wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.8K 508 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

15. Konsekwencje naszych wyborów

229 24 0
By AnabelleNoraColdwell


Lorelai wiedziała, że jest późno, jeszcze zanim otworzyła oczy. Z przyjemnego snu wyciągnęły ją promienie jasnego słońca. Sprawiały że ciemność w jakiej się znajdowała, nagle zabarwiła się na różowo.

Nie otwierając jeszcze oczu sięgnęła przez łóżko na drugą stronę. Lydii tam nie było. Dopiero wtedy Lor zdecydowała się wstać. Zegarek na szafce nocnej wskazywał prawie południe. Z dołu dochodziły odgłosy zwyczajnej krzątaniny i Lorelai zwlokła się z łóżka wiedziona do kuchni zapachem kawy.

Znalazła rudowłosą przyjaciółkę pochłoniętą rozmową z jej, Lorelai, ojcem, nad goframi i kawą. Przy tym samym stole przy którym jeszcze kilka godzin temu jadły odgrzewaną kolację z powrocie z Sinemy. Teraz mogła przysiąc, że jej nie zauważyli. Weszła do kuchni, usiadła na swoim miejscu przy kuchennym stole, ale ani Lydia, ani Winston nie raczyli nawet na nią spojrzeć. Gadali o fizyce i matematyce, ukochanych przedmiotach Winstona i jak się okazało Lydii również.

- Na serio studiował pan na Cambridge? – zapytała ze szczerym zainteresowaniem.

- Nawet poznał Hawkinga – Lorelai rzuciła bez namysłu rozrywając gofra na mniejsze kawałki i maczając je dokładnie w syropie klonowym

Winston się zaczerwienił.

- Oh... - potarł ręką zarumieniony kark.

- Co „oh"? To prawda. Nawet ostatnio z nim rozmawiałeś. To super sprawa tato, mega.

Lydia natychmiast podskoczyła z zaskoczenia i objąwszy swój kubek z kawą obiema dłońmi wbiła w Winstona wyczekujące spojrzenie. Tym oczom na serio nie dało się oprzeć.

- Przeprowadził kilka wykładów, kiedy byłem na studiach. Nic wielkiego, naprawdę.

- A potem... - cisnęła go Lorelai. Jej zdaniem ojciec za mało mówi o swoich niesamowitych osiągnięciach. Zniecierpliwiona dodał w końcu. – Spotkał go chyba rok temu... Nie, nie, tato, ja dokończę... I Hawking pamiętał go ze studiów. Jak cię nazwał? Najbystrzejszym na roku?

- Zadawałem tylko dużo pytań – teraz rumieniec oblał nie tylko twarz Winstona ale też jego szyję i ręce. Wyglądał jakby za dużo czasu spędził na słońcu. Wstał z roztargnieniem. – Muszę lecieć. Jak skończycie śniadanie, dom jest do waszej dyspozycji. Idę na siłownię a potem z kumplami oglądać mecz.

- Jakim cudem został dyrektorem prywatnej szkoły w Beacon Hills skoro nawet Stephen Hawking uważa go za geniusza? – Lydia uniosła wysoko rude brwi. Na kilku włoskach nadal miała resztki brązowej kredki.

Lorelai wcisnęła sobie kulę gofrowo-syropową do buzi.

- Magia Alexandry, co zrobisz? Wszystkim nam coś zabrała.

Po śniadaniu we dwie zasiadły do projektu z angielskiego. Pani Findley zmusiła ich do zrobienia obszernej prezentacji na temat Wielkich Nadziei Dickensa. Rozsiadły się w salonie otoczone notatkami, z dwoma egzemplarzami powieści znalezionymi w biblioteczce Winstona i mrożoną herbatą. Lorelai powoli kartkowała swoją książkę próbując podążać za wytycznymi podanymi jej przez Lydię. To Martin wydawała rozkazy, co wydawało się jedynym rozsądnym rozwiązaniem – bo to ona z nich dwóch ostatecznie przez cały tydzień była w szkole.

