YINYANG TIGER

By milkychimy

20K 2.3K 1.1K

[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, wal... More

Prolog: pewność zasiana tygrysim czarem
1 🂡 mafiozo pod płaszczem politycznego wybawcy
2 🂡 godło na czole
3 🂡 skaryfikacja po ostrzu Xiuying
4 🂡 tygrysek z niewidzialną przeszłością
5 🂡 I rada: nie pozwól wrogowi poznać swoje lęki
6 🂡 zemsta to pierwszy stopień do piekła
7 🂡 władza nad krajem bliska władzy mafii
8 🂡 niewinny królik również potrafi się mścić
9 🂡 ostrze kompromitacji
11 🂡 nie zawstydza mnie męska aparycja
12 🂡 Amur Tiger
13 🂡 sieć rodzinna pod presją mafii?
14 🂡 melodia guzheng snuje powiew śmierci
15 🂡 powiedz mi, kim według ciebie jestem
16 🂡 jak dżentelmeni
17 🂡 imię moje - Xiao
18 🂡 początek mafijnej wojny
19 🂡 mały jadeitek
20 🂡 ten, którego imienia nie można wypowiadać
21 🂡 zwaśniona z tygrysem
22 🂡 wspólna nienawiść budzi najgorętszą potęgę
23 🂡 piętno obietnic
24 🂡 Resflor Company
25 🂡 kres wojny
26 🂡 krwawa piwonia
27 🂡 śmiertelny duet
28 🂡 wspólne łoże
29 🂡 pierwsza, chińska poszlaka
30 🂡 sprzymierzeńcy szybko we wrogów się zmieniają
31 🂡 pocałunek wybawienia
32 🂡 sumimasen, szach-mat
33 🂡 powiedz, co chcesz mi zrobić
34 🂡 dlaczego tutaj nie zostaniesz?
35 🂡 pierwsza ofiara
36 🂡 przepraszaj najskrytsze niebo
37 🂡 niczego nie żałuję
38 🂡 naczelny krzykacz
39 🂡 jaśmin na skórze
40 🂡 rewolucja jest kobietą
41 🂡 tęsknota za domem to pierwszy stopień do buntu
42 🂡 rodzinne więzy
43 🂡 plan mizogina
44 🂡 skoro chcesz ze mną zostać...
45 🂡 spalone mosty
46 🂡 Dzień Niepodległości
47 🂡 wiesz w ogóle, gdzie Chiny leżą?
48 🂡 tchórzliwy prezydent
49 🂡 Rodzina Zhang
50 🂡 mafia jest jak państwo totalitarne
51 🂡 odwiedźmy Zhouzhuang!
52 🂡 żołądek amerykańskiego pieska
53 🂡 pociąg do Szanghaju
54 🂡 mądrości starej nainai
55 🂡 McDonald's i Kungfu Panda
56 🂡 Qiaoxi 桥西
57 🂡 polowanie na Smoka
58 🂡 spotkanie z feministyczną królową
59 🂡 ślad jaśminowego przymierza
60 🂡 Vincent Lawrence nie żyje
61 🂡 zmęczony, duży kiciuś
62 🂡 człowiek to bardzo delikatna maszyna
63 🂡 młodzieńcza głupota
64 🂡 paskudny kłamca
65 🂡 Ameryka o sobie przypomina
66 🂡 tego historia nie wytłumaczy braterską miłością
67 🂡 pocałunki w pierwszy śnieg
68 🂡 biały katolik z Ameryki - największe zagrożenie
69 🂡 Księżycowy Nowy Rok
70 🂡 Wǒ xǐhuan nǐ
71 🂡 Witaj ponownie, Ameryko
72 🂡 Konferencja zdrajcy czy ofiary?
73 🂡 Yareli Harrera i Zhang Chaoxiang
74 🂡 nóż w plecach
75 🂡 pozostał mi tylko on
76 🂡 ledwo zdobyta, a już stracona
77 🂡 plan Marshalla
78 🂡 pośmiertny ruch na szachownicy
79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię
80 🂡 finał sztuki tragicznej
Epilog: powiedz mi, kiedy się we mnie zakochałeś

10 🂡 niepokój budzi intrygę

526 61 53
By milkychimy

                Od ostatniego incydentu Vincent nie odezwał się do Daiyu ani słowem. A Daiyu nie potrafiła zliczyć, ile godzin przeszlochała w przerażeniu.

Dlatego, teraz gdy Waszyngton przywitał ich pogodnymi promieniami lekkiego słoneczka, oboje kroczyli przez bogato udekorowany korytarz, sprawiając, że cała mijana przez nich obsługa luksusowego bloku mieszkalnego ustępowała im drogi, kłaniając się niezgrabnie. Powrót do Waszyngtonu niósł za sobą odrobinę mniejszy nawał obowiązków. Wiece się kończyły, zaczynały za to wywiady i debaty, w których udział Vincenta był obowiązkowy, ale nie były one inwazyjne w jego komfort psychiczny i fizyczny. To jednak nie sprawiało, że Vincent sam w sobie miał lepszy humor. Miał perfidny nastrój, odkąd tylko porankiem obudził się w zimnym, hotelowym łóżku, czując jeszcze igrające po jego plecach dreszcze obrzydzenia i wstydu po ostatniej sytuacji na jego wiecu. Nawet nie sięgał po telefon, aby nie zdenerwować się jeszcze bardziej, a już szczególnie nie zwracał uwagi na nie odstępującą go nawet o krok kobietę. Cały czas jednak gryzła się zacięcie w język, gdy tylko wzrok umykał w stronę zarysowanej ostro żuchwy i krwistego na odcieniu spojrzenia, które gubiło się w pustce myśli. Za każdym razem milkła pokornie, mając jeszcze większe wrażenie, że im dłużej zwleka, tym gorzej na tym wszystkim wychodzi.

