializowanej, światowej świadomości, która miała nieść odpowiedzi na zadawane pytania. Daiyu jednak momentalnie uśmiechnęła się rozkosznie, gładząc z wyczuciem po policzku.

— To bardzo proste. Wraz z wyjściem na jaw oszustwa Xiao, w Chinach rozpocznie się polowanie na resztę członków Yijing. A gdy odnajdą ich, złapią i pozornie przesłuchają, każdy człowiek tego ścierwa wskaże palcem na Xiuying. Pociągną nas razem na dno.

Grdyka Charliego poruszyła się nerwowo, gdy przełknął ślinę. W pomieszczeniu biła tak uderzająca cisza, aż drażniła bębenki uszne. Tykanie zegara niosło się w powietrzu, łamanie palonego drewna w kominku wznosiło pozornie domową i ciepłą atmosferę, mimo że krew w żyłach zmroziła się na kostkę lodu. Oddech stał się płytki, a palce znosił pot.

Zaczynał żałować, że zdecydował się wpaść na konfrontacje z Vincentem. Mógł się wstrzymać, przemyśleć, co zrobić w kwestii sierocińca. Obgadać tę kwestię z Milesem, Vivi czy chociażby z Ruby. Poradzić się, zdecydować, jaką ofensywę obrać w stosunku do posuwającego się za daleko wroga. Nie przemyślał tego, pozwolił emocjom zagrać symfonię, według której zatańczył, zataczając pod drzwi do domowej, mafijnej wojny. Nie dość, że o sierocińcu nie dowiedział się nic, to za moment sprzeda milczenie kolejnej, chińskiej mafii.

Komedia.

Charlie zerknął w stronę Xiao. Obrzydzenie i pozorna nienawiść przelewała się z ciemnych oczu, gdy blondyn jedynie wzruszył ramionami, osuwając się na oparciu kanapy. Jakby było mu już dostatecznie wszystko jedno, co się stanie. Sprawiał wrażenie znudzonego, świadomego, że nawet jeżeli Xiuying go wywiozą do Chin, to nigdy nie stanie się przegranym.

Z natłoku myśli został wyrwany przez głos pięknej Chinki, która przesunęła palcami po jego karku, wsuwając długie, kościste palce w kosmyki. Ciepły, zanoszący za sobą woń wina oddech połaskotał ucho posła, sprawiając, że ciało spowiły dreszcze.

— Panie Wilson, jest pan doprawdy urokliwym mężczyzną. Wierzę, że jest pan również na tyle inteligentny, aby nie stawać po stronie psychopaty — szepnęła pozornie uwodzicielskim tonem, muskając wargami płatek ucha Wilsona. — Uwierz mi, Charlie. — Ten bezpośredni zwrot sprawił, że serce polityka zabiło mocniej. — To potwór. Może obiecywać wiele, ale i tak finalnie, gdy będziesz wygrywał, zabije cię. Zabije cię z zimną krwią, napawając się każdym twoim błaganiem o litość. Wybierz mądrze. Możesz być wolny, gwarantujemy wymazanie z wydarzeń tutaj. Nie będzie za tobą ostrzyła się kosa Yijing. Nikt nie będzie ci przeszkadzał w drodze do należytego sukcesu.

Kim była ona? Kimś innym niż psychopatką, kolejną członkinią kłamliwej, przestępczej i perfidnej mafii? Niewiele różniła się do Xiao, Marshalla, Florence. Może i nie próbowała wraz z siostrami podbić amerykańskiego rządu, jednak nie umniejszało to ich okrutności. Nie wyjaśniało, dlaczego tak niebywale zależało im, aby pojmać właśnie Xiao — jak sam mówił — zwykłego, szarego pionka w grze. Nie tworzyło z nich bohaterek, a jedynie kolejny, pociągający za sobą skazę na duszy układ.

Charlie poczuł, jak serce i rozsądek zderzają się niczym napierające na siebie armie ze zwyczajnym, ludzkim egoizmem. Wszystko krążyło wokół pragnienia ucieczki, uporczywej chęci wyplątania się z kłopotów, nie zważając na zakrwawione, obłudne plecy. Zacisnął powieki, czując żal. Czuł oddech Daiyu na szyi, dotyk muskający jego kosmyki, a w tym wszystkim słowa odbijające się echem w głowie, dodatkowo wyszeptane niczym przez dobrą, wszechwiedzącą wyrocznię. Powtarzał je nieustannie, podważał z każdej strony, próbując wyczuć chociaż przesmyk pewności, że przysięga składana była jedynie słowami rzuconymi na wiatr.

