YINYANG TIGER

By milkychimy

19.9K 2.3K 1.1K

[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, wal... More

Prolog: pewność zasiana tygrysim czarem
1 🂡 mafiozo pod płaszczem politycznego wybawcy
2 🂡 godło na czole
3 🂡 skaryfikacja po ostrzu Xiuying
4 🂡 tygrysek z niewidzialną przeszłością
5 🂡 I rada: nie pozwól wrogowi poznać swoje lęki
6 🂡 zemsta to pierwszy stopień do piekła
7 🂡 władza nad krajem bliska władzy mafii
9 🂡 ostrze kompromitacji
10 🂡 niepokój budzi intrygę
11 🂡 nie zawstydza mnie męska aparycja
12 🂡 Amur Tiger
13 🂡 sieć rodzinna pod presją mafii?
14 🂡 melodia guzheng snuje powiew śmierci
15 🂡 powiedz mi, kim według ciebie jestem
16 🂡 jak dżentelmeni
17 🂡 imię moje - Xiao
18 🂡 początek mafijnej wojny
19 🂡 mały jadeitek
20 🂡 ten, którego imienia nie można wypowiadać
21 🂡 zwaśniona z tygrysem
22 🂡 wspólna nienawiść budzi najgorętszą potęgę
23 🂡 piętno obietnic
24 🂡 Resflor Company
25 🂡 kres wojny
26 🂡 krwawa piwonia
27 🂡 śmiertelny duet
28 🂡 wspólne łoże
29 🂡 pierwsza, chińska poszlaka
30 🂡 sprzymierzeńcy szybko we wrogów się zmieniają
31 🂡 pocałunek wybawienia
32 🂡 sumimasen, szach-mat
33 🂡 powiedz, co chcesz mi zrobić
34 🂡 dlaczego tutaj nie zostaniesz?
35 🂡 pierwsza ofiara
36 🂡 przepraszaj najskrytsze niebo
37 🂡 niczego nie żałuję
38 🂡 naczelny krzykacz
39 🂡 jaśmin na skórze
40 🂡 rewolucja jest kobietą
41 🂡 tęsknota za domem to pierwszy stopień do buntu
42 🂡 rodzinne więzy
43 🂡 plan mizogina
44 🂡 skoro chcesz ze mną zostać...
45 🂡 spalone mosty
46 🂡 Dzień Niepodległości
47 🂡 wiesz w ogóle, gdzie Chiny leżą?
48 🂡 tchórzliwy prezydent
49 🂡 Rodzina Zhang
50 🂡 mafia jest jak państwo totalitarne
51 🂡 odwiedźmy Zhouzhuang!
52 🂡 żołądek amerykańskiego pieska
53 🂡 pociąg do Szanghaju
54 🂡 mądrości starej nainai
55 🂡 McDonald's i Kungfu Panda
56 🂡 Qiaoxi 桥西
57 🂡 polowanie na Smoka
58 🂡 spotkanie z feministyczną królową
59 🂡 ślad jaśminowego przymierza
60 🂡 Vincent Lawrence nie żyje
61 🂡 zmęczony, duży kiciuś
62 🂡 człowiek to bardzo delikatna maszyna
63 🂡 młodzieńcza głupota
64 🂡 paskudny kłamca
65 🂡 Ameryka o sobie przypomina
66 🂡 tego historia nie wytłumaczy braterską miłością
67 🂡 pocałunki w pierwszy śnieg
68 🂡 biały katolik z Ameryki - największe zagrożenie
69 🂡 Księżycowy Nowy Rok
70 🂡 Wǒ xǐhuan nǐ
71 🂡 Witaj ponownie, Ameryko
72 🂡 Konferencja zdrajcy czy ofiary?
73 🂡 Yareli Harrera i Zhang Chaoxiang
74 🂡 nóż w plecach
75 🂡 pozostał mi tylko on
76 🂡 ledwo zdobyta, a już stracona
77 🂡 plan Marshalla
78 🂡 pośmiertny ruch na szachownicy
79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię
80 🂡 finał sztuki tragicznej
Epilog: powiedz mi, kiedy się we mnie zakochałeś

8 🂡 niewinny królik również potrafi się mścić

511 67 48
By milkychimy


            Zachmurzone słońce przebijało się przez nieznacznie przyciemnione szyby firmowego samochodu. Na tylnym siedzeniu obitym czerwonym, wręcz krwistym materiałem rozmywała się chuda, swobodna sylwetka blondyna. Ramiona mężczyzny krzyżowały się na ciemnej, lekko prześwitującej koszuli, natomiast ciekawskie, tygrysie spojrzenie zaczepiało się na obrazie tętniącego życiem Detroit, którego ulicami przemykał powolnym, monotonnym szlakiem spowodowanym popołudniowymi korkami. Znudzony blondyn powoli zasięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągając listek tabletek. Wycisnął leniwie dwie pigułki na rękę, połykając bez wody. Zaraz odtrącił jasne kosmyki sprzed swoich oczu, kopiąc kolanem siedzisko pasażera tuż przed nim, na którym siedział Florence.