Presja jednak dała upust jej bijącemu już od wczoraj szaleńczym, pełnym przerażenia tempem sercu, dopiero gdy przekroczyli próg windy, a blondyn nadusił na przycisk ostatniego, najwyższego piętra. Dziewczyna zatrzęsła się niepewnie, gdy tylko oparła się plecami o metalową rurkę, a jej ramię pokryte jedynie luźną, powierzchnią cienkiego swetra zetknęło się z tym Vincenta. Niepewnie zerknęła w stronę jednego z trzech otaczających ich luster, nie chcąc wpatrywać się bezpośrednio w mężczyznę, jednak chcąc przeanalizować mimikę jego twarzy. W lustrze momentalnie odbił się obraz skupionego na ekranie telefonu blondyna, który nawet nie wydawał się chętny na zwrócenie uwagi w stronę swojej przybranej narzeczonej. Dopiero jednak po przeanalizowaniu całej jego sylwetki, Chinka spojrzała na własne odbicie. Na niepomalowanej powierzchni jej skóry nanosiły się ślady nieprzespanej nocy. Wory ciągnęły się pod oczami, a ślepia były przekrwione od płaczu. Kobieta sama w sobie była blada, bijąca przerażeniem, a gdyby ktoś do tego zestawu dostrzegłby jeszcze, jak całe jej kończyny drżą od samego, ciężkiego oddechu Vincenta, zapewne nawet nie zastanawiałby się nad zadzwonieniem na policję.

Przełknęła nerwowo gulę w gardle, przysuwając się nieznacznie w stronę blondyna tak, że ich ramiona otarły się jeszcze pewniej.

— Przepraszam, Xiao — rzuciła nagle kobieta, niemalże wypluwając z trudem te słowa.

Jej głos rozniósł się echem po niewielkiej, blaszanej powierzchni windy. Vincent w pierwszej chwili nawet nie odwrócił się w jej stronę. Wciąż czytał zacięcie długą treść wiadomości, którą dostał, marszcząc jedynie nieznośnie nos na widok informacji, które zapewne niespecjalnie go cieszyły. Natomiast Daiyu wpatrywała się w niego jak w zbawienie. Kreśliła ciemnymi, niewinnymi kamyczkami w oczach zarys twarzy mężczyzny, który dopiero po chwili przeklął siarczyście pod nosem, wciskając telefon do kieszeni swojej marynarki. Gdy doszczętnie schował swoje dłonie w głębokich kieszeniach ciemnego ubrania, wydawało się, jakby przypomniał sobie o niej.

— Mów do mnie angielskim imieniem. Jesteśmy na misji, gdyby ktoś nas podsłuchał...

— Wiem, tak. Przepraszam, Vincent.

— Nie masz mnie za co przepraszać, bo nie jestem człowiekiem, który wybacza. A przynajmniej nie tak łatwo

Daiyu mogła przysiąc, że wraz z jednym, tak oschłym i pustym spojrzeniem Vincenta, jej serce na moment zadrżało. Vince ogólnie oddawał jej mało uwagi. Przeważnie robił to jedynie w chwili, kiedy padało na nich publiczne światło, ewentualnie gdy przebywali w towarzystwie, które uważało ich za szczęśliwe narzeczeństwo.

Yang mogłaby przysiąc, że prędzej Vincent sam udusiłby ją własnymi rękami, niż uklęknął przed nią, wsuwając na palec pierścionek.

Nerwowo splątała swoje palce, biorąc słaby i niepewny wdech w płuca. Jej palce oznaczone długimi paznokciami wsunęły się pod materiał niewinnego, cienkiego sweterka, gdzie pod jego powierzchnią wbiły się nerwowo w powierzchnię karmelowej, gładkiej, pachnącej kwitnącym jaśminem skóry. Czuła, jak ból rozrywa jej żyły, przeszywa tkankę skóry, a nerwowe, przerażające kropelki krwi wpływały pod powierzchnię ostrych, długich paznokci. Mimo to dziewczyna nie pokazywała po swojej twarzy żadną z targających nią emocji.

— Wiem, zdaje sobie z tego sprawę. Chciałabym jednak odpokutować, bo wiem, że nie zachowałam się odpowiednio wobec ciebie. Byłam lekko podpita, nie panowałam nad tym, co mówię. — Zasięgnęła po odrobinę dłuższe i bardziej składniowe zdanie.

W jej głowie brzmiało ono pewnie i dziarsko, jednak w rzeczywistości przerażona dziewczyna zacinała się, nerwowo jąkała, sprawiając, że Vincent zaśmiał się niemo. Yang zrobiła krótką przerwę na wciągnięcie powietrza w płuca, po czym powoli odwróciła się doszczętnie w jego stronę, opierając się o metalową rurkę zamontowaną przy lustrze.

— Chciałabym, aby było między nami w porządku, bez żadnych spięć.

Czarnowłosa zasięgnęła panicznie palcami w stronę ramienia Vincenta, obejmując wpierw błagalnie materiał jego marynarki, dopiero jednak po chwili reflektując się i odsuwając, kiedy blondyn ubiegł palcami za jej niesamowicie odważnym ruchem.

— Nie musi być między nami najlepiej, Daiyu. To tylko misja. A dla ciebie najlepszym będzie nie wchodzić mi w drogę. — Spojrzał pokrętnie na dziewczynę. — Robienie ci krzywdy nie sprawia mi przyjemności. Obiecałem, że wypuszczę cię po ukończeniu misji i dalej się tego podtrzymuję. Ale jeżeli będziesz mi wszystko utrudniać, po wszystkim skończysz jak swoje siostry. Chyba tego nie chcesz, prawda?

Yang wzięła głęboki wdech w płuca. Mechaniczny dźwięk windy oznajmił o powolnym dotarciu na odpowiednie piętro. Blondyn odwrócił się już w stronę rozsuwających się drzwi, kiedy przerażona Daiyu momentalnie doskoczyła do niego. Czarnowłosa pośpiesznie przywarła do ciała starszego mężczyzny. Jej dłoń pełnym gracji, jednak niosącym za sobą nutę desperacji ruchem, przywarła do jego klatki piersiowej. Opuszki palców wsunęła pod ucisk guziczka od czarnej koszulki.

— Nie! Proszę! Mogę odpłacić swoje winy sobą. Możesz wziąć mnie do łóżka, tylko... proszę...nie...— szepnęła wylaną desperacją w oczach.