Jedynym powodem jego nikłego poczucia winy był siedzący kilka centymetrów dalej Vincent. Niewzruszony, nieprzerażony, nieskupiony nawet na próbie wyzwolenia siebie z tej tragicznej sytuacji.

Siedział swobodnie i uśmiechał się coraz szerzej na każde słowo Daiyu. Jakby był jedyną osobą na tym świecie zdolną prześwietlić każdą sylabę wypuszczonych, pozornie szczerych, angielskich słów. Otoczonych niczym ogonem smoka, chińskim akcentem łgactwa.

Charlie wypuścił z płuc nagromadzone powietrze. Podciągnął skrępowane nadgarstki między siebie i Chinkę.

— Rozwiąż mnie. Idę na ten układ.

Daiyu uśmiechnęła się słodko, posyłając zwycięsko uśmiech Huiying. Zupełnie tak, jakby założyły się o decyzję Wilsona.

Mimo to czarnowłosa, zanim zeszła z kolan, przejechała jeszcze raz lubieżnie po policzku Charliego, posyłając dumny błysk w oku.

— Twoje chińskie imię powinno brzmieć Jian, panie Wilson.

Nie miał pojęcia, co to znaczy. Nie obchodziło go to, równie dobrze mogło znaczyć „tchórz", „egoista", „łgarz", przyjąłby każdą alternatywę z pokorą.

Ponieważ każda opisywałaby go idealnie.

Czuł się obrzydliwie, nie czuł się lepszy od Yijing czy Xiuying. Powinien drżeć z emocji, gdy Daiyu sięgnęła po nóż, rozcinając linę na nadgarstkach. Powinien uciekać i myśleć tylko o sobie, o tym, aby przeżyć.

Zamiast tego podniósł się nerwowo z miejsca, gdy czarnowłosa cofnęła się do starszej koleżanki. Nogi drżały, pot cieknął po skórze, lawirując między włoskami, a w dużych, ciemnych oczach wylewała się mgła niosąca przerażenie oraz poczucie obrzydzenia. Nienawiści tak żarliwej, że była w stanie pokonać wszystkie granice człowieczeństwa.

Charlie jednak nie ruszył się nawet o milimetr, nie pokonał żadnego kroku. Zamiast tego, gdy Daiyu i Huiying zerknęły ku niemu, wyszeptał, siląc się na pozornie pewny ton:

— Chcę zamienić ostatnie słowo z człowiekiem, który od miesięcy niszczył mi życie — fuknął, czując gorycz w gardle.

Daiyu dostrzegła żar. Uśmiechnęła się na widok nienawiści wylewającej się z mroku przenikliwych oczu, po czym rzuciła coś po chińsku do koleżanki. Huiying opuściła karabin, po czym powolnym krokiem ruszyła w głąb mieszkania, natomiast tuż za nią, leniwym krokiem podążyła Daiyu. Przechodząc obok Wilsona, uniosła jednak jego dłoń, a między drżące, spocone i blade palce wcisnęła lśniący, kreowany na starodawny nóż. Charlie uniósł spojrzenie, omiatając ją w niezrozumieniu. Daiyu puściła zawadiackie oczko.

— Możesz się na nim zemścić, ale nie zabijaj go. Nasza pani pragnie przelać jego duszę w swoje palce — szepnęła, ostatnie zdanie kierując w stronę Vincenta wciąż siedzącego na kanapie.

Blondyn wywrócił oczami, a kobiety wyszyły. W całym apartamencie zawirowała cisza. Tak nużąca i stresująca cisza, że powinny odgniatać się w niej jedynie oddechy — jego i Vincenta. Obydwa pełne przerażenia, skruszenia, lęku i żarliwych, wyrywających emocji. Tak jednak nie było. W powietrzu roznosiła się jedynie stała, drżąca melodia wygrywana przez tętno Charliego. Xiao wydawał się nie oddychać. Serce nie biło, twarz była zimna jak kostka lodu, jedynie w oczach biło tygrysie, nieprzenikliwe szaleństwo.

Charlie z sercem w gardle zatrzymał się o krok przed nim. Niemalże stał między rozchylonymi udami blondyna, wpatrując się z góry. Niczym sęp karmiący się strachem swojej ofiary. Jednak, zamiast bawić się możliwymi, narastającymi nerwami Xiao — on nasłuchiwał. Kilka słów po chińsku padło w pokoju tuż obok, jednak od strony wyjścia z apartamentu nie słyszał oznak pozostałych. Ścisnął więc w dłoni otrzymany nóż, spuszczając spojrzenie.

