Charlie myślał, że pójście z Vincentem na kolację nic dla niego nie znaczy. Byli wrogami. Przeciwnikami politycznymi, którzy jedynie okazywali sobie nieznaczny szacunek. Nie rozumiał, dlaczego Ruby tak bardzo krzywiła się na każde spotkanie swojego chłopaka z przeciwnikiem politycznym, nie rozumiał, dlaczego Vivienne nie wyrażała aprobaty, rozumiał jedynie Milesa mówiącego o seksualnym nawiązaniu tego spotkania, jednak tego mógł się spodziewać. Przecież nie miał zamiaru dawać wchodzić sobie na głowę, znał umiar i wiedział, kiedy sprzeciwić się temu facetowi.
Z pewnym uśmiechem na ustach wkroczył prosto do restauracji, która wskazana mu została w wiadomości. Chińska, niewielka dzielnica w Nowym Jorku nie wydawała się miejscem na pierwszy rzut oka pasującym do wygórowanych standardów blondyna. Vincent śmierdział złotem, przepychem i luksusem. Tutaj śmierdziało starym olejem i tłuszczem ze smażonego kurczaka.
Co trzeci lokal na nowojorskim Chinatown wydawał się małą, zapyziałą knajpką z tradycyjną kuchnią chińską. Kilka bezpańskich psów skrywało się w ciemnych, wąskich uliczkach, a pobliscy mieszkańcy aż zdziwili się na widok bogatego, nowoczesnego samochodu zaparkowanego pod jedną z restauracji, a jeszcze bardziej na widok wysiadającego z niego polityka w towarzystwie dwóch ochroniarzy. To nie było stanowczo miejsce na miarę Vincenta. Charlie czuł podstęp, odkąd tylko przekroczył próg taniej restauracyjki z ogromnym szyldem Amur Tiger oraz urokliwie przerysowanym łbem Tygrysa Syberyjskiego. Natychmiastowo zaatakował go zapach tłustego kurczaka, tradycyjnych przypraw i potu masy ludzkiej, mimo że samych gości w lokalu nie było specjalnie dużo.
Mimo to sam wystrój niósł już za sobą wspomnienie tego mężczyzny. Ściany były w odcieniach czerwieni, przeplatała się ona ze szlachetnym złotem i srebrem. Na ścianach mieniły się repliki malowideł niosących za sobą tradycyjne krajobrazy chińskiej natury czy żółtawe już pergaminy, postrzępione na bokach, podpisane w starodawnych znakach tamtej kultury. Na jednym z takich dzieł Charlie dopatrzył się szczytów gór, na innych wyniosłych, bogatych ptaków podobnych do szczupaków, a na jeszcze innych starodawne malowidło pięknej kobiety. O włosach ciemnych jak smoła, a oczach głębokich niczym jezioro, na które podupadły płatki spuszczone z kwiatów wiśni. Charlie nieświadomie nawet zatrzymał się przy obrazie, pochłaniając go całym sobą. Śledził wzrokiem każdy skrawek pergaminu za szybą, każdą kreskę ciemnego tuszu, który rysował klimatyczny obraz pięknej, tradycyjnie ubranej kobiety. Jej twarz była smukła, niosła za sobą wyraz niewinnego, niezdolnego do żadnej krzywdy światowej króliczka, który płoszył się od głośniejszego dźwięku. Jej usta zarysowane czerwienią były pełne, namiętne i bogate w detale, podobnie jak cała piękna aparycja kobiety. Wydawało się, jakby narysował ją własnym tuszem zakochany po uszy zalotnik, kochanek, każdy, kto rzucał w jej stronę jakiekolwiek głębsze uczucia. Przez obraz przejawiały się uczucia, chęć pokazania ukochanej w najpiękniejszym wydźwięku, zachowując przy tym tradycyjny sposób malownictwa chińskiego. Charlie nigdy nie interesował się wybitnie kulturą Chin. Znał kilka najbardziej podstawowych zwrotów. Kultura Chin była jednak niesamowicie ciekawa, rozległa i niebywale klimatyczna, co ewidentnie ekscytowało jego życiowego wroga. Mógł się domyślić, że Vince był zżyty z tym krajem. Był Chińczykiem, mimo że o szerokiej amerykanizacji i angielskim nazwisku. Czuł jednak zapewne swoje pradawne korzenie rozpływające się w krwistym rodowodzie.
