wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.4K 484 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
22. Matka. Ona. Obca.

21. Cadan i synowie Maellana

234 20 3
By AnabelleNoraColdwell


Kiedy Lorelai miała siedem lat, matka powtarzała jej, by nie bawiła się zapałkami, a Lorelai kochała się nimi bawić. Ogień ją uspokajał. Lubiła w niego patrzeć kiedy tylko mogła. Gapiła się w płomienie i za każdym razem coś w nich widziała.

- Bzdura – Alexandra nie podniosła nawet wzroku znad swojej książki, kiedy Lorelai powiedziała jej, że widziała w ogniu kolibra. – Lorelai, idź do pokoju i zajmij się lekcjami na poniedziałek.

- Ale mamo...

- Bez dyskusji – Alexandra pociągnęła nosem i skrzywiła się. Włosy Lorelai i jej ubrania pachniały dymem z ogniska. Nie powinna była jej pozwalać iść na to ognisko do Rogersów. – Idź, zacznij odrabiać lekcje a ja przygotuję ci kąpiel.

- Ale to był koliber i on...

- Lorelai – matka trzasnęła książką i dopiero teraz spojrzała na Lorelai z rozgniewaniem wymalowanym na twarzy. – Wyraziłam się niejasno?

Lorelai zawsze była rozczarowana po rozmowie z matką, czego ta rozmowa by nie dotyczyła. Jednak w sprawach ognia Alexandra była wyjątkowo uparta. Ucinała temat kiedy mogła i nie lubiła nonsensów ani bajek. Lorelai wiedziała wtedy w ogniu najróżniejsze obrazy i sceny. Raz widziała swoją matkę i ojca, byli szczęśliwi, trzymali się za ręce. Zwykle widziała najróżniejsze, szczęśliwe projekcje utkane z płomieni i iskierek.

Tym razem miała wrażenie jakby patrzyła na śmierć – bezkształtną i nieuformowaną, ale wiedziała, że była to śmierć. Świat wypełniał ogień i wrzaski i zapach krwi wymieszany z zapachem płomieni. Słyszała wycie i widziała twarze. Patrzyła na koszmar; namacalny, brutalny, okrutny. Ogień, w który tak kochała patrzeć, stał się nagle obrzydliwy, nie do zniesienia, pusty a zarazem niosący za sobą wszystko, co najgorsze.

- Jesteśmy – Brett powiedział łagodnie, ostrożnie dotykając chłodnego nadgarstka Lorelai.

Patrzyła prosto przed siebie, ale nie był pewien, czy widzi dom i samochód i zapalone w pokojach światła. Lorelai patrzyła na wprost bez słowa, przez całą drogę. Oddychała miarowo, powoli. Z podkulonymi nogami objętymi ramionami – Brett wiedział, ze to nie niebezpieczne, ale nie miał zamiaru się z nią kłócić – jechała całą drogę, choć potem tej drogi nie zapamiętała.

Nagły ruch przy jednym z kuchennych okien poprzedził otworzenie się drzwi frontowych. W ciepłej smudze światła stał pan Montgomery, dyrektor Montgomery. Brett mógł przysiąc, że kiedy zadzwonił do niego koło dwudziestej, że przywiezie Lorelai od Lydii, bo ta źle się czuje, pan Montgomery nie był zadowolony.

Zbiegł po kamiennych schodkach i potem podjazdem popędził do samochodu. Jego córka w tym czasie się nie poruszyła.

- Zadzwoniła, czy mógłbym ją zabrać od Lydii – Brett wysiadł z samochodu i wyszedł Winstonowi na spotkanie. Liczył tylko, że Montgomery uwierzy w tą bajeczkę.

Winston zerknął na Lorelai przez przednią szybę.

- Na pewno była u Lydii Martin?

- Tak.

Brett zbladł. Lydia Martin stała na werandzie domu Montgomerych i mierzyła Bretta czujnym spojrzeniem. CHOLERA! CHOLERA! CHOLERA! Pieprzona Lydia Martin.