— Ile jeszcze mam na liście?

— Zaliczyłeś wszystkie, najważniejsze miasta. Teraz będziemy w Detroit, no to zostanie ci jeszcze Waszyngton na koniec. Potem już tylko wywiady do telewizji, prawybory a po nich będziesz mógł już legalnie wyzywać się sam na sam z Wilsonem. Albo kimś innym, z kim możliwie przejdziemy do pełnych wyborów — odpowiedział, niczym wyuczony robot Florence, sunąc palcem po świecącym mu prosto w twarz ekranie telefonu. Różowiutki koniuszek języka skubnął nieśmiało górną wargę mężczyzny, który pokiwał jeszcze głową, upewniając się, że niczego nie przeoczył, po czym zablokował urządzenie, wrzucając je ponownie do swojej torby. Mimo to odwrócił się jeszcze w stronę blondyna, posyłając mu delikatny uśmiech. — Spisałeś się świetnie. Tylko błagam. — Tu przerwał, składając dłonie, jak do modlitwy. — Przestań dawać te porównania do mafii.

Blondyn na te słowa momentalnie skrzywił się, robiąc z ust delikatny, nadąsany dzióbek. Nie miał innych porównań. Żył w mafii odkąd pamiętał, do szkoły chodził tylko kilka miesięcy, nie zaznał nastoletniej miłości, nie miał normalnej pracy, a życia zaznał tylko tego, kreowanego pod imperialnym kątem. W czasie, gdy jego rówieśnicy ustatkowali się, brali ślub, kredyt na samochód i kupowali dom, on wyjeżdżał z Szanghaju urżnąć gardło człowiekowi, który śmiał pisnąć złe słówko na jego szefa. Gdy ludzie w jego wieku poznawali miłości swojego życia, on sypiał z różnymi kobietami i mężczyznami, nie znając nawet rzeczywistego, realnego odczucia słowa „miłość". Nie wiedział, z jakimi problemami zmagali się Amerykanie, mówił jedynie słowa nakreślone mu na kartce przez Florence, jednak jego kwestie mu pisane były smętne, bez wyrazu i nieciekawe, wyglądające bardziej, jak wierszyk dla pięciolatka do wyrecytowania, a nie przemowa kandydata na prezydenta.

Dlatego też teraz jedynie odwrócił się niczym obrażone, niedocenione dziecko w stronę przyciemnionej szyby samochodu. Z wyczuciem obserwował mijane przez nich wysokie, pokaźne budynki rozmieszczone w centrum, ale również zaznaczający się już ślad parku, w którym miał dać swój kolejny wiec. Do rozmowy wplątał się Marshall, kopiąc nieznacznie w ramię zdegustowanego tym ruchem Florence.

— Mnie się podobają jego porównania, podobnie jak ludziom. Społeczność mówi, że to niecodzienne i ciekawe — burknął, sprawiając, że czarnowłosy wywrócił ciężko oczami, strzepując ze swojego ramienia brud.

— Sto osób uzna, że to ciekawe i na czasie, a znajdzie się jeden detektyw, który zainteresuje się i wywęszy puste braki w jego aktach. Mówiłem wam, żebyście lepiej zapełnili te listy. Teraz się męczcie — rzucił ciężko i markotnie Florence, rozcierając swoją twarz ze stresu.

Vincent zarzucił nogę na nogę, nie zwracając uwagi, jak rozmowa między Marshallem a Florence ciągnęła się dalej. Zamiast tego zaczepił swoje spojrzenie na chodniku, gdzie za metalowymi barierkami przechadzali się ludzie, kierujący się w stronę środka parku na wspólny spacer albo jego wiec, który miał się zacząć za najbliższe dwadzieścia minut. Po niektórych było widać zaangażowanie w zbliżające się wystąpienie polityka, a jeszcze inni jedynie cieszyli się korzystną pogodą. W szyku mijanych jednak ludzi trzy, nieznaczne sylwetki najbardziej skupiły jego uwagę. Blondyn doszczętnie odwrócił się w stronę szyby, przyklejając palce do szyby.