- Nie rozumiem, czemu aż tak jej zależy na tych prezentacjach – westchnęła teatralnie Lydia. Zdążyły dopiero ustanowić jedną czwartą całości a minęły dwie godziny. – Egzaminy i tak są na tyle niedługo, że nikogo to już nie obchodzi.

- Findley obchodzi – mruknęła Lorelai zapisując jakiś fakt wyczytany w książce. Zaraz potem otworzyła różowy zakreślacz i ze skuwką między zębami skupiła się na narysowaniu równej linii.

Lydia w tym czasie teatralnie rzuciła się na sofę i wyrecytowała:

- „-Powiem ci - ciągnęła tym samym pośpiesznym, namiętnym szeptem - co to jest prawdziwa miłość. To ślepe oddanie, poniżenie bez granic, całkowite poddanie się, zaufanie i wiara na przekór samej sobie i całemu światu, ofiarowanie własnego serca i duszy oprawcy! Tak kochałam!" – książką spadła na podłogę i zamknęła się z trzaskiem gdy Lydia skończyła w dramatycznej pozie z ręką przyciśniętą do czoła niczym wiktoriańska dama.

- Bardzo śmieszne – Lorelai skrzywiła się tylko i wiedziała, do czego przyjaciółka pije. Nie miała również zamiaru się z nią w tej chwili mierzyć.

Znalazła sobie jakiś punkt zaczepienia; coś, co pozwoliłoby jej wyjść z salonu przynajmniej na chwilę. Wzięła dwie puste szklanki żeby z powrotem napełnić je mrożoną herbatą i zniknęła w kuchni.

Po jakichś dwóch minutach z salonu dobiegł odgłos telefonu i Lor nie mogła już wychwycić, co Lydia mówi, ale po chwili panna Martin wparowała do kuchni ściskając w ręce swoją komórkę i torbę.

- Musimy jechać – Lor nauczyła się, że te słowa rzadko kiedy znaczą coś dobrego.

- Co się stało?

Zaledwie w pięć minut udało jej się znaleźć buty i kluczyki. Pędziły z Lydią przez trawnik w kierunku zaparkowanego lexusa. Lorelai wskoczyła na siedzenie pasażera z nadludzkim wdziękiem i zanim Lydia zdążyła zapiąć pas, samochód wycofał się. Lorelai wrzuciła DRIVE i pomknęły przed siebie.

***

Nawet jeśli chciała ukryć wyraz rozbawienia, kompletnie jej się to nie udało. Lydia dyktowała instrukcje dojazdu aż Lorelai nie zatrzymała samochodu i nie kazała jej po prostu podać adresu.

Teraz stanowiły część koła złożonego z sześciu osób; Lorelai, Lydia, Scott i Stiles patrzyli to na powalone zwierzę, to na przykucniętą za nim Malię. Kira kręciła się gdzieś pod drzewami dokładnie oglądając ich korę. Znajdowali się kilka mil na północ od Bass Lake, miasteczka nad jeziorem o tej samej nazwie, a cel ich nagłego zrywu leżał przed nimi.

- Więc – Lydia zmarszczyła brwi. Lorelai nauczyła się, że to raczej nie znaczy nic dobrego. – ściągnęliście nas tutaj bo... Malia... złapała trop... martwej sarny.

Malia spojrzała na nią spode łba jakby słowa ją uraziły, ale nic nie powiedziała. Trzymała rękę na sarniej szyi pokrytej złotobrązowym futrem. Lorelai zaplotła ręce na klatce piersiowej i przygryzając wnętrze policzka próbowała zrozumieć cokolwiek z niemej rozmowy, której szansy oczywiście usłyszeć nie miała, ale za to bardzo by chciała.

- To, chciałaś nam pokazać jak świetnie poszło ci polowanie? – wypaliła Lorelai.