- Masz dwa wyjścia – zaczął Winston Montgomery lodowatym tonem. Patrzył prosto na Bretta, prosto w jego oczy. Rzucał mu wyzwanie. Brett znał tę postawę.

Było coś urzekającego w Winstonie Montgomerym, kiedy chodziło o jego córkę. Był tylko człowiekiem. To tylko człowiek, gotowy zabić za siedzącą w samochodzie dziewczynę.

- Możesz teraz stąd odjechać, i więcej nie pokazywać się w obecności Lorelai. Możesz też wejść do środka i wyjaśnić to wszystko.

Teraz na werandzie do Lydii Martin dołączył także Stiles Stilinski, Scott McCall i doktor Deaton. Cała czwórka miała puste, niewyrażające emocji twarze. Nie wróżyło to dobrze.

- Znam już ich część historii – ciągnął Winston. Obszedł samochód i otworzył drzwi pasażera. – Chodź, Lor. No już – pomógł jej wysiąść, ale kiedy zorientował się, że nie ma na sobie butów, wziął ją na ręce tak ostrożnie, jakby podnosił noworodka. – Nie wygląda to dobrze. Wygląda jak...

- Jakbym to ja jej coś zrobił – Brett połączył kropki. Żaden z nich nie musiał wymawiać tego na głos. Obaj wiedzieli, co pan Montgomery miał na myśli.

Lorelai w jego ramionach wydała się mała. Wtuliła twarz w szyję ojca i z przymkniętymi oczami słuchała. Brett wiedział, że słucha.

- Nie dotknąłem jej, panie Montgomery – przez długi podjazd i trawnik wymienił ze Scottem porozumiewawcze spojrzenia. Montgomery wie. Wie o wilkołakach. – To sprawy tamtego świata.

- Nie będziesz miał więc problemu w wejściu do środka i opowiedzeniu o wszystkim.

To nie było pytanie; to był rozkaz. Lodowaty, wojskowy. Brett wyjął kluczyk ze stacyjki i szedł za Montgomerym podjazdem jak skazaniec idący za strażnikiem. Ich widownia weszła do środka chwilę przed nimi i kiedy Montgomery zleciał Brettowi zamknięcie drzwi, siedzieli już w salonie.

Po raz pierwszy był w domu dyrektora... no, gdzieś indziej, niż w sypialni Lorelai. Tam był zaledwie poprzedniego wieczoru choć od tamtej chwili minęły tysiące lat. Okazało się, że w salonie siedzi także szeryf Stilinski. Brett miał ochotę uciekać.

- Ja się nią zajmę – Lydia pomogła Winstonowi opuścić Lorelai na podłogę i kiedy tamta stanęła o własnych siłach, Martin poprowadziła ją na górę.

Brett zwalczył w sobie chęć zaproponowania, że ją zaniesie, że może pomóc, może się przydać. On miał własną misję do wykonania. Na górze rozległy się zduszone ścianami dźwięki prysznica i za chwilę napełnianej wodą wanny.

- Wejdź – Montgomery praktycznie wepchnął Bretta do salonu.

Brett usiadł na ładnej sofie; miękkiej, bardzo gustownej. Skórzanej.

- To nie ze mną powinniście rozmawiać – uprzedził, czując jak oczy wszystkich zebranych wypalają w nim dziury. – Wyświadczyliśmy wam przysługę.

- Przysługę? – Stiles stał przy oknie i odwrócił się tak gwałtownie, że biała firanka obok zafalowała. – Uprowadziliście ją!

- Satomi wszystko co robi, robi w dobrej wierze. Nie stała jej się krzywda – kłamstwo smakowało gorzko. Sam jeszcze kilka godzin temu bał się, że Lorelai nie żyje.

Szeryf Stilinski słuchał go uważnie, choć nawet na niego nie patrzył. Lekko przygarbiony, nadal ubrany w mundur wzrok miał zwrócony na pana Montgomery'ego. Obaj wyglądali w tej chwili nie jak szeryf i dyrektor, a jak ojcowie. Trochę przestraszeni.

- Co Satomi zrobiła?