Vincent skrzywił się na jej słowa. Szarpnął agresywnie dłonią kobiety, odrywając ją od swojego ciała.

— Naprawdę masz mnie za zwierzę?

Daiyu załkała pod nosem.

— Nie, ja...

Vincent syknął urażony.

— Nie jestem zwierzęciem, które czerpie przyjemność z zaciągania do łóżka przerażonej dziewczyny. Nie proponuj tego więcej, to uwłaczające. — Wyszedł z windy.

Daiyu już milczała. Ubiegła pośpiesznie tuż za nim, doskakując trzy kroki, aby wyrównać w miarę ich krok. Głośne stąpania butów roznosiły się po dużym, szerokim, luksusowo udekorowanym korytarzu, kiedy blondyn nonszalancko wcisnął swoje dłonie do kieszeni spodni, kierując się w stronę drzwi z jego nazwiskiem.

Nie, żeby się specjalnie stęsknił czy przywiązał, ale miło było wrócić do miejsca bardziej przytulnego niż pokój hotelowy. On i tak nie uznawał mieszkania w Waszyntonie za swój dom. Jego dom był w Chinach, w Szanghaju, gdzie żyli ludzie pojmowani przez niego za przyszywaną rodzinę. Nie potrafił określić, ile by oddał, aby tam wrócić.

Przystanął pewnie przy ciężkich drzwiach, wysuwając już dłoń w stronę panelu na wprowadzenie kodu umożliwiającego wstęp, kiedy nagły trzask zza drugiej strony nagle spłoszył zdziwionego mężczyznę. Zerknął on niepewnie w stronę kobiety za jego plecami.

Vincent nie ukrywał, że ostatnie, na co miał dzisiaj dodatkową ochotę, to kolejną już z rzędu próbę zniszczenia mu spokoju przez denerwujące zdziry z Xiuying, które nigdy nie odpuszczają, mimo rzekomego ogłoszenia ich odwrotu z Stanów. Miał już na dzisiaj zaplanowaną wizytę u Chaoxianga, wystarczał mu widok irytującego brodacza, niż dodatkowa zabawa w kotka i myszkę. Dlatego, gdy tylko do jego uszu dotarł dźwięk otwieranych od drugiej strony drzwi, cofnął się zdenerwowanym o krok w tył, sięgając palcami do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki, gdzie złapał za skrywaną broń. Wywrócił niezgrabnie oczami, szykując się na widok niechcianego gościa, który zapewne nie rozleje w nim zadowolenia. W tym przypadku akurat się mylił.

— Dzień dobry, panie Wang! Miło pana widzieć z powrotem w domu! — przywitał się pogodnie chłopak w drzwiach, sprawiając, że ulga zalała się po ciele spiętego mafioso, a ku zdziwieniu nawet samej czarnowłosej za jego plecami na twarzy pojawił się drobny, delikatny uśmiech.

— Jak dobrze, że to ty Orville. Wystraszyłeś mnie — szepnął zadowolony mężczyzna, wkraczając w głąb mieszkania.

Orville Flores. Jeden z kochanków Vincenta. Niskiej postury dwudziestoparolatek o zadziornym, lisim spojrzeniu i aurze tak swobodnej i kochającej, że nikt nigdy nie pomyślałby, że został wplątany w świat nielegalnego imperium, a do tego zaciągnięty ku romansowi z samym przebiegłym, biseksualnym mafioso. Jego kasztanowe krótko ścięte włosy opadały nieznacznie roztrzepane na bladą skórę, a szeroki, pogodny uśmiech wylany został prosto w stronę mijającego go w progu mężczyzny. Vince z śmiechem wymalowanym na ustach przejechał palcami po jego głowie, zaraz tym samym gestem racząc trzymanego w dłoniach Floresa małego tygryska, który ochoczo przymilał się do swojego tymczasowego opiekuna.

Orville miał ten zaszczytny dar, że zdobył zaufanie Vincenta tym, że był wnuczkiem ważnego, obsadzono wysoko w Yijing służbisty. Obaj zajmowali się amerykańskim filarem podległym mafii, jednak działającym jako prawdziwa agencja, niosąca większość zysków i przekrętów w stronę imperium. Vince jednak nigdy nie zagłębiał się bardziej w ich historię i rolę w ich małym, kryminalnym świecie. Nie specjalnie go to interesowało, wiedział tylko, że ta rodzina żyła normalnie, nie wychylając na światło dzienne przesadne swojego powiązania z imperialnym zakątkiem. Mimo to blondyn ufał temu chłopakowi, nie sypiał z nim zbyt często, jednak wiedział, że może oddać mu pod opiekę mieszkanie czy kwestię zajęcia się małym, dorastającym i niesamowicie lubiącym szkody Wei, który z wszystkich znajomych Vincenta dawał się głaskać jedynie Orville'emu.

Chłopak pokornie zamknął za nimi drzwi, zaraz biegnąc niczym pokorny piesek za Lawrence'em. Odstawił łaszącego się do niego tygryska na podłogę, oblatując mafioso z każdej strony. W tym wszystkim wydawało się, jakby cały świat zapomniał o istnieniu Daiyu. Jakby zapomniał o niej Orville, ale również sam Vincent, który rozpromienił się na sam widok chłopaka biegającego wokół niego niczym ucieszony na widok swojego właściciela psiak.

— Przepraszam, nie chciałem. Pozwoli pan — szepnął, odbierając od Vincenta jego marynarkę, którą pośpiesznie zawiesił na wieszaku w przedpokoju. Blondyn zaśmiał się na ten gest, a już szczególnie, kiedy przystanął tuż obok niego. Wskazał on niepewnie palcem na swoje usta, ochoczo i zachęcająco uśmiechając się w stronę mafioso. — Nie przywita się pan milej ze mną?