Vincent zaśmiał się ponuro pod nosem, odchylając głowę.

— To naprawdę niespotykany zwrot akcji, wiesz? Nie tak planowałem naszą wspólną rozgrywkę — szepnął z tą obrzydliwą, nigdy nieścierającą się z głosu wyższością.

Siedział pod nim, unieruchomiony, wpatrywał się w ostry nóż, a mimo to zgrywał się, jakby siedział na tronie przed kłaniającym się niewolnikiem.

Charlie zmrużył podejrzliwie oczy, układając rękojeść w dłoni. Momentalne drżenie ustało, gdy kraniec naostrzonej końcówki noża musnął karmelową skórę. Umknął po nieskazitelnym policzku, zatrzymując się pod brodą, którą pokusił się podsunąć dyskretnie ku górze.

— Nieustannie nazywasz to wszystko grą. Grą, w której ty rozkładasz kary. — Głos Charliego był niski i pewny jak nigdy dotąd. Nawet nuta przełykanego z zimną krwią strachu nie wylewała się spomiędzy jego warg. Mógłby przysiąc, że nawet Xiao się wzdrygnął. — Może po raz pierwszy ja poprowadzę naszą grę? Pozwolimy rzutowi kostką ocenić, w które miejsce powinien go wbić?

Blondyn uśmiechnął się, jakby zagrywka Wilsona wzburzała w nim fale ekscytacji. Umknął wzrokiem na ostrze noża z godłem włóczni Qiang. Wyglądała o wiele dostojniej i niebezpieczniej w dłoni niewyuczonego walki ostrzem Charliego, niżeli w ręce którejkolwiek z panienek Xiuying. Xiao odsunął się na kraniec kanapy, wychylając w stronę górującego posła. Jedynie nóż budował między nimi ostatni dystans, gdy szepnął z satysfakcją na ustach:

— Wbij je w serce. Jak kłamca kłamcy.

Mimika twarzy Charliego nawet nie drgnęła. Zatonął w ciemnych, tygrysich oczach, gdy dłoń sunęła wraz z zimnym ostrzem po rozgrzanej skórze. Nie wbijał. Jedynie naznaczał malutki, czerwony ślad, gdy najostrzejszy czubek wiódł ścieżkę po karmelowej szyi, kierując się między kości obydwóch obojczyków. Blondyn uśmiechnął się szelmowsko, jednak Charlie nie odrywał spojrzenia. Gdy jego ślepia stanowiły październikową, zamgloną noc, oczy Vincenta były niebem w górach. Czuł się, jakby stał na najwyższym szczycie świata, chmury odeszły w niepamięć. Mógł za jednym wysunięciem palca dotknąć zawieszonych pod niebem gwiazd. Oczy Vincenta były piękne, ale jednocześnie przerażające. Niczym kosmos — majestatyczny, odbierający oddech w płucach, a jednak wciąż niezbadany, tak niebezpieczny.

Charlie jednak się nie bał. Nie lękał się już nawet w chwili, gdy ostrze zatrzymało się w pobliżu wskazanego miejsca. Naga pierś poruszała się swobodnie, a przyśpieszony oddech nie wydawał się zarażać paniką spokojnego, nieśpieszącego się nigdzie serca.

— Tu? — szepnął, oddając ostrzu jedynie ułamek sekundy.

Oczy Vincenta rozjaśniły się nocnym blaskiem.

— Oczywiście.

Ta chwila wydawała się intymna. Na tyle intymna, że cały brutalizm ginął pod napięciem ciał obu mężczyzn. Charlie poprawił ucisk na rękojeści noża, czując jak ostrzejsze, ozdobne elementy wbijają się w skórę. Sama broń jednak nawet nie drgnęła. Nie zatopiła się w piersi Vincenta, odbierając przyszłych męk z rąk Xiuying. Nagły ruch Charliego zatrzymał oddech w płucach, jednak zamiast przebić skostniałe serce, ostrze rozcięło granicę między nadgarstkami.

Szczątki liny opadły, a Vincent z szerokim uśmiechem podniósł się z miejsca. Mimika twarzy Wilsona jednak nie zelżała. Upuścił dłoń wzdłuż ciała, odbijając zamglone piętno w roześmianych oczach blondyna.

— Nie bierz tego do siebie. Dalej cię nienawidzę.