Brett opisał im wszystko tak, jak to zapamiętał. Ominął tylko zgrabnie domniemanie śmierci Lorelai i przeszedł do celtyckich słów feniksa. Słuchali go, przez moment nie był skazańcem, a częścią tej grupki, istotną częścią. I w ułamku sekundy wszystko się zmieniło. Doktor Deaton, do tej pory pochylony do przodu z łokciami wspartymi na kolanach, odchylił się na oparcie krzesła. Na górze Lydia pomagał Lorelai wejść do wanny. Szeryf Stilinski wstał i stanął obok Stilesa. Scott McCall potarł zmęczoną twarz.

- Mówiłem jej, żeby jeszcze tego nie robiła – Alan Deaton powiedział w końcu, choć jego głos był ponury, kanciasty, bardzo niezgrabny.

- Żeby czego nie robiła? – Montgomery wyglądał jak wyrwany z jakiegoś transu. – Co stało się Lorelai?

W ciszy napierającej na ściany było coś delikatnego. Lekkie drgania powietrza, takie jak drgania nad płomieniem. Brett wyciągnął z kieszeni swój telefon i od czasu do czas rozjaśniał ekran. Zegarek na wyświetlaczu nieubłaganie nie chciał zapowiedzieć końca tej rozmowy.

- Feniks budził się już od jakiegoś czasu, tak jak panu powiedzieliśmy. Robił to powoli, w swoim tempie. Obawiam się, i biorę za to jakąś odpowiedzialność, że Alfa Bretta Talbota gwałtownie wyrwała Feniksa ze snu i co najgorsze, rozzłościła go.

- Rozzłościła? – Stiles zaplątał się w firankę. Próbował uwolnić się od białych macek chaotycznie, cały czas bardziej się w nie wikłając. – Mamy na głowie wściekłego Feniksa?

Szeryf chwycił syna za ramiona i dopiero mu pomógł. Uwolniony Stiles przeszedł przez pokój i oparł ręce na zagłówku fotela.

- Wściekłego?

- Nie użyłbym słowa „wściekły – Deaton pokręcił głową.

Ulga pojawiła się na twarzach wszystkich. Rozluźnione mięśnie dookoła ust, lekkie oddechy. Tylko Deaton miał minę, jakby patrzył na zwłoki.

- Zirytowany? Niespokojny? Zbulwersowany? Wzburzony? – Stiles wyrzucił z siebie słowa nie łapiąc po drodze oddechu. – Gniewny? Pogniewany? Rozdrażniony?

- Wkurwiony. Feniks jest w tej chwili... no właśnie.

Brett nie wiedział co bardziej go zdziwiło – spokój z jakim Deaton to powiedział czy słowa jakich użył. Spojrzenie Bretta pognało do wyjścia z salonu, podobnie jak wzrok Stilesa.

Lydia była na górze.

- Co to zmienia?

- Stado pilnowało Lorelai podczas jej nocnych wyjść. Sama nad tym nie panowała – oznajmił nagle Brett. Nerwowo przełknął ślinę. – Pożary lasów to ona, nie zbliżające się lato. Stado chroniło ją przed samą sobą...

- Ale wtedy Feniks dopiero się budził. Nie mamy pewności, co zrobi teraz – dokończył Stiles.

- Deaton, co możemy zrobić? – Scott McCall zawsze przyjmował taką postawę.

Co mogą zrobić? Jak mogą pomóc? Jak ją uratować? Nic dziwnego, że był prawdziwym Alfą. Jego dobrotliwy charakter niemalże wydostawał się z opalonego ciała każdym porem. Brett trochę mu zazdrościł, a trochę się tego brzydził. Nie był pewien co dokładnie odczuwa mocniej.

Doktor Deaton pochylił się nad kawowym stolikiem i wyciągnął z kieszeni niewielki słoiczek pełen czerwonego i złotego popiołu. Wszyscy pochylili się razem z nim, jedynie Brett ze swojego miejsca obserwował sztywno ciąg dalszy. Deaton wysypał na drewniany stolik popioły, a one jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przesunęły się. Nierówna kupka złota i czerwieni rozpierzchła się po powierzchni i formując serię kształtów wypełniła pokój złotym blaskiem.