Orville był flagą, która wiała tak, jak wiatr zawiał. W tym przypadku wiatrem był Vincent. Flores był mu oddany jak nikt inny. Nie podważał żadnego jego słowa, ufał mu we wszystkim, a na całą postać Vincenta wpatrywał się w jak największy autorytet. To schlebiało blondynowi, a Daiyu wpatrująca się w nich z drugiego końca korytarza, nawet nie podejrzewała innego powodu, dlaczego jeszcze Vince pozwalał na tak osobliwe traktowanie tak uwieszonego na jego szyi chłopaka. Lubił pokorę, lubił strach, jednak lubił też ludzi, którzy grają, jak im zagra. A Orville właśnie taki był. Naiwny, wpatrzony w niego jak w bohatera, będąc w stanie rzucić się wraz z jednym słowem mafioso w najgorętszy ogień. Młody, niepojmujący jakby do końca, z czym wiązał się romans z osobą tak okrutną i nieszablonową jak Vincent Lawrence.

Drobny, rozczulony uśmiech uniósł jego kąciki ust ku górze, a sam blondyn uchylił się ku niemu, składając noszący pasmo tęsknoty pocałunek na wargach roztapiającego się pod jego dotykiem Floresa. Pocałunek nie trwał długo, jednak sprawnie zadziałał na młodego chłopaka, który zalał się rumieńcami na policzkach. Vincent przejechał dłonią po kasztanowych, miękkich kosmykach, zaraz odwracając się w stronę salonu na prawo. Ruszył sprawnym krokiem, za którym podążył również jego drugi kochanek.

— Jak sobie radziłeś? Wei nie był zbyt złośliwy? Czasami lubi zgrywać rozpieszczonego księcia — zakpił cicho blondyn, po drodze zgarniając w ramiona plączącego się pod nogami tygryska.

Dalsze rozmowy rozlewały się już wewnątrz bogatego salonu mafioso, który, mimo jego nieobecności, zalewał się nieskazitelną czystością. Głosy obu mężczyzn ubiegały w powietrzu donośnym echem, a główne skrzydła w rozmowie grał Orville opowiadający z zaangażowaniem o tym, jak oglądał każdy wiec Lawrence'a. W wirze rozmów zapomnieli doszczętnie o istnieniu Yang.

Daiyu opierała się o marmurową, ciemną ścianę w korytarzu. Jej oddech był płytki i słaby. Plecy rozsiewały po reszcie ciała dreszcze przez bliskie spotkanie z chłodem ścian. Czarnowłosa słuchała rozmów zacięcie, mimo że były one zniekształcone przez odległość. Jej rozbiegane spojrzenie umykało pod stopami, które nerwowo zanosiły się chłodem od zimnych kafelków. Mimo to dziewczyna przez pierwszą chwilę nie ruszyła się nawet o milimetr, a jej pięść zaciskała się nerwowo.

Czarnowłosa zaczesała włosy za ucho, niepewnie na samych czubkach palców umykając po kafelkach wzdłuż korytarza. Wychyliła się zza ściany, zaglądając do salonu, gdzie na kanapie krawat blondyna rozplątywany był przez zaangażowanego w tym zadaniu chłopaczka. Chinka nieznacznie uniosła kącik ust ku górze, wiedząc, że najbliższą godzinę będą zajęci sobą. Nieważne już, czy długimi rozmowami, czy czymś grzesznym. Zadowolona kobieta uciekła pośpiesznie w stronę swojego pokoju na drugim końcu ogromnego apartamentu. Zatrzasnęła za sobą ostrożnie drzwi, sięgając palcami do torebki, która przez ten cały czas tkwiła przy jej boku. Rozrzuciła na puchaty dywan kilka pomadek, innych kosmetyków czy drobiazgów, które nosiła ze sobą, największą uwagę oddając kieszonce ukrytej na samym dnie jej niezbyt dużej torebeczki. Rozsunęła w przerażeniu drżących dłoni suwak, wyciągając najbardziej zakazany w przepisach tej misji przedmiot.

Telefon.

Nie miała prawa go posiadać. Nie miała prawa kontaktować się z nikim. Daiyu jednak nie była posłuszna. Nigdy nie była, nie jest i nie będzie, dlatego zaglądając jeszcze w przerażeniu przez szparę w drzwiach w stronę salonu, upewniła się, że dwójka mężczyzn wciąż zajęta jest sobą. Dopiero po tym włączyła urządzenie, którego wszystkie dzwonki były wyciszone, włącznie ze wszystkimi ustawieniami, które mogłyby pozwolić na zlokalizowanie jej urządzenia, które wyniosła jeszcze z Xiuying. Jej smukłe palce przesunęły się panicznie w stronę ikonki wiadomości, wiedząc, że rozmowa telefoniczna zaniosłaby za sobą jej głos po domu, a Vincent był wybitnie spostrzegawczą osobą. Dlatego zamiast tego o drżących palcach wystukała krótką, jednoznaczną wiadomość do kontaktu, z którym już szczególnie nie miała prawa konwersować.

Xiao nie dopuszcza mnie do siebie. Co powinnam zrobić, Pani?

                      Dom Charliego, mimo że niosącego za sobą niespecjalnie biednawy portfel posła, nie był do przesadnie bogaty i przesadzony jak apartament w środku najbogatszej dzielnicy w Waszyngtonie, który należał do Vincenta. Charlie nie postawił sobie osobistej willi w centrum stolicy, obsadzając się w chronionej dzielnicy wokoło gwiazd muzyki, aktorów i wszystkich person lśniących w blasku fleszy. Jego domek był skromny, niewielki, idealny dla małej, dopiero co powiększającej się rodziny. Drobne mieszkanko otaczał wyższy, ceglany murek, od którego furtka zaskrzypiała właśnie donośnie, a na sam jej dźwięk z mieszkania wypadła czekoladowowłosa kobieta z nieznacznie już zarysowanym brzuszkiem.

Cała trójka polityków przekroczyła próg działki Wilsona. Ucieszona kobieta z drobnym, urokliwym piskiem pod nosem wpadła wprost w ramiona zaskoczonego czarnowłosego, który ewidentnie nie spodziewał się aż tak emocjonalnego przywitania.