Vincent zachichotał, poklepując go po ramieniu.

— Nawet nie myślę w to wątpić.

— Nie spraw, że będę żałował tej decyzji.

Kąciki ust Charliego mimowolnie uniosły się, a z serca spadł niezrozumiały ciężar. Ta wyniosła, rewolucjonizująca chwila zapewne trwałaby dłużej, gdyby nie dźwięk kroków wymieszanych z rozmowami. Piętno konsekwencji osiadło wraz z dreszczami na ciele momentalnie spanikowanego Charliego. Zrozumiał, że teraz już na pewno go zabiją. Uwolnił Vincenta, skłamał Daiyu w oczy, ponieważ nie wierzył w żadne zapewnienia. Czuł się, jakby wybierał między większym a mniejszym złem i dziwnym trafem to właśnie Xiao i jego przenikliwe zasady gry wydawały się tą lepszą opcją.

Zanim jednak zdążył się otrząsnąć, jego ramiona wpadły w nagły ucisk rąk Vincenta. Spojrzał na niego, napotykając na noc obitą w płomieniach. Xiao potrząsnął nim.

— Słuchaj mnie teraz. Uciekaj w stronę korytarza, trzecie drzwi po prawej. Usłyszysz miauczenie i drapanie. Gdy cię zauważą, otwórz drzwi i uciekaj do sypialni naprzeciwko. Zamknij się w środku, znajdź mój telefon i zadzwoń do Marshalla. — Skrzyp otwieranych drzwi sprawił, że Charlie jedynie zgubił wcześniejszą koncentrację i pewność siebie. Umknął z przerażeniem w stronę korytarza, wyobrażając sobie, jak błysk karabinu przenika zza ściany. Vincent potrząsnął nim, na nowo zwracając złudną, przesiąkniętą panika uwagę. — Kod to moja data urodzenia. Liczę na ciebie, leć — odparł z niepohamowaną szczerością w głosie, popychając posła.

Charlie przysiągłby, że czuł się bezpieczniej, będąc sam na sam z Vincentem. Gdy poczuł, jak intymność ich otacza, zauważał coraz bardziej, że wcale się go nie bał. Nigdy się go nie lękał, ponieważ Xiao nigdy nie żądał jego krzywdy. Nie pragnął przelać jego duszy między palcami, wręcz przeciwnie — bronił go. Ochraniał przed decyzjami pozostałych członków Yijing, aby ponieść ryzyko. Po prostu grał w lubieżną, cholernie brutalną grę, w której walczyli na rozpalone ostrza, jednak nigdy nie starali się nawzajem dźgnąć.

Myśląc o tym w ten sposób, czuł się jak obłąkany.

Jak głupiec ślepo wierzący, że najgorszy kryminalista może przelewać w sercu cień dobroci. Wyśmiał siebie za tę naiwność, za nikłą wiarę, że Xiao może nie jest takim złym człowiekiem. A jednak wykonał jego polecenie niczym najwierniejszy pupil.

Nie miał nic innego do wyboru, jak z tkwiącym jeszcze w dłoni nożem rzucić się biegiem w stronę lśniącego holu. W drzwiach frontowych stały cztery członkinie Xiuying, jedynie dwie uzbrojone. Wrzaski podniosły się w powietrze, gdy dojrzały sylwetkę przemykającego posła, a bronie momentalnie podniosły na niego cel. Adrenalina zawrzała w żyłach Wilsona, mięśnie na drżących, odrętwiałych siłach poniosły się w stronę celu. Odliczył zamknięte, mijane drzwi. Ostrzegawczy strzał trafił w sufit.

Nie mogli zrobić mu krzywdy, nie mogły zabić. Był osobą publiczną, politykiem, jego śmierć przyniosłaby więcej strat niż korzyści.

Nie mogły go zabić, nie mogły go zabić, nie mogły go zabić.