Stiles prychnął cicho. Kira dołączyła do grupy i teraz była ich siódemka. Siódemka nastolatków pochylona nad powaloną sarną wiele mil od domu, w środku jakiegoś cholernego lasu.

- Pomóż mi, Scott – warknęła Malia. – Śmierdzi jak pieczona sarnina.

- Pieczona? – Lydia uniosła brwi i spojrzała na Lorelai w poszukiwaniu wsparcia. Ona też nie czuła pieczonego zapachu.

- To chyba mogą wychwycić tylko wilki.

Przewalili sarnę na drugi bok. Gęsta krew wypłynęła nagle z otwartej paszczy zwierzęcia najwidoczniej zalegała w niej od jakiegoś czasu, bo nawet Lor i Lydia cofnęły się przyciskając rękawy do nosów. Jednak to nie smórd był najgorszy. Drugi bok sarny całkowicie pokrywała czarna spalenizna; w niektórych miejscach mięso i futro stopiły się w jedno i odeszły od kości odkrywając osmalone części szkieletu zwierzęcia.

Stiles wydał z siebie odgłos hamowanych torsji i przyciskając rękę do ust odsunął się za plecy Lor.

Lorelai jednak przesuwając wzrokiem po spalonym futrze dotarła do złotobrązowej plamy niedotkniętej ogniem. Na jej tle malował się wyraźny obraz słońca z ludzką, starą twarzą. Powyginane, słoneczne promienie rozprzestrzeniały się po całej szyi i znikały w ciemnych, spalonych resztkach ciała. Niektóre z nich były płomieniami, inne mackami ośmiornicy, a jeszcze inne falami.

Lorelai zadrżała.

Gdzieś obok pstryknął flesz.

- Czy ty zrobiłeś zdjęcie? – Lor uniosła wysoko brwi. Stiles stał obok z wyciągniętą przed siebie komórką, i patrzył na sarnę tylko na tyle, żeby dobrze uchwycić w kadrze obraz słońca na złotobrązowym futrze.

- Nigdy nie wiesz, co może się przydać.

- Wyślij to do Deatona – Scott odsunął się od martwego zwierzęcia i złapał Stilesa za ramię. – Powinniśmy się zbierać.

Malia wyprostowała się i kiwnąwszy głową ostatni raz spojrzała na sarnę u swych stóp.

- Scott ma rację.

***

Wtedy jeszcze o tym nie wiedziała, ale obraz sarny miał nawiedzać Lorelai nocami, kompletnie pozbawiając ją spokoju snu. Ledwie przyjechała do tego miasteczka pełnego tajemnic, a już miała koszmary.

Przez kilka następnych nocy budziła się otoczona absolutną ciemnością i ciszą. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy z tego, jak cisza może być ciężka. Sypialnia ojca znajdowała się po drugiej stronie korytarza, niemalże w innej części domu – nie słyszała nawet jego pochrapywania.

W kolejny wieczór (który potem będzie wspominała jako olejny koszmar), Lorelai pochylała się nad materiałami do egzaminów, kiedy telefon leżący na biurku zawibrował. Przeciągnęła się jak kot i sięgnęła po komórkę. Na ekranie wyświetlał się numer Stilesa.

- Nie przetłumaczę ci niczego po celtycku – ostrzegła, ale zamiast sarkazmu w odpowiedzi usłyszała charczenie jakby podrzynali komuś gardło.

Za chwilę charkot stał się tłem dla głosu Stilinskiego.

- Jak szybko jesteś w stanie przyjechać do Deatona? Chyba będziemy potrzebować feniksa.

Lor patrzyła w lustrze na swoje blade odbicie.

- Daj mi siedzieć minut.

Zgodnie z zapowiedzią, dziesięć minut (i szaleńczą jazdę samochodem) później, Lorelar wyskoczyła z lexusa pod klinką Deatona. Przez uchylone okno z wewnątrz wylewały się odgłosy szarpaniny. Wpadłado środka z rozwianymi włosami i przynosząc na ubraniach zapach wieczoru.