Charlie zapewne rozmyślałby nad obrazem jeszcze dłużej, dopóki nie zacząłby skubać nerwowo stojącego tuż pod malowidłami drzewka bonzai, które biło zielenią i swoją dorodnością. Przerwał mu jednak cichy, nieśmiały głos zza pleców.
— Przepraszam, pan Wilson? Pan Lawrence już na pana czeka — odpowiedziała miło panienka z obsługi, która zjawiła się tuż za plecami otumanionego sztuką Charliego.
Czarnowłosy polityk odwrócił się niepewnie w jej stronę, wpierw obiegają skromną posturę, a dopiero za moment odpowiadając jej grzecznym, delikatnym uśmiechem. Kobieta pokłoniła mu się delikatnie, pokazując dłonią w stronę jednego z korytarzy, a Charlie w towarzystwie swojego ochroniarza pośpiesznie ruszył w tamtą stronę.
Charlie wbił pewne spojrzenie przed siebie, nie zwracając już większej uwagi na wystrój lokalu, który stawał się coraz bogatszy z każdym krokiem. Kurtyny wisiały w przejściu, posążki czy śliczne ozdoby w stylu starodawnych Chin biły po oczach przepychem, którego Charlie nie spodziewał się zaraz po przekroczeniu progu lokalu.
Tygrys zaprosił go wprost do swojego legowiska.
Jedna z pracownic przeprowadziła go tuż obok głównej sali, gdzie rozstawione były blisko siebie niewielkie stoliczki. W końcu przystanęli na samym końcu dosyć długiego korytarza, kobieta powoli szarpnęła palcami o iście czerwoną, welurową płachtę z wykończeniami w odcieniach złotych pierścieni, odsłaniając mu przejście w głąb jednej z prywatnych sal. Nie była wielka, malowała się w ciepłych kolorach, pod sufitem z ciemnego, wręcz zalanego czernią drewna wisiały trzy, drobne, szkarłatne lampioniki. W samym centrum bogatego pomieszczenia ustawiony był okrągły stół, którego głównym elementem była niewielka, wypalająca się już od dłuższej chwili świeczka, roznosząca po pomieszczeniu zapach aksamitnego, usypiającego jaśminu. Charlie jednak nie zwrócił większej uwagi na te drobniejsze aspekty, jego spojrzenie niemalże zaraz po wkroczeniu do środka spotkało się z ciętym, kocimi niebywale bystrym spojrzeniem mężczyzny siedzącego na jednym z dwóch, postawionych sobie naprzeciwko krzeseł. Charlie twarz wsunął uśmiech pod tytułem „dzisiaj ci się nie dam". Dziarskim krokiem ruszył więc w stronę stołu, pewnie odsuwając wolne krzesło, na którym zaraz przysiadł.
— Dobry wieczór, wybacz mi za drobną obsuwę czasową — przywitał się miło, zerkając powoli na pozłacany zegarek na swojej dłoni, który stwierdził, że spóźnił się nieznaczne kilka minut.
Starał się nie patrzeć na swojego rozmówcę. Biegł spojrzeniem po całym pomieszczeniu czy nawet ładnej zastawie stołu, starając się ukryć, jak nerwowo skubie skórki pod powierzchnią ciemnego, drewnianego stołu.
— Wybrałeś bardzo ładne miejsce, chyba jesteś bardziej przywiązany do kultury Chin, niż wspominałeś publicznie. Bardzo ładne obrazy tutaj wiszą, podobał mi się szczególnie jeden w recepcji.
Vincent nie przywitał się, zamiast tego ubiegł spojrzeniem za tym Charliego, poprawiając się nieznacznie kulturalniej na własnym krześle. Zarzucił pewnie nogę na nogę, a palcami sięgnął do butelki schłodzonego, czerwonego, półwytrawnego wina, które rozlał między ich dwa kieliszki.
— Zgaduję, że zaciekawił cię obraz Zwaśniona ze Smokiem, prawda? — zapytał wnikliwie blondyn. — To ten obraz kobiety — wyjaśnił, a czarnowłosy pokiwał energicznie głową. Vincent kontynuował. — To obraz, który namalował na żądanie mąż tej kobiety, kazał ukazać ją w tradycyjnym, chińskim stylu, mimo że była rasy białej. Jej mąż, chińczyk, uparcie starał się wmówić jej narodowość chińską, był chorym fascynatem swojej kultury. Nazywano go drapieżnym smokiem, stąd tytuł. Kobieta skłócona ze smokiem, który chciał ją zmusić do życia w innym, nieodpowiadającym jej świecie, mimo jej sprzeciwu. Możliwe, że nie zauważyłeś, ale na nadgarstku miała wyrysowanego smoka. To znak po jej mężu.