A jednak wiatr wzniecony przez ciężki pocisk musnął ucho. Nogi zaplątały się o siebie, sprawiając, że runął na podłogę, zaczepiając ramieniem o klamkę trzecich drzwi od prawej. Uchyliły się, ochraniając go od trzech pocisków. Ze środka momentalnie wydostał się rozjuszony, poddenerwowany i ewidentnie pół dnia przegłodzony, udomowiony tygrysek Vincenta. Charlie zdążył jedynie dostrzec przesmyk ognistej sierści, usłyszeć ostrzegający syk, a już po chwili zimne ściany rozniosły kobiece wrzaski. Czarnowłosy skrzywił się, gdy lśniące zęby zwierzęcia zabarwiły się na szkarłatny, a panika wśród członkiń Xiuying sprawiła, że doszczętnie zapomniały o pierwotnym celu. Śliska, marmurowa podłoga utrudniła prędkie zerwanie się, szczególnie na drżących kończynach i lęku spowijającym gardło, jednak ledwo podniósł się koślawo, natychmiastowo dopadając do drzwi naprzeciwko. Sięgając szaleńczo do złotej klamki, nie zerkał w stronę kobiet walczących z tygryskiem sięgającym im lekko za kostki. Gdyby oglądał taki scenariusz w serialu, zapewne uśmiałby się, ceniąc autora za pomysłowość z usadzeniem małego drapieżnika w środku wojny imperiów. Tkwiąc jednak w samym epicentrum walki, strach o własne życie sprawił, że nie patrząc za siebie, wpadł do sypialni Xiao, zatrzasnął zamek.

Poczuł się tu minimalnie bezpieczniej. Za plecami roznosiły się wrzaski, strzały. Ścianę obok trzasnęło szkło, mógłby przysiąc, że słyszał jakąś wymianę zdań między Vincentem a Daiyu po chińsku. Co chwilę zerkał w szparę pod drzwiami, jakby lękał się, że wypłynie spod niej krew kryminalistek. Samemu musiał opanować odruchy, nim ruszył dalej. Oparł się o drzwi, sunął na podłogę, dłońmi pocierając lewą pierś, jakby próbował uspokoić szalejące, przerażone serce. Przymknął na moment powieki. Na sekundkę, może dwie, starając się unormować oddech. Rwał płuca na najmniejsze strzępki. Czuł się rozrywany.

Mógł uciec — wypominał.

Mógł uciec, zapomnieć, że w ogóle kiedykolwiek tutaj przybył. Mógł nie dowiedzieć się, że Vincent w swoim domu trzymał wroga, a pod dachem krwiożerczego tygrysa, który ewidentnie nie lubił być przetrzymywany w łazience. Mógł nie rozpoczynać nowego poziomu gry z Xiao, co odsunęłoby go od rozmyślenia, co to poświęcenie między nimi zmieni?

Przeklął się w myślach za głupotę, dodatkowo uderzył otwartą dłonią w czoło na ostudzenie, po czym pośpiesznie podniósł z podłogi. Starał się odciąć od symfonii walki. Nie chciał myśleć, jak Vincent poradzi z grupą. Miał w ogóle czym walczyć? Jak dużo ich finalnie było? Może powinien pomóc.

Charlie zacisnął pięść, zagryzając dolną wargę.

Powrócił myślami na ziemię, przeszukując sypialnię. Na łóżku kołdra była wygnieciona, wymieszana z prześcieradłem, narzutą i dekoracyjnymi poduszkami. Odcienie czerni i bieli, ozdobionej nieznacznym, sporadycznym beżem, mieniły się przed oczami, gdy zamiatał dłońmi puchową powierzchnię w poszukiwaniu telefonu Vincenta. Błądził palcami w półmroku po pobliskich szafkach, zaglądał pod łóżko, otwierał szuflady w meblach. Nie czuł się nawet parszywie, grzebiąc w prywatności. Nie myślał o tym teraz. Dziwnym trafem wszystkie rozterki skłaniały się tylko w stronę salonu, skąd nieustannie słyszał strzały i krzyki.

Czy zależało mu na życiu Vincenta? Natłok emocji i burzliwego, przesiąkającego na wylot strachu nie pozwalał mu zdecydować. Nie chciał, żeby żył. W końcu go nienawidził. Ale nie chciał też, żeby zginął. Nie zdołałby wyjaśnić. Może dlatego, że czułby na palcach jego śmierć? Obwiniałby się za jego życie, mimo że nigdy nie był nikim ważnym? A może dlatego, że wygrana wyborów poprzez śmierć drugiego kandydata byłaby w mniemaniu Charliego zwyczajnie niemoralna i niesprawiedliwa? Nie czułby satysfakcji z takiego zwycięstwa.

Vincent musiał przeżyć. Musiał zostać w Waszyngtonie i dokończyć kampanię.

Chociażby tylko po to, aby Charlie mógł go pokonać.