- Widziałem to już kiedyś – pan Montgomery potarł lewy nadgarstek palcami prawej dłoni. – Popiół pierwszego Feniksa, tak? – w jego głosie drżała ekscytacja.

- Tân duw mawr – rzucił Deaton, schowawszy pusty słoiczek z powrotem do kieszeni. – Nazywał się Tân duw mawr.

- I zdrobniale nazywali go Tan? – mruknął szeryf.

Wszystkie oczy zwróciły się nagle ku niemu, jak światła lamp na przesłuchaniu.

- Nikt nie używa zdrobnień jeśli chodzi o pierwszego Feniksa – rzekł karcąco Deaon.

Formujące się popioły malowały wzory na stoliku, a światłem barwiły twarze na złoto. Brett wstał w końcu i zrobiwszy kilka kroków do tyłu oparł się plecami o komodę stojącą pod ścianą. Mógł stąd obserwować schody i nasłuchiwać odgłosów z góry.

Płomień buchnął nagle na środku stołu. Płomienie sięgały sufitu, ale go nie osmalały. Temperatura w pomieszczeniu nie wzrosła nawet o pół stopnia. Scott chwycił Stilesa za tył koszulki kiedy ten spróbował podejść bliżej.

- Legenda głosi, że kiedy w wyniku wojen między plemionami synowie Meallana zamordowali Cadana, syna Wyllowa, pierwszy Feniks żył aż do swojej ostatecznej śmierci, po której się nie odrodził. Wierzy się, że Cadan był Pierwszym Feniksem, i że jego dusza opanowała pełną władzę nad mocą.

- Tân duw mawr przed śmiercią zapowiedział swój powrót – odezwał się nagle pan Montgomery. Wyciągnął z regału jakąś starą zakurzoną książkę i otworzył ją natychmiast na odpowiedniej stronie, jakby często do niej zaglądał. – I Tân duw mawr odrodzi się, kiedy krew Cadana osiągnie siłę swojego przodka. Świat wtedy zmieni się na zawsze, zabijając wszelką śmierć, wszelkie choroby i wszelką nieprawość. Potomkowie Cadana umrą jednak, kładąc kres Feniksowi, jako że Ostatni Feniks nie spłodzi nigdy dziecka, nie przekaże swej mocy kolejnemu pokoleniu. Misja jego się dokona.

Feniks z popiołów uformował się w ognistego człowieka, pełnowymiarowego, leżącego na stoliku do kawy. Jego nogi i ręce zwisały bezwładnie, na ognistej piersi widniała mokra plama. Oczy miał szeroko otwarte, powleczone złotem, jednak ślepe i martwe.

Ona umrze, dotarło do Bretta. Lorelai umrze, kiedy dokona się jej misja. W tej samej chwili z góry dobiegł przeraźliwy wrzask.

Banshee.



MAM NADZIEJĘ, ŻE NADAL TU JESTEŚCIE. TROCHĘ MINĘŁO, ENJOY!

Continue Reading

You'll Also Like

844K 59.4K 133
Tytuł: The Monster Duchess and Contract Princess Polski tytuł: Potworna Księżna i Kontraktowa Księżniczka Autor: Rialan Tłumaczenie z języka angiel...
183K 11.3K 109
Chłopak kulił się w swojej celi, nie miał imienia, przynajmniej już nie. Kiedyś jego ojciec wołał go nim, jednak minęły lata od kiedy ostatni raz je...
189K 8.6K 147
To nie moja manhwa, ja tylko tłumaczę dla fun :) "Córka księcia, jąkająca się Maksymilian, pod przymusem ojca poślubiła rycerza o niskim statusie. Po...
440K 20.1K 198
To jest opowieść o. pewnej dziewczynie z białymi włosami i fioletowe oczy to Leslie Sperado. I mieszka z rodziną Sperado,którzy mają posiadającą taje...