Głębia głosu Vincenta roznosiła się niskimi tonacjami po całym niewielkim lokalu. Charliemu aż zaparło wdech w płucach. Przez pierwszą chwilę nie miał pojęcia co odpowiedzieć, w jego ustach osadziła się już nieprzyjemna suchość, a on sam zamrugał szybko, wybudzając się z transu tej głębokiej opowieści. Nie spodziewał się tak dogłębnej historii ukrytej za jednym, małym portretem pięknej kobiety. Wrócił myślami do obrazu. Do delikatnej postaci kobiety. Jej skrojonych pod ideał ust, delikatnej, szklanej cery, włosów jak puch, którego nie każdy miał prawo dotknąć. Wyglądała bogato, nawet nie przez biżuterię, makijaż czy wszelkie udogodnienia i upiększenia. Wyglądała jak poczucie bogactwa, fortuna do tego szczęścia, że człowiek ściskający ją między swoimi ramionami, czułby się jak największy bogacz na świecie.
— Dlaczego w takim razie wyglądała na szczęśliwą? — mruknął słabo, wciągnięty w tę ciekawą historię.
— Bo była zakochana, ale w osobie, która traktowała ją jak pieniądz, jak swoją fortunę, zdobycz, a nie miłość swojego życia. Była oddana czarowi smoka — odpowiedział spokojnie blondyn, wzbudzając jeszcze większą ciekawość Wilsona, który wysunął się niezgrabnie w stronę swojego rozmówcy.
— Co stało się z nią dalej?
Oczy Charliego lśniły dziecięcą wręcz ciekawością. Wyglądał, jak mały chłopiec siedzący przy kominku ku nodze dziadka, który paliłby swoją fajkę i opowiadał mu ciekawe historie o elfach i wróżkach. Mały chłopiec pochłaniałby tę wiedzę jak prawdziwą, nawet jeżeli autor wymyślałby wszystkie dialogi, walki i postacie na bieżąco, siląc się jedynie na swoje wodze wyobraźni. Tak właśnie w tym momencie pochłaniał słowa Vincenta Charlie, nawet nie zwracając uwagi na to, że właśnie tego pokroju zagraniami tak idealnie manipulował ludźmi. Wzbudzał ich ciekawość, nużył wszystkie niepokoje ku snowi, skupiając uwagę tylko na swoich słowach, które, nawet jeżeli miał być największym kłamstwem, tak zakochani w technice jego mowy ludzie nie mogli wyczytać kpiny i obłudy z jego ust.
Mimo to Vincent uśmiechnął się szarmancko, czując satysfakcję z tego zaciekawienia Wilsona.
— No cóż — szepnął, zerkając na pozostałe dzieła wiszące na ścianach, a wraz z nim spojrzeniem ubiegł i Charlie. — Podpisała pakt z smokiem, wyszła za niego, była mu oddana. Nie mogła od niego uciec, a próbowała. Była nieposłuszna, więc z miłości smok ją zabił. Z okrucieństwem we wszystkich haniebnych, perfidnych ruchach przelewał swoje wszystkie, głębokie uczucia. To z jednej strony szlachetne, jak i niesamowicie okrutne. Ale jeżeli czujesz się zniesmaczony zakończeniem, to smok już nigdy więcej się nie zakochał. Odwrócił się od uczuć — skwitował opowieść swoim wnikliwym śmiechem, który sprawił, że Charlie wydostał się z bańki swojej wyobraźni.
Rozluźnił się, wyciągając ramię w stronę kieliszka z alkoholem, w jego ślady poszedł również blondyn. Jednak Charlie, zamiast upić dyskretny łyk trunku, wbił swoje spojrzenie w jego brudzącą szkarłatnym odcieniem sadź na szkle.
— Gdyby twoje opowieści nie były tak krwawe, mógłbyś czytać je dzieciom. Przyjemnie je opowiadasz i wciągasz w całą historię — odparł Charlie, uśmiechając się pod nosem.