Vivienne i Miles stanęli tuż za plecami Charliego, wpatrując się niczym dumni rodzice w obraz uroczy aż do mdłości. Wilson cały dzisiejszy poranek, mimo że zlany drobnym, wczorajszym kacem, nieustannie opowiadał, jak bardzo chciałby spotkać się już ze swoją ukochaną. Na nowo poczuć ciepło domu, jej ciało przy swoim boku każdej nocy i słuchać jej głosu za każdym razem, kiedy nie mógłby zasnąć ze stresu przed kolejnym z rzędu, okrutnym dniem wiecznej, perfidnej przepychanki politycznej. Ruby była jego ostoją, spokojem, wytchnieniem w ciężkich chwilach, które towarzyszyły wraz z rwącym stresem na praktycznie każdym fragmencie jego życia. Była lekarstwem, którego nie miał na wyciągnięcie ręki na czas całej, strasznie wydłużającej się kampanii, a odstawienie go sprawiało, że zaczynał powolnie wpadać w żałosną, osadzającą go ze wszystkich stron melancholię. To wszystko jednak przepadło z chwilą, gdy dziewczyna wpadła w jego ramiona. Od razu zaatakował go zapach słodkiego, delikatnego cynamonu, który zawsze rozpuszczał po sercu Charliego przyjemne, magnetyzujące ciepło.

Stęskniony czarnowłosy zagarnął mocniej kobietę w ramiona, sprawiając, że ta zaśmiała się dźwięcznie. Całą cnotliwą scenę z boku obserwowała dwójka pozostałych polityków. Uradowana Ruby zerknęła w ich stronę zza pleców swojego ukochanego.

Ich szczęście było zaraźliwe, a Vivienne i Miles, mimo że po takim upływie czasu powinni już czuć znudzenie tą wybitnie zakochaną w sobie parą. Jednak pomimo upływu tylu lat oglądania ich razem, słuchania słodkich słówek płynących w powietrzu i miliona historyjek od Wilsona o tym, jak świetnie spędził czas ze swoją ukochaną przez dłuższe wolne od pracy, w ogóle nie mieli dość. Prawdziwe, ludzkie szczęście, mimo że czasami wzbudzało zazdrość, pozostawiało po sobie również ciepło rozpływające się po sercu niczym polane ciepłą, rozpuszczającą się czekoladą.

Dawało wrażenie, że nic nie ma prawa go przerwać.

— Dziękuję, że zaopiekowaliście się moim urwisem — zaśmiała się słodko, przesuwając palcami po ciemnych, puchatych kosmykach swojego chłopaka, który speszony tym nazewnictwem, odwrócił się z zawstydzonym uśmiechem w stronę swoich przyjaciół.

— To było ciężkie zadanie, ale podołaliśmy. Utrzymanie go przy życiu, wbrew pozorom, nie jest takie łatwe — odparł pokornie Miles.

— Nie przesadzajcie, nie jest wcale tak źl... — zaczął Charlie, jednak niedane było mu dokończyć, ponieważ prosto w słowo wbiła mu się Vivi, która nonszalanckim ruchem odrzuciła swoje długie kosmyki z ramienia.

— Dopóki gubi tylko szampony i krawaty to da się przeżyć, gorzej jak zaczyna igrać z politycznymi przestępcami.

Mimo alkoholowego amoku pamiętali wszystkie wydarzenia z wczorajszego dnia, jak i całą ich rozmowę wieczorną nad szklanką mocniejszego alkoholu. Spekulacje odnośnie do osoby Vincenta nie ginęły, a mimo uciekającego z żył odurzenia trunkami, ich umysły wcale nie myślały bardziej logicznie. Jedyne, co było dla nich jasne, to fakt, że Vincent nie był żadnym adwokatem. Był oszustem, jednak aby wysunąć jakiekolwiek bardziej klarowne dowody, musieli je najpierw zdobyć i dowiedzieć się, na jak wielką skalę szykował on swoje oszustwo. Na ten moment jedynym wyjściem wydawałoby się wygranie wyborów i strącenie go ze światła sławy, którą dostał.

To nie był jednak temat, którym Charlie miał ochotę w tym momencie się zajmować. Był zmęczony.

Charlie pokręcił prędko głową, wyrzucają wszystkie myśli związane z Vincentem z głowy. To wszystko zaczynało wyglądać jak uzależnienie na jego punkcie.

Nie było Vincenta.

Był dom, Ruby, ich ciepły zakątek oraz dwójka przyjaciół, którzy w duchu słów Vivienne zaśmiali się pogodnie. Mimowolnie sam Charlie uśmiechnął się niezgrabnie, nie zauważając przez to, jak kobieta skrywająca się w jego ramionach, nie podzielała wcale ich zadowolenia. Uśmiech z jej twarzy spadł, rozbił się o kamienistą ścieżkę prowadzącą przez ogródek. Rumieńce spłynęły na miejsce bladej skórze, a sama szatynka zacisnęła nerwowo palce na przedramionach swojego ukochanego, zerkając pod swoje stopy. Jej oddech stał się słabszy, jednak nikt nie zauważył w pierwszej chwili zmiany jej nastawienia, dlatego też prędko jedynie zachichotała sztucznie, rozrywając po sobie płynący w głębi słodkiego, delikatnego śmiechu niepokój.

— Zostaniecie na obiad? — zaproponowała grzecznie dziewczyna, sprawiając, że oczy Milesa momentalnie zabłyszczały niczym pięciocentówki, a żarliwe melodie kiszek w brzuchu odezwały się, wspominając o tym, że od wczorajszej, wieczornej popijawy nie zaszczycili zbytnio swoich żołądków pokarmem.

— Bardzo chętnie. Nie możemy odmówić obiadu spod ręki przyszłej Pierwszej Damy Ameryki — odparła Vivienne.

Ruby uśmiechnęła się szeroko, wskazując w stronę drzwi do ich niewielkiego mieszkanka.

— Wejdźcie i rozgośćcie się, zaraz do was dojdziemy.

Miles i Vivienne pokiwali zgodnie głowami, udając, że nie wiedzieli, że cała propozycja posiłku i spędzenia razem czasu tak naprawdę była przykrywką do pozostawienia ich dwójki na moment w rozsiewającej intymność samotności. Nie pokazywali tego jednak po sobie, poza Milesem, który szturchnął zadziornie kobietę obok siebie łokciem, kiedy wyminęli dwójkę zakochanych, kierując się w stronę domu. Powiew wiatru sunącego za sobą zapowiedź powoli i stopniowo nadchodzącej wiosny objął ciała obydwóch kochanków. Długie, czekoladowe włosy Ruby poszybowały w powietrzu, a ciemne kosmyki Charliego wpatrującego się w dziewczynę ubiegały mu złośliwie tuż przed oczami.