Z takim zapałem poślizgnął się na środku pokoju o leżącą na ziemi marynarkę. Dopiero teraz skoncentrował wzrok na podłodze obitej puchowym, białym dywanem, na którym pozostawiał ślady butów. Po całej powierzchni rozrzucone były niechlujnie ubrania, które Vincent musiał zrzucić chwilę przed atakiem. Był zbyt wielkim pedantem i perfekcjonistą, aby żyć w takim bałaganie. Charlie momentalnie dopadł ubrań. Przemielił między palcami kamizelkę od garnituru, a zaraz potem marynarkę. W kieszeniach odnalazł zapalniczkę z wygrawerowanym tygrysem, paczkę papierosów. Przebiegł wraz z ciężkim oddechem do drugiej kieszeni, gdzie już po pierwszym oddechu odnalazł telefon.

Usiadł niezdarnie na podłodze. Przemknął panicznie palcami po ekranie, dopiero teraz czując się niebywale niekomfortowo z faktem, że odblokowywał telefon Vincenta.

Chociaż jeszcze gorzej czuł się z faktem, że, cholera, pamiętał datę jego urodzin.

A Xiao wiedział, że pamięta.

Data urodzenia Xiao była wyjątkowa. Pierwszy dzień w roku, jakby wraz z jego narodzinami w historii świata odcięty został gruby mur między jednym rokiem, a drugim. Kwestię roku jednak Charlie zapamiętał tylko dlatego, iż zakodował z dowodu, że tak naprawdę Xiao był trzy lata od niego młodszy.

Wystukał więc na panelu liczb datę pierwszego stycznia osiemdziesiątego dziewiątego roku, dostając przepustkę do prywatnego, prawdziwego życia Vincenta.

Na tapecie ustawione miał zdjęcie Szanghaju — rodzinnego miasta, jedynego domu. Jeszcze najprawdopodobniej zrobione samemu, ponieważ nie wyróżniało się typowym, podrasowanym kolorytem, charakterystycznym dla zdjęć z Internetu. Jedno zdjęcie niosło tysiące tęsknych emocji, których Wilson nigdy nie spodziewałby się po zimnym jak skała Vincencie.

Ten aspekt nieznacznie rozczulił Charliego, który miał jednak na tyle kultury, żeby nie wykorzystywać tej sytuacji i nie przegrzebywać komórki w poszukiwaniu politycznych haków. W dzisiejszych czasach telefon zdradzał więcej sekretów niż podstępne serce. Mógł przejrzeć prywatne wiadomości, odnaleźć chwyty, słabości, brudne przetargi czy nawet czytać jakieś przyszłe plany, które mógłby wykorzystać w politycznej wojnie.

Zamiast tego natychmiast popędził w stronę ikonki kontaktów. Nie patrzył za numerami, które miał zapisane, zamiast tego cieszył się, że numer Marshalla przypięty był na samej górze. Przyłożył urządzenie do ucha, czując, jak każdy sygnał poprzedzał jego ciężki, łapczywy oddech.

Fioletowowłosy odebrał dopiero po połowie minuty, a jego głos przywodził na myśl, że został najpewniej wyciągnięty z głębokiego, słodkiego snu.

— Co się stało, stary? — mruknął chrypliwym głosem, a Charlie zdał sobie sprawę z jednej rzeczy.

Xiao powiedział, że ma zadzwonić do Diaza. Nie polecił jednak, co powinien przekazać.

A język ugrzęzł w gardle polityka. Cisza z jego strony przedłużała się, wzbudzając niepokój oczekującego po drugiej stronie mężczyzny.

— Halo? Vincent?

Charlie zacisnął powieki, uderzając pięścią w pierś.

— Marshall, Xiao kazał do ciebie zadzwonić — zdołał wydusić, jednak momentalny, zachłyśnięty kaszel po drugiej strony rozmowy drastycznie przerwał.

— Wilson?! Co się stało, dlaczego... co? Co ty robisz... — wyrzucał pytania niczym karabin maszynowy.

Przełknął przekleństwo w gardle, zaciskając palce na telefonie.

— Przyjedź do Xiao, on... ja... tu jest Xiuying, one... znaczy Daiyu.

Wypowiedzenie najzwyklejszego, prostego zdania zdawało się wyzwaniem niemożliwym do pokonania. Czuł, jak wszystko wiąże się lękiem w gardle. Zbyt wielki napływ informacji próbował przedostać się między jego wargi, ubrać w odpowiednie sensowne słowa i jeszcze nie stracić cennych minut na tłumaczeniu absurdalności tej sytuacji.