Czarnowłosy uniósł powoli ponad stolikiem swój kieliszek z winem. Blondyn uniósł swój, pozwalając, aby oba stuknęły się na minimalny, cichy znak pokoju między ich zwaśnionymi rodami, którymi w tym przypadku były raczej partie polityczne. Charlie uśmiechnął się nieznacznie, upijając łyk zimnego trunku.
— Zmieńmy temat, w jakim celu chciałeś się ze mną spotkać? Skąd ta zmiana nastawienia wobec naszej relacji pełnej wzajemnej nienawiści?
— Chciałem naszym spotkaniem wyrazić podziw w twoją stronę. Zaimponowałeś mi, Charlie — odparł finezyjnie, opadając pewnie na oparcie swojego krzesła. Kieliszek z alkoholem trzymał w swojej lewej ręce, lampka układała się w jego chudej, kościstej dłoni, jakby była stworzona dla niej. Zadbany paznokieć postukiwał podstępnie w powierzchnię szkła, rozlewając delikatną, wzbudzającą wiele bodźców melodię. Vincent uśmiechnął się pewnie, podsuwając alkohol pod swoje usta, a szkarłatna ciecz podstępnie rozlała się po malinowej skórze ust, zostawiając na niej krwisty, soczysty odcień.
A Charlie naprawdę był zszokowany tym, jak każdym ruchem Vincent hipnotyzował drugiego człowieka. Gdyby czarnowłosy co chwilę nie wbijał sobie paznokci w powierzchnię dłoni albo nie szczypały swojego uda przez materiał spodni, już dawno by przepadł. Gdyby był tylko choć trochę mniej asertywny, gdyby nie znał technik manipulatorskich, byłby w tym momencie gotowy oddać temu mężczyźnie wszystko, co dla niego cenne i nie widzieć w tym nic złego.
— Niby czym ci zaimponowałem?
Blondyn powoli splątał swoje palce, opierając przy tym nadgarstki na stoliku, a jego spojrzenie aż nagminnie i parszywie wbijało się prosto w nieumiejące zgubić stresu oczy Charliego.
—Zaimponowałeś mi, ponieważ nie spodziewałem się odzewu w mojej wojnie. Chciałem cię postraszyć, chciałem cię zagonić w kozi róg i oglądać, jak zaczynasz błagać mnie, byle bym tylko nie posuwał się coraz dalej. Przywykłem do tego, że politycy są słabi, marni. Pewni w gadce, jednak gdy przychodziło, co do czego, zalewali się gorącym moczem, błagając o litość. A ty tak nie zrobiłeś. Nie błagałeś, tylko odpłaciłeś się tym samym. Podobało mi się to — odparł spokojnie Vincent, zaczynając sunąć palcem wskazującym wokoło krańca swojego kieliszka, gdzie odbity był ślad jego warg.
Brzmiał jak wariat. Skończony psychopata. Jego oczy błyszczały przerażającym podekscytowaniem, jakby mówił o czymś, co było pasją, jednak stanowczo nie było to opisywanie igrania w wojnie politycznej. On brzmiał, jakby pod płaszczem zagrań politycznej wyrzucał swoje chore, obsesyjne, sadystyczne pragnienia, sunące w granice tortur, imaginacji swojej własnej władzy. Dłoń Charliego na jego spodniach zatrzęsła się, a w ustach zapanowała suchość nikłego strachu.
— Podobało ci się to, że oblałem cię krwią, której się brzydzisz? To trochę niepokojące. Nie myślisz, że powinieneś się zbadać pod kwestią zdrowia psychicznego? — prychnął śmiechem Wilson, próbując trzymać wysoko i dumnie swoją głowę, nie chciał ukazywać swojego niepokoju związanego z dziwną postawą Vincenta.
Charlie wbił spojrzenie w jego ruchy, a gdy tylko zobaczył opuszek palca mężczyzny, sunący z finezją po lśniącej powierzchni noża, jego skromny śmiech odbity w pomieszczeniu wydawał się powielać echem coraz to dosadniej w głowie Wilsona.