Charlie byłby głupi, gdyby nie wiedział, o co chodziło jego dziewczynie. Widział od samego początku nastawienie Ruby do osoby Vincenta i całej potyczki między ich dwojgiem. Zauważał jej rady odnośnie do tego, aby nie zaczepiać tego mężczyzny i kierować się drogą pokojową, skupiając się na kampanii, a nie na wrogach, którzy pragnęli jedynie wyprowadzić go z równowagi. Wiedział też, że jego ukochana widziała relację w telewizji ze zdarzenia, które zaszło na wiecu Vincenta. Wiedział, że nie była szczęśliwa z tego powodu, dlatego też między innymi nie dzwonił do niej już wczoraj, szczególnie gdy był pijany, wiedząc, że jedynie doleje oliwy do ognia.

Drobny, urokliwy i jakby pocieszający uśmieszek pojawił się na ustach czarnowłosego, który swoją dłoń zestawił z policzkiem kobiety, w którą ta od razu ochoczo się wtuliła. Charlie wziął słaby wdech w płuca, zbierając odwagę w głosie.

— Nie jesteś zadowolona przez to, co zrobiłem Vincentowi? — zapytał, mimo że dobrze znał odpowiedź.

Ruby z powagą pokręciła głową na boki. Złapała uspokajający wdech w płuca i sięgnęła po drugą, wolno zwisającą wzdłuż ciała mężczyzny dłoń.

— Nie. Nie podoba mi się, że odpowiadasz na jego zaczepki. On sam zaczął, a ty odpowiedziałeś, ciągnąc tę wojnę dalej i dając mu satysfakcję oraz atencję. Jestem pewna, że to go jedynie jeszcze bardziej zachęci, a jeżeli jesteście pewni, że jest kimś niepokojącym, nie wiemy, do czego może się posunąć i jak wiele może zrobić dla wygranej.

Sam Charlie nie wydawał się wybitnie przyjmować jej słowa do siebie. Doceniał zmartwienie Ruby, doceniał jej opiekę, jednak nie śpieszyło mu się do grobu. Wiedział, co robił, a w tym wszystkim wątpił, żeby Vincent był oszustem na skalę szalonego Jokera, który cudem dostał się do polityki i jednej z największych partii politycznych w ich kraju. To był oszust, jednak nie żyli w tanim filmie akcji, aby spodziewać się tutaj tajnego przechwytu na skalę światową.

Dlatego też jedynie uśmiechnął się delikatnie, podciągając pod swoje usta delikatną dłoń kobiety, którą ściskał między palcami. Złożył na jej wierzchniej stronie słodki, pełen uczuć pocałunek, który rozmasować miał spokój w spiętych od nerwów mięśniach czekoladowowłosej.

— Nie przejmuj się, kochanie — odparł, chcąc wydusić więcej, jednak brunetka wbiła mu się prosto w słowo.

— Tak nie zachowałby się Charlie, którego znam. Charlie, którego znam, zawsze gra czysto, nawet gdy wszyscy wokoło dłonie splamieni mają krwią. Charlie, którego znam i kocham, nie knułby intryg i nie posuwałby się do czegoś takiego. A przede wszystkim Charlie, z którym będę mieć dziecko, nie chodziłby i nie gadałby w kółko tylko o jakimś zasranym blond frajerze — rzuciła oskarżycielsko, niemalże wypluwając słowa w stronę swojego ukochanego.

Jej oddech był przyśpieszony, a policzki zalane różem, które normalnie mówiłyby o zdenerwowaniu, jednak w tym momencie, gdy do samej Ruby dotarły słowa, jakie wyrzuciła, wstyd zalał ją ze wszystkich stron. Momentalnie spięła się, wyrywając niepewnie z ucisku swojego chłopaka dłonie. Uśmiech na twarzy czarnowłosego poszerzył się, kiedy Ruby związała w obrażonym geście swoje ramiona na klatce piersiowej, odwracając się bokiem do ukochanego.

— Znaczy... nie chcę zabrzmieć źle, ale ostatnie, o czym marzę, to żeby temat jakiegoś napuszonego blondaska był częściej poruszany w moim domu, niż temat naszego przyszłego dziecka. Nie zrozum mnie źle — fuknęła groźnie, krzywiąc się urokliwie pod nosem.

A Charlie nie mógł tego aktu desperackiej złości wymieszanej ze słodkim wstydem zostawić bez słowa albo przyjąć je w pełnej powadze. Przez moment tkwiła między nimi cisza. Poseł powoli wysunął swoją dłoń w stronę młodszej kobiety, dotykając delikatnie jej ramienia. Kobieta nie ruszyła się pod jego dotykiem, jednak również się nie wyrwała. Wilson widział jawny róż zmieniający się w czerwień na jej policzkach, a w tym wszystkim nie mógł powstrzymać się przed delikatnym, skromnym pociągnięciem swojej ukochanej ponownie w własne ramiona, zmuszając przy tym do spojrzenia mu w głęboko w oczy.

— Jesteś zazdrosna.

Ruby szła w zaparte, prychając ciężko pod nosem.

— Nie jestem, nie mam o kogo. A już na pewno nie mam powodów do bycia zazdrosną z powodu jakiegoś marnego psuedo-polityka, który lubi robić jakieś tajne przechwyty i najprawdopodobniej nie jest wcale politykiem, tylko jakimś przestępcą — wyrzuciła całą litanię słów na jednym, zgrabnym wdechu, który na moment odebrał jej możliwość sprawnego oddychania.