Czy Marshall w ogóle uwierzyłby, gdyby zaczął opowiadać, że przyszedł wyjaśnić sprawę sierocińca, a skończył wciągnięty w sam środek wojny mafii? W zbieg wydarzeń może i by był w stanie uwierzyć, jednak nie śmiałby posilić się nawet o wiarę w to, że Charlie postawił stronę Vincenta, ratując go.

Sam by sobie nie uwierzył.

Uspokoił więc na moment wrzącą w żyłach adrenalinę, pozwolił zrzucić na głowę mentalny, ocucający kubeł zimnej wody. Chciał już zebrać się na logiczniejsze, najbardziej zwięzłe tłumaczenia.

Przerwał mu przeraźliwy, rwący kobiecy wrzask.

Mięśnie Charliego związały się w bezruchu, a ciężki oddech ledwo wykrztusił spomiędzy warg, gdy tuż za krzykiem ściany obił się strzał. Dwa, nie, trzy. Cała seria, do której dołączyła symfonia rozbijanego szkła. Wilson widział w podświadomości, jak krystaliczne drobinki omiatają martwe ciała, wtapiają się w skórę, tworząc nowe obrażenia. Jak rozsypują się po mieszkaniu, barwią na szkarłat, niosąc kolejne, poległe dusze.

Marshall usłyszał ten chaos, Charlie nie musiał nic więcej tłumaczyć, ponieważ fioletowowłosy wyrzucił po drugiej stronie:

— Jesteśmy za trzy minuty.

Rozłączył się. Nie pytał, co z Vincentem. Czy żyje, ma się cało. Mogło go to nie interesować, w końcu byli jedynie znajomymi z branży, a w społeczności mafijnej raczej jedna czy dwie śmierci nie robią specjalnej różnicy. Charlie obstawiał jednak, że Marshall raczej nie wierzył, że Vincent mógłby być poważnie ranny.

Skurwiele umierają jako ostatni.

Ten aspekt sprawiał najbardziej, że Charlie pragnął jego śmierci. Nienawidził tak bardzo, że nie potrafił wyobrazić sobie, że ktoś inny niż on odbierałby życie tego człowieka.

Poderwał się więc z podłogi, rzucając komórkę na łóżko. Wraz z wieścią, że ludzie Vincenta są w drodze, uspokoił się nieznacznie. Spokoju nie potęgowała jednak cisza za ścianą. Wrzask, strzały i łamane szkło zamarło niczym niebo po trzasku śmiercionośnego pioruna. Nie było słychać najmniejszego kroku, ruchu, nawet nikłego oddechu. Na drżących nogach podszedł do drzwi, wpierw przekręcając ostrożnie zamek. Gdy nikt barbarzyńsko nie wpadł do pomieszczenia, nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Korytarz skąpany był w mroku i szkarłacie, jak gdyby ktoś krajobraz nocnego nieba zbezcześcił kieliszkiem czerwonego wina. Krew wpływała w podeszwę, gdy stawiał powolne, ostrożne kroki. W mieszkaniu ciągle było cicho. Chłód toczył się pod nogami, a nikły przeciąg szumiał w uszach. Zacisnął palce na nożu od Daiyu, czując, jak bledną mu kostki. Nie zwracał na to większej uwagi, gdy dostrzegł na holu pierwsze ciała. Piętrzyły się na sobie, między nimi tkwiła porzucona broń, a na kostkach i łydkach niosły się ślady kocich zębów i pazurów. Wiodąc wzrokiem po zwłokach, tylko jedna z kobiet miała rozszarpane gardło.

Wei musiał posiadać równe Xiao mafijne wykształcenie.

Charlie modlił się tylko, żeby tygrysek — o ile żyje — i jego nie uznał za obiad.

Wtem jednak dobiegły nikłe, ciche, chrypliwe głosy. Nie dając znaku po swojej obecności, zatrzymał się przy łukowatym wejściu. Oparł się plecami o ścianę, próbując dosłyszeć rozmowę.

Odbił się jednak od chińskich słów niesionych w powietrzu. Rozpoznał głos Xiao i nie potrafił zrozumieć, dlaczego wraz z dźwiękiem tego suchego, ostrego tonu ciężar na sercu zelżał. Odetchnął, a kącik ust się podniósł. Skorygował tę nagłą słabość, przybierając zimną mimikę, gdy tylko ostrożnie wychylił się zza framugi.

Salon wyglądał jak pobojowisko. Meble rozdarte były od pocisków, podłoga stała się labiryntem szkła z potłuczonego lustra, a w kałużach krwi leżały kobiece sylwetki. Za pobliską szafką siedział Wei, oblizywał czyjąś krew z łapy. Jedynymi ostałymi w tej wojnie byli reprezentanci — Vincent i Daiyu.