Przekroczyła próg gabinetu Deatona akurat w chwili, kiedy Brett ześlizgnął się ze stołu rozpychając Dereka i Stilesa na boki. Tylko ten Brett nie wyglądał jak Brett; miał żółte, przerażające oczy i pianę na ustach w podobnym kolorze.

Sprężyście skoczył do przodu, ale zanim zdążył zaatakować, jedna z postaci zgromadzonych do tej pory w gabinecie znokautowała go zaledwie jednym uderzeniem. Lorelai krzyknęła przyciskając sobie rękę do ust.

- Co mu się stało?

Mogła przysiąc, że zanim Brett został pozbawiony przytomności przez wysokiego faceta koło czterdziestki, spojrzał na nią i ją rozpoznał, choć znajdował się w jakimś kompletnym obłędzie.

- Rzadka odmiana tojadu – wyjaśnił Deaton. Pochylił się nad Brettem ze skalpelem i pewnie naciął umięśnioną klatkę chłopaka.

Z jej wnętrza uleciał żółtawy dym, zapachem przypominający śmierć. Lorelai zatkała nos.

- A ty to kto? – facet który znokautował Bretta jakby wreszcie zdał sobie sprawę z jej obecności. Miał spiszczastą brodę i młode, niebieskie oczy. Właśnie takie oczy mają faceci, którzy coś kombinują.

Lor zmarszczyła brwi.

- A ty? I co to w ogóle miało być?

- Średnie podziękowanie za uratowanie przed wściekłym, zdezorientowanym wilkołakiem.

- Zamknijcie się! – głos Stilesa przeciął powietrze między nimi. – On coś mówi.

Cała piątka pochyliła się nad mamroczącym Brettem. Lorelai zignorowała chęć odepchnięcia Deatona na bok; to on znajdował się najbliżej Bretta. Z tej odległości nie mogła zupełnie niczego usłyszeć, ale Deaton najwyraźniej mógł.

- Słońce. Księżyc. Prawda – powtórzy za Brettem. – To z...

- Buddyzmu – Lorelai potrząsnęła głową.

Facet stojący za Lor wyprostował się i wpatrzył w Bretta z mieszaniną niepewności i pogardy na twarzy. Pogarda jednak, jak przypuszczała Lor, była jego zwykłą miną.

- Satomi – wyszeptał. – On jest ze stada Satomi? Dlaczego mi nie powiedzieliście?

- A co to zmienia? – wypaliła Lor. – I kim ty w ogóle jesteś?

Mężczyzna wcisnął ręce w kieszenie dżinsów i westchnął teatralnie, zupełnie jakby Lorelai była pięcioletnim bachorem wypytującym go od godziny, dlaczego niebo jest niebieskie. Otworzył usta, ale zamiast jego głosu, Lorelai usłyszała za plecami dobrze znany ton Dereka.

- To Peter Hale.

- Hale? – Lorelai zerknęła na Dereka przez ramię. – Jak w Derek Hale? Jesteście rodziną?

- Jestem jego wujkiem – wyjaśnił facet o imieniu Peter.

Za jej plecami Derek i Stiles dźwignęli już Bretta na stół operacyjny Deatona. Leżał nieruchomo i już nie mamrotał. Lorelai zapomniała o przesłuchiwaniu Petera i zbliżyła się do Bretta. Pod pergaminowo-białą skórą malowała się siateczka fioletowych żył; długie rzęsy rzucały cienie na jego kości policzkowe. Deaton wręczył jej wilgotny ręcznik i starła ostrożnie pianę z ust Bretta.

- Musimy iść – Stiles wcisnął do kieszeni telefon. Czy z kimś rozmawiał? Lorelai nie była pewna. Była jednak pewna, że w tej chwili zwracał się do Dereka i Petera.