Charlie zamrugał trzy razy zdziwiony, próbując na nowo odmówić w swojej głowie słowotok swojej ukochanej. Wpatrywał się w jej zaczerwienioną twarz i rozmyte w delikatnych, pięknych iskierkach oczy, nie mogąc połapać się w tym, co przed chwilą dotarło do jego trawiącego jeszcze wczorajsze procenty umysłu. Jednak w tym wszystkim nie potrafił powstrzymać się od słodkiego, delikatnego śmiechu, który swoją melodyjną, uspokajającą aurą sprawił, że sama Ruby opuściła swoją wielce zazdrosną maskę, uśmiechając się szeroko i perliście. Skromne śmiechy rozniosły się w powietrzu, a rozbawiona kobieta wtuliła się w pierś, nie mogąc utrzymać dłużej powagi. Ściągnął mocniej dziewczynę w swoje ramiona, opierając swoją brodę na czubku jej głowy. Ciężkie bicie serca brunetki obijało się o klatkę piersiową posła, który uśmiechnął się szerzej, pozwalając sobie na złożenie delikatnego pocałunku na jej czole. Natomiast swoją dłoń zbierał mozolnie w dół, tuż na zarysowany pod grubszym sweterkiem brzuszek Ruby.

— Jesteś mocno szurnięta — stwierdził ze śmiechem na ustach, sprawiając, że kobieta w jego ramionach prychnęła coś oskarżycielsko pod nosem, jednak tym razem nie wyzwoliła ducha sprzeciwu i obrazy.

Zamiast tego wtuliła się mocniej w ciepłe ciało swojego mężczyzny, za którym tak bardzo zdążyła się stęsknić.

— Ale wiesz, co? — mruknął.

— Co takiego?

— Kocham waszą dwójkę. Najmocniej na świecie. I żaden tygrys tego nie zmieni.

                             Chaoxiang pławił się w śmiechu. Smugi łez płynęły po karmelowej karnacji, naznaczonej nieznacznymi przebarwieniami oraz zmarszczkami. Rozbawiony mężczyzna nie przejawiał po sobie autorytetu, którym darzyła go cała mafia pod jego stopami. Śmiał się głośno na cały zapuszczony w mroku ciemnych, dębowych mebli niczym rozbawiony nieśmiesznym kabaretem staruszek, siedzący na swoim starym, rozpadającym się już fotelu. Jego uciechy nie podzielali jednak pozostali, zapuszczający w pomieszczeniu swój byt mężczyźni. Przy płaskim, ogromnym telewizorze wiszącym naprzeciw biurka Chaoxianga stał Florence i Marshall. Na samym telewizorze wyświetlała się scena z ostatniego wiecu wyborczego ich kandydata na prezydenta.

I to właśnie dlatego Vincent, siedzący naprzeciwko Chaoxianga, zasłaniał swoją twarz dłonią, natomiast pięść zaciskał na powierzchni swoich ciemnych, wyprasowanych w kancik spodni. Nikt nie podzielał dobrego humoru Smoka, który roześmiał się na sam Vincent oblanego kilkoma litrami gęstej, obrzydliwej, świńskiej krwi. Roześmiany po pachy staruszek opadł z mechanicznym trzaskiem siedziska na swój fotel, zarzucając jedną, krótką, ale pulchną nogę na blat swojego biurka.

— To było piękne — westchnął zapłakanym chińskim mężczyzna, ocierając swoje łzy. Uśmiech wciąż skrywał się na jego ustach, a zaangażowanym ruchem machnął nieznacznie w stronę siedzącego tuż obok niego Vincenta, wskazując zaraz niechlujnie palcem w stronę telewizora. — Powiedz mu, żeby puścił to jeszcze raz.

Blondyn westchnął ciężko pod nosem, odwracając się w stronę stojących jak na szpilkach mężczyzn. Marshall już miał się odwrócić w stronę demokratycznego polityka, aby przetłumaczyć mu słowa szefa, jednak w tym momencie Vincent uśmiechnął się oschle, przerzucając swoje ramię przez oparcie pikowanego, wygodnego fotela, na którym siedział.

— Smok powiedział, żebyś zrobił sobie seppuku tym pilotem.

Strach rozlał się jednak po twarzy Florence, który o mało nie wypuścił spomiędzy palców trzymanego pilota od telewizora. Przerażenie onieśmieliło bladością jego skórę, dopóki o trzęsących nogach Marshall nie przetłumaczył mu na ucho rzeczywistych słowa ich szefa.

Mimo to zadowolony blondyn zarzucił swobodnie nogę na nogę, odwracając się w stronę staruszka, który pokręcił z politowaniem głową.

— Nigdy się nie zmienisz — prychnął swobodnie mężczyzna.

Ściągnął swoje nogi z blatu biurka, odwracając się w jego stronę przodem. Powoli pomachał swawolnie w stronę dwójki mężczyzn stojących na boku, wskazujący im tym samym drogę do wyjścia. Florence i Marshall nie zwlekali. Pośpiesznie pokłonili się Zhangowi pokornie, o mało nie wywracając się o swoje własne nogi, po czym zniknęli za dębowymi, ciężkimi drzwiami. Siwowłosy wyprostował się, przysuwając do swojego biurka, a między palce złapał zapalone wcześniej, oparte o popielniczkę cygaro. Pozłacane opakowanie z dodatkowym zapasem podał w stronę mężczyzny po drugiej stronie, z którym został w tym momencie sam na sam.

Vincent pokręcił głową na bok, dziękując cicho pod nosem. Palcami sięgnął do pozostawionej na biurku mężczyzny szklanki z drogim whisky, z której upił głębszy łyk.

— Po co chciałeś, żebym przyszedł?

Chaoxiang wcisnął między swoje zaschnięte, wąskie wargi cygaro, którego dymem zaciągnął się nieznacznie. Drobny, niepokojący uśmieszek uniósł kąciki ust Zhanga ku górze, wraz z tym wypuszczając zatrzymany w płucach dym.

— Jak ci powiem, że chciałem się z tobą zobaczyć po twoim powrocie, to mi nie uwierzysz? — zapytał, na co Vincent prychnął donośnie śmiechem.

— Oczywiście, że nie. Bardziej bym uwierzył w to, że przysłałeś mnie tylko po to, aby na moich oczach ponabijać się z tego, że jestem pośmiewiskiem mediów.