— Nie drwij ze mnie. Każdy ma jakąś skazę na psychice, nikt nie jest w tym świecie normalny, a już szczególnie nie politycy — zachichotał skromnie miodowowłosy, biorąc delikatnie między palce zdobiony nóż. Charlie odważył się na niego spojrzeć. Blondyn obracał między palcami sztuciec. Sunął wzrokiem po jego zdobionej części, wygrawerowanych znakach czy wtłoczeniach i wypukleniach, które rysowały się w sferę tradycyjnych, chińskich zdobień. Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem przebiegle, swój opuszek palca przesuwając na ostrze. — Podobało mi się, że się na mnie odegrałeś. Nie to, w jaki sposób to zrobiłeś. Lubię zdrową rywalizację. Ta kampania robiła się już nudna, a ty dostarczyłeś mi rozrywki.
Charlie poczuł, jak gula zatrzymana w jego gardle cudem spływa z nową garstką śliny. Nie czuł się zbyt pewnie, kiedy Vincent obracał tuż przy nim między palcami nóż. Nawet jeżeli był on tępy jak kawałek drewna, czuł niepokój zalewający się ciepłym dreszczem wzdłuż kręgosłupa. Nie potrafił się w pierwszej chwili odezwać. Śledził spojrzeniem, jak ostrze przesuwa się po karmelowej skórze, zostawiając po sobie ślad, jednak nie rozcinając jej. Vincent ponowił ten ruch jeszcze raz, nim w końcu nie przyłapał Charliego na perfidnym wpatrywaniu się w niego. Czarnowłosy momentalnie pokręcił pobudzająco głową na boki, czując, jak świdrujące spojrzenie Vince gubi się na jego postaci.
— Jesteś dość pewny w swoich słowach. Albo rzeczywiście jesteś szaleńcem, albo naoglądałeś się stanowczo zbyt dużo mafijnych filmów — prychnął śmiechem czarnowłosy, w tym momencie już się nie opierając. Wbił pewnie swoje spojrzenie w oczy mężczyzny naprzeciwko. Starał się trzymać z dala od jego czaru, nie oddawać mu się, dlatego uparcie szczypał swoją skórę na pobudzenie, gdyby zbyt bardzo zatracił się w pochłaniającym ślepiach mężczyzny.
Nie śmiał się. Jego oczy biły ciekawością, dziwną magią, której Charlie nie potrafił obrać w słowa. Wydawała się przyciągać, ale równocześnie odpychać. Budziła niepokój, kiedy ciemne, węglikowe, całkowicie puste oczy, pełne tajemniczej, księżycowej, gubiącej uczucia mgły przebijały się spod blond grzywki spuszczonej na czoło w finezyjnych falach. Charlie zacisnął swoją pięść pod stołem, śledząc spojrzeniem jak blondyn z drobnym, zabawnym uśmiech na ustach odkłada swój nóż na poprzednie miejsce, uprzednio wycierając jeszcze starannie jego powierzchnie w pozostawioną serwetkę.
— Co ty mówisz. Z filmów kryminalnych można się nauczyć wiele o życiu. Z mafią jest jak z polityką. Walczy się o władzę, o wpływy, o posadę, owijając się działaniem na rzecz obywateli. A w rzeczywistości pod ich stopami przesuwa się obrzydliwe, świńskie ustawy. Możesz mi mówić, że jestem w błędzie, jednak nie ukryjesz tego, że republikanie nie działają tak samo. Demokraci działają tak samo, każda partia działa tak samo, bo politycy to mafia, tyle że zamiast broni trzymają niewidzialne decyzje, które mogą zniszczyć jednym ruchem więcej ludzkich żyć, niż cały magazynek w pistolecie.
Wylewała się jednak z niego ta sztuczność. Jakby był plastikową, zaprogramowaną lalką, która działa tak, jak system został stworzony, natomiast jego trybem głównym i oryginalnym była neutralność. Zimna, pokerowa mina, czasami jedynie przekształcająca się w cwany, zadziorny uśmieszek, podczas którego w oczach uciekały błyski niewielkie, a jednak palące jak stos ognia, ewentualnie obrzydzenie. To były jedyne, naturalne tryby Vincenta, wszystko inne było usilne, namalowane na żądanie i zmykające wraz z zamknięciem okna żądania w jego systemie. Gdyby nie zimna, piekielnie niepokojąca aura wokoło niego, Charlie już dawno zacząłby spekulować, czy przypadkiem nie jest on marą, która podniosła się z grobu, w którym zamknięto go sto lat temu.