- Brett będzie... trochę nieobecny przez jakiś czas – Deaton pochylił się nad stołem i kciukiem rozchylił jedną z powiek Bretta. Jego źrenice nadal błyszczały tą okropną żółcią, tak odmienną od ładnego złota.

Lorelai nagle usłyszała swój głos.

- Ja zostanę. I tak kończyłam naukę na dziś.

Nie było to do końca prawdą, ale oni nie mogli tego wiedzieć. Lorelai usiadła na metalowej szafce pod ceglaną ścianą kiedy tamta trójka wyszła odprowadzona przez Deatona. Poglądała nerwowo na Bretta. Jego klatka unosiła się i opadała rytmicznie, twarz miał nieruchomą, powieki zamknięte.

Ma spokojną minę, pomyślała Lorelai i podciągnęła kolana pod brodę. I nagle pojawiło się ukłucie; czy Lorilee wiedziała gdzie jest jej brat? I czy była bezpieczna?

- To bez wątpienia łowcy – powrót Deatona zepchnął myśl o siostrze Bretta w głąb świadomości Lor. Weterynarz zabrał się do przekładania jakichś buteleczek na blacie po drugiej stronie sali zabiegowej. – Miał sporo szczęścia.

- Kiedy się obudzi?

- Kiedy się zregeneruje – wyjaśnił cierpliwie Deaton. – Ale nie mogę powiedzieć ile dokładnie to potrwa. Trucizna go osłabiła, choć i tak jest wyjątkowo silny.

Lorelai przygryzła dolną wargę i naciągnęła rękawy swetra na nadgarstki, choć wieczór był ciepły. Brett poruszył się nieznacznie.

- Myśli pan, Deaton, że mógłby nas zaatakować?

Deaton odwrócił się z rękami splecionymi na klatce piersiowej. Przyjrzał się Lorelai uważnie.

- Był zdezorientowany i wściekły. Zranione zwierze o ogromnej sile zawsze jest niebezpieczne. Peter wyświadczył nam sporą przysługę.

Lorelai w to wątpiła. Peter mógł być w wieku jej ojca, może niewiele straszy. Nie wyobrażała sobie by Winston mógł tak po prostu znokautować kogokolwiek. Ale Winston miał łagodne usposobienie; nawet nigdy na nią nie krzyknął. Rzadko kiedy podnosił głos. Chyba że akurat kłócił się z Alexandrą.

- To naprawdę może potrwać – ciągnął Deaton. – Może jedź do domu.

Lorelai pokręciła głową.

- A jak się obudzi i znów będzie zdezorientowany? – zsunęła się z metalowej szafki. – Mnie przynajmniej zna. Zaraz wrócę.

Miała w bagażniku samochodu niebieski koc z wyhaftowanym logiem Yale. Wróciła z nim do gabinetu zabiegowego po kilku minutach. Deaton akurat jeszcze raz świecił latarką w oczy Bretta.

- Pomyślałam, że może mu być zimno – odpowiedziała na niezadane pytanie i okrywszy Bretta kocem, odsunęła się.

Koc dostała od Alexandry. Jeden z niewielu prezentów od matki, który faktycznie lubiła. Pamiętała, kiedy Alexandra wróciła z pracy tamtego dnia. Lorelai miała trzynaście lat i wkuwała biologię w swoim pokoju w New Haven. Chwilę wcześniej chyba rozmawiała z Winstonem przez telefon. Alexandra wręczyła jej ładne zapakowaną paczkę i uśmiechnęła się, a potem bez słowa wyszła.

- Znalazłem symbol – oświadczył Deaton przyglądając się jeszcze przez chwilę kocowi. – Ten na sarnie znalezionej w lesie.

Lorelai przywłaszczyła sobie metalową szafkę i znów się na nią wspięła. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami dając tym samym Deatonowi znak, że słucha.

- Bóg słońca z mitologii brytańskiej. Przez Celtów nazywany Bile, co znaczy „święte drzewo".

- Nemeton?