Odwrócił spojrzenie w stronę staruszka. Ich oczy spotkały się na ciętym, twardym polu bitwy. Ledwo widoczne, ginące pod krzaczastymi brwiami, ciemne i zamglone ślepia szefa mafii niosły za sobą niepokój. Normalna osoba w tym momencie cofnęłaby się, zalana falą strachu i odwróciła się, próbując wybić sobie z pamięci widok tak wyprutych z człowieczeństwa oczu. Jednak Vincent znał je zbyt dobrze. Odwrócił głowę w stronę rozsianych po ścianie regałów pełnych starych, ciężkich ksiąg.

— Coraz bardziej dość mam tej kandydatury. Gdyby nie twoje wymysły, mógłbym teraz siedzieć w Szanghaju, w świętym spokoju. A zamiast tego muszę gnić z takimi ludźmi jak Florence Vasquez, którzy mają totalnego bzika na punkcie polityki, nie mogę wyrzucić Daiyu, bo publika myśli, że jest moją przyszłą żoną ani nie mogę zrobić kanibalistycznej potrawki z tego zasranego Wilsona — warknął Vincent, krzywiąc się pod nosem.

Dym upłynął spomiędzy warg Chaoxianga, który pokręcił z politowaniem głową.

— Przynajmniej masz odskocznię od rutyny. Tak to siedziałbyś w Szanghaju, kręcił się po bibliotekach, romansował jak kochliwy poeta i łaził nocą nad rzekę. Ale nie martw się, jeżeli wygrasz wybory, to pozwolę ci wrócić do Chin — rzucił gładko Chao, sprawiając, że zaangażowany Vince momentalnie odwrócił się w jego stronę.

Oczy Vincenta zaświeciły jak pięciozłotówki, a twarz zgubiła za sobą jego przyszyty do skóry, wieczny grymas niezadowolenia. Zhang na widok rozanielonego blondyna momentalnie zaśmiał się głęboko pod nosem, nie wierząc, że tak prostą obietnicą wyrysuje na twarzy Vincenta wręcz dziecięcą, niewinną uciechę. Blondyn usiadł momentalnie prosto, zarzucając nogę na nogę, jakby dopiero wraz z deklaracją Chaoxianga zaczął szanować jakąkolwiek konwersację z nim. To wywołało słodki śmiech na ustach szefa mafii, który odłożył na popielniczkę swoje cygaro, zaraz splatając swoje dłonie na nieznacznie odstającym brzuchu.

— Odnośnie do Wilsona. Nie czujesz zniewagi po tym, co ci zrobił? Nie chcesz, abym niefortunnie się nim zajął, aby odegrać się za to, co zrobił mojemu ulubieńcowi? — szepnął kuszącym tonem mężczyzna.

Chaoxiang momentalnie stracił obraz przyjaznego dziadka, który momentami przybierał na swoją twarz. Jego niektóre rozmowy z Vincentem niosły po sobie klimat czysto rodzinny. W takich momentach Chao dawał wrażenie potulnego, kochającego staruszka o długiej, zwijanej koziej bródce, urokliwie ściętych wąsach i przyjemnym blasku w oczach. Gdy jednak na główny temat wchodziła kwestia imperium, ich przechwytu politycznego czy wielu innych spraw, które u niejednej osoby zmroziłyby krew w żyłach, ten mężczyzna gubił za sobą cały potulny urok. Stawał się tym prawdziwym, perfidnym Smokiem, którego niejedni znali tylko z opowieści.

Jego oczy błyszczały bryłą złota. Fałszywego, opryskliwego złota, bijącego psychodelicznym blaskiem.

Obaj posiadali to przerażające, budzące niepokój w kościach spojrzenie, niosące za sobą szaleńczy, niepojęty przez normalną, zdrową osobę szał.

Na słowa swojego szefa Vince jednak zaśmiał się dźwięcznie, odchylając nieznacznie głowę ku tyłowi. Między palce złapał ponownie wcześniej odstawioną szklankę, stukając w nią nieznacznie paznokciami. Szeroki, niepokojący, nieznacznie kuszący uśmieszek zalewał jego twarz, kiedy tylko myślał o taktyce, jaką zastosował na nim Charlie. Blondyn niezdarnie dopił końcówkę swojego alkoholu, a bursztynowy trunek rozpalił jego gardło piekielnym gorącem. Mężczyzna postawił z hukiem szklankę na biurku obserwującego go Chaoxianga. Uderzył pojedynczo w swoje uda, powoli przysuwając się w stronę Zhanga po drugiej stronie biurka.

— Nie czuję się znieważony przez niego. To była odpowiedź na moją grę i na to liczyłem — mruknął skromnie blondyn, na co ujrzał, jak kąciki ust Chaoxianga unoszą się ku górze. Vincent przejechał językiem po swojej dolnej wardze, uśmiechając się nieznacznie. — Moją największą zemstą będzie wykopanie go z tronu. Ale przed tym, zobaczę jeszcze, na co go tak naprawdę stać.

Dumny Chaoxiang podniósł się nieznacznie. Wyciągnął swoją dłoń po butelkę z bursztynowym alkoholem, który rozlał między szklankę Vincenta a tę jego. Butelka została ponownie z hukiem odstawiona na blat biurka, a dwójka mężczyzn jednoznacznie złapała między palce trunek, unosząc nieznacznie ponad dzielącym ich meblem.

— Właśnie tak chciałem cię wychować. Potwory takie jak ty, nie wyręczają się nikim innym. Jesteś moją fortuną, Xiao.

Continue Reading

You'll Also Like

238K 55.7K 160
gdzie chanyeol to brzydki chłopiec piszący dziennik, a baekhyun to ten, który jako jedyny chciał się z nim zaprzyjaźnić >>> ©xjunsu | 2017...
5.5K 1.1K 17
Hyowol, znany jako Księżycowy Świt, to jedyny męski kisaeng, w dodatku cieszący się sympatią wśród arystokratycznych bywalców domu uciech. Znany z cz...
85.7K 4.4K 26
Biedronka i Lidl Czy są to wrogowie, których już nie da się pogodzić? Czy też wręcz przeciwnie? Czy silne uczucie którym jest wzajemna nienawiść...
15.8K 2.3K 19
Trzecia część losów Baekhyuna i Chanyeola, warunkująca to, na jakie zakończenie zasługuje ich burzliwa historia.