Charlie prychnął nikle pod nosem śmiechem, sięgając powolnym, zgrabnym ruchem po swój kieliszek z winem. Najwidoczniej ta reakcja zaskoczyła niepewnie jego rozmówce, ponieważ Vincent uniósł brew pytająco, wpatrując się świdrującym wzrokiem w mężczyznę po drugiej stronie.
— Ach, masz trochę racji. Polityka jest perfidna nawet bez takich mistrzów manipulacji jak ty.
Vincent momentalnie uniósł ku górze kącik swoich warg, zupełnie tak, jakby takie słowa sprzyjały mu.
— Podziwiam cię, że potrafisz tak dobrze owinąć sobie ludzi wokół palca, że nawet nie zauważają, że są ci podwładni. To wielka sztuka, jednak niesamowicie niebezpieczna. Nie popadaj w pychę, Vincencie, bo skończysz jak wielcy zbrodniarze tego świata — zachichotał zgrabnie i z gracją Wilson, sprawiając, że blondyn podchwycił klimat, nieznacznie wychylając się w jego stronę.
Ten ruch jego przeciwnika sprawił, że czarnowłosy zadrżał, jednak nie ruszył się nawet o milimetr. Śledził wzrokiem poczynania blondyna, który momentalnie pojawił się tak blisko niego. Dzieliła ich tląca się żywym ogniem świeczka, która rozpuszczała po pomieszczeniu zapach kwiatu śliwy. Mimo to Charlie mógł poczuć, jak ciepło ognia muska jego policzki wraz z każdym, porywczym oddechem Vincenta. Miodowowłosy uśmiechnął się podstępnie.
— Na twoim miejscu, martwiłbym o siebie samego, Charlie.
Na ten dźwięk czarnowłosy poczuł, jak gęsia skórka unosi się na jego ciele. Charlie przejechał wnikliwie językiem po kąciku swojej dolnej wargi, rozmywając delikatne rozbawienie we własnych, ciemnych, ale głębokich niczym spowite nocą jezioro oczach.
— Wybacz mi, Vince. Nie jestem osobą tak łatwą. Będę się odpłacał na każdym twoim nieczystym zagraniu, ale nigdy nie posadzisz mnie koło swojej nogi. Nie dam się tobie zmanipulować.
Charlie w tym momencie spodziewał się wszystkiego. Każdej możliwej reakcji. Wbrew pozorom jednak blondyn dłuższą chwilę jeszcze wpatrywał się w niego w ciszy. Biegał ciekawskim, dobijającym płomienie ognia wzrokiem po całej jego postaci z ekscytacją, łapczywie zapamiętując każdy fragment jego skóry, każdą niedoskonałość, bliznę po młodzieńczym trądziku czy krzywy włosek na brwi. Charlie przełknął nerwowo ślinę. Miał wrażenie, że stanowczo o wiele bardziej wolałby wybuch złości, sprzeciwu, kolejne podstępne słowa, rzucone pozornie na wiatr, niż ciszę, którą został obdarowany. Wszystko wydawało się pozornie bezpieczniejsze, niż cisza, która wraz z wnikliwym stresem zapuszczonym po spiętych ramionach czarnowłosego, rozmyła się nagle w powietrzu.
Vincent powoli zasłonił swoje usta wierzchnią stroną dłoni, chichocząc nikle pod nosem. Charlie nie potrafił odłamać swojego wzroku od jego oczu, pozwolił złamać swoją czujność i rzucić na siebie czar.
— Lubię twoją zawziętość.
Charlie nie potrafił się ruszyć, złapać oddechu czy nawet myśleć trzeźwo. Jego umysł był pusty, zawładnięty kasującymi czarami, a gdyby nie kelner, który pojawił się między nimi z dwoma daniami na tacach, zapewne Wilson pozostałby omotany tygrysim czarem już do końca swoich dni. Zamiast tego czarnowłosy pokręcił zszokowany głową, odsuwając się, aby pozwolić kelnerowi na rozstawienie ich posiłków. Zdezorientowany ubiegł spojrzeniem na ładnie udekorowany jedzeniem półmisek, nie zauważając przez to nawet, jak zaciekawiony wpatrywał się w niego jego rozmówca. Usłyszał za to ostatnie, pewne słowa wyrzucone w płynnym języku chińskim.
— Chī hǎo hē hǎo.
*chī hǎo hē hǎo (z jęz. Chińskiego) - smacznego