Stali na środku przestronnego pomieszczenia. Dokładniej mówiąc, to Xiao stał — Daiyu leżała na podłodze, a ku górze podciągał ją jedynie twardy ucisk na szyi. Trzymał ją jak psa. Nic niewartego kundla, który i tak miał zdechnąć, a on, niczym władca mórz, niebios i lądów, zbawiennie zastanawiał się, czy powinien ukrócić cierpień. Bandaż kobiety był przekrwiony, pozarywany. Brzuch przeszywała cięta, głęboka rana, a palce, które uporczywie zaciskała na dłoni Vincenta, drżały ostatnimi spazmami. Xiao nie był w o wiele lepszym stanie. Koszula podchodziła już bardziej pod naturalny odcień szkarłatu, niżeli dawnej bieli. Była zmiętoszona, przepocona. Miodowe kosmyki barwiły smugi krwi, roztrzepane niczym huragan we wszystkie strony. Z ramienia ciekła rubinowa ciecz, spuszczając na podłogę nieznaczne samobójcze kropelki. Osiadała się również w kąciku ust, roztarła na szyi i dyskretnie odznaczyła nagą klatkę. Nie dało się ukryć, że Vincent stał daleko od otwartej, czekającej, wygrzanej trumny, kiedy to Daiyu opadała w jej objęcia, oczekując finalnego zamknięcia.

Charlie zadrżał, widząc, jak Xiao podciągnął ranną dłoń ku górze, przykładając ściskany pistolet do czoła kobiety. Daiyu łkała, błagała. Przerażenie zastąpiło miejsce wcześniejszej pewności siebie i zuchwałości. Teraz zostały jedynie strzępki nadziei, ostatnia wiara na miłosierdzie.

Gdyby Xiao był bogiem. Gdyby osiadłby pewnego dnia na niebiańskich przestworzach, wiodąc misję przejęcia nie tylko ziemi, ale również nieba, nie byłby dobrym zbawicielem.

Nie znałby słowa miłosierdzia.

— Mogłaś żyć lepiej — szepnął wycieńczonym, zachrypniętym głosem po chińsku, w rodzimym akcencie, pociągając za spust.

Łakoma smuga ochlapała ścianę, siedzącego pod szafką niedaleko tygryska, ale również niewzruszoną, wyzbytą z litości twarz. Daiyu zdążyła załkać pod nosem. Zapłakać słowo, które niosło chińską nutę, jednak nawet Xiao nie był w stanie go rozszyfrować.

Gorące, niesione spazmami ciało runęło głucho na podłogę, a Vincent mimo zobojętnienia jeszcze dłuższą chwilę patrzył na kobietę.

Stałby tak pewnie nad stygnącym ciałem aż do przyjazdu Marshalla. Do zrozumienia pokrywającej go krwi, do piętna dzisiejszego wieczoru, który odciśnie się mimo okrucieństwa, do którego był przyzwyczajony. Nie czuł najmniejszego skrawka ciała, realności otaczającego świata, dopóki szmer w okolicach drzwi nie wybudził go niczym wyczulonego drapieżnika.

Podniósł głowę w stronę wyłaniającego się zza zakrętu Charliego.

Wilson zatopił wzrok w jego oczach, wchodząc w głąb pomieszczenia.

I mógłby przyjąć, że wzburzona, tygrysia furia w ciągu sekundy przemieniła się na nowo w tę bezkresną, spokojną, gwieździstą noc.






*Jian (z języka chińskiego) – silny/niestrudzony.

Continue Reading

You'll Also Like

5.4K 1K 16
Hyowol, znany jako Księżycowy Świt, to jedyny męski kisaeng, w dodatku cieszący się sympatią wśród arystokratycznych bywalców domu uciech. Znany z cz...
233K 24.1K 97
「Przygnębiająca cisza przerywana jedynie dźwiękiem przychodzącej wiadomości.」 ⚣ angst; wiadomości; depresja; uzależnienia (nie tylko od alkoholu i uż...
49K 3.2K 47
Siedemnastoletni Chanyeol - przyjaciel Kyungsoo, z powodu braku drugiej połówki, postanawia założyć konto na portalu randkowym, dla homoseksualistów...
15.8K 2.3K 19
Trzecia część losów Baekhyuna i Chanyeola, warunkująca to, na jakie zakończenie zasługuje ich burzliwa historia.