- O nie – na twarz Deatona wpłynął cień uśmiechu. – To coś innego. W tłumaczeniu z mitologii brytańskiej znaczy „lśniący".

Brett poruszył się niespokojnie pod kocem Yale, ale się nie obudził.

- Czyli co to może znaczyć? – Lorelai nie uniosła wzroku znad Talbota.

- Tego jeszcze nie wiem. Stiles powiedział mi, że znasz celtycki.

Lorelai wywróciła oczami.

- Feniks zna. Treść tego, co mówiłam podczas zapaści też pan pewnie zdążył poznać. Skąd to mogło się wziąć? – Lorelai bardzo chciała z nim porozmawiać na ten temat. Bez Alexandry była zdana jedynie na Deatona w sprawie feniksa. – To było tak... jakby chciał mnie zabić.

Deaton zrobił niepewną minę. Bardzo długo nic nie mówił. Wyglądał jak lekarz zastanawiający się, jak przekazać rodzinie, że pacjent który dobrze rokował przez ostatnie tygodnie zmarł poprzedniej nocy.

Lorelai zdążyła napisać wiadomość do ojca, że będzie spać u Lydii i rano wpadnie po książki. Nim weterynarz udzielił jej odpowiedzi, przyniósł dwa kubki kawy; gorącej i aromatycznej. Lor zastanawiała się też, czy nie napisać do Lorilee, ale ostatecznie zrezygnowała, przynajmniej na razie. Brett wydobrzeje, nie trzeba jej martwić.

- Nadal mi pan nie odpowiedział, Deaton – przypomniała ściskając biały kubek w obu dłoniach.

- Bo odpowiedź nie należy do najprostszych. Feniks to skomplikowana sprawa; tak jak ogień, jest dosyć nieprzewidywalny.

- Ogień się obudził i nigdy nie zgaśnie, ale pochłonie świat – powtórzyła Lorelai. – I zacznie ode mnie – dodała ponuro. – Co jeśli to ja? Co jeśli to ja jestem ogniem, który zniszczy świat? Ogień jest zły, prawda?

Deaton upił spory łyk kawy; Lorelai podejrzewała, że zrobił to tylko po to, by przeciągnąć odpowiedź.

- Musisz wiedzieć, Lorelai, że ogień nie symbolizuje tylko zła. Oczywiście, symbolizuje piekło, męczeństwo, karę, zło i piekło...

- Nie pomaga pan – wpadła mu w słowo.

- Daj mi dokończyć. Ogień symbolizuje też dobre rzeczy. Symbolizuje miłość, ciepło, wieczność i oświecenie duchowe. Praprzyczynę. Nie jesteś zła. Nie emanujesz złem, podobnie jak feniks. On jest po prostu potężny, a ty go jeszcze nie znasz.

Lorelai się obruszyła.

- Ale umiem go kontrolować!

- Jakiś jego procent – odparł uprzejmie weterynarz. – On jest o wiele potężniejszy, niż nam się wydaje. Jest jednak pewien sposób na pokazanie ci, że feniks nie sieje jedynie zniszczenia.

Lorelai wysłuchała go i kiwnęła głową. Jeśli mogła coś zrobić, była gotowa na czynienie dobra. 


dawno nic nie było, ale teraz będzie! enjoy kochani!

Continue Reading

You'll Also Like

4.3K 340 50
Kiedyś napisze opis. Ogólnie manga isekai, bl, nie moja, tylko tłumaczę
3K 337 11
Oblicza Grzechu: Pan Nieumiaru, Tom 3 Neetrit w końcu odnalazł w sobie siłę, by przeciwstawić się ojcu i zerwać okowy, które krępowały jego wolę. Zd...
185K 9.4K 120
Manhwa nie jest moja! Tylko ją tłumaczę!!! Świat jest skazany na zagładę. Kolejny raz. Bez względu na to, jak wiele smoków wykorzystywałam aby zapobi...