Spokojnym, nieśpieszącym krokiem przez chodnik kroczyły trzy osoby. Dwóch mężczyzn oraz jedna, nieznaczna kobieta, wyższa od pozostałej dwójki. Nie byli ubrani podejrzanie, poza tym, że na ich głowach świeciły czapki z daszkiem, a twarze zasłonięte były medycznymi, czarniutkimi maseczkami.

Widząc jednak charakterystyczny rudy odcień jednej z czupryn, którą wcześniej miał okazję widzieć w towarzystwie długich, kasztanowych kosmyków oraz tych, ciemnych, niczym grudniowa noc, przekleństwo samo wypadło z ust mafioso.

— Co oni tu do cholery robią? — warknął ciężko Vincent, sprawiając, że cięta konwersacja między Marshallem a Florence momentalnie ucichła. Obu mężczyzn zerknęło w jego stronę zdziwieni.

— Ale kto?

Wszystko momentalnie rozjaśniło się przed oczami Florence, który nie potrzebował już odpowiedzi Vincenta. Gdy tylko minęli trzy postacie, mogli swobodnie dojrzeć twarz drugiego mężczyzny, którego maseczka zsunięta była na brodę. Na ten widok blondyn momentalnie zacisnął swoją pięść, od cięższego oddechu zostawiając parę osadzoną na ciemnawej szybie. Jego szczęka zacisnęła się wyraziście, a sam mafioso momentalnie odwrócił się wściekle w stronę członków swojego sztabu, warcząc ciężko pod nosem.

— Co tutaj do cholery robi Charlie Wilson i jego szczury? Mówiłeś, że nasze kampanie nie pokrywają się z wyjątkiem Nowego Jorku — rzucił ciężkim, bijącym w dreszcze tonem, sprawiając, że dwójka mężczyzn, jak i sam szofer za kierownicą zalali się momentalną, dobijającą falą ciepła.

Ich kampanie nie miały dzielić miast z wyjątkiem Nowego Jorku, dlatego pierwsze miasto na ich liście było jedyną szansą Vincenta, aby zastawić na Wilsona pułapkę. Od tamtej pory padło powszechne info, że na swojej drodze spotkają się drugi raz dopiero w Waszyngtonie, najpewniej na jednym z wywiadów do telewizji. To nie tak, że Vince dziwnym trafem czuł lęk, widząc Charliego kręcącego się ze swoim sztabem wokoło jego szykującego się powoli miejsca wiecu.

Miał złe przeczucia. Miał cholernie złe przeczucia.

Fioletowowłosy wychylił się w stronę tylnej szyby, aby zerknąć na znikające w głębi parku postacie Wilsona i jego sztabu.

— Bo nie pokrywały i nie pokrywają się dalej — odparł w swojej obronie Florence, zerkając na Vincenta znad ekranu telefonu, podsuwając go jeszcze pod nos samego członka mafii, który do upewnienia zerknął na rozpiskę, marszcząc nerwowo swój nos. Florence od razu odrzucił urządzenie na swoje kolana, zacierając nerwowo twarz palcami. — Planowo ma wolne aż do powrotu do Waszyngtonu. Może przyszedł tutaj prywatnie na spacer z przyjaciółmi? — szepnął naiwnie.

Na te słowa Vincent wywrócił perfidnie oczami, prychając cierpko pod nosem. Musiałby być naprawdę ogromnym naiwniakiem, aby wierzyć, że obecność Charliego tutaj, w chwili, gdy miał dać jeden z ostatnich wieców, była przypadkowa.

Vincent nie odpowiedział na spekulacje Florence, jednak widać było po nim cień niepewności. Zupełnie tak, jakby wraz z widokiem Charliego w pobliżu, mężczyzna przeskoczył na tryb wytrwałego, wiernego czuwania, który zostanie wyłączony dopiero w chwili, gdy zejdzie ze sceny, wróci do hotelu, a Wilson nie zrobi nic, co mogłoby zaszkodzić jego opinii publicznej.

— Chcesz... chcesz, żebym zadzwonił po ochrony z Yijing? — zapytał mało zgrabnie Marshall. — Raczej nie będą mieć prawa do wyprowadzenia go, ale może...

Skromny, niski tonacją śmiech Vincenta rozniósł się po zatrzymującym się na specjalnym miejscu samochodzie.

— Żartujesz sobie? Chcę zobaczyć, co takiego kreatywnego wymyślił.

                   Kiedy na spotkaniach z wyborcami republikańskimi tłumy zapełniały w największym stopniu osoby dorosłe i w podeszłym wieku, tak przyszłością demokratów wydawała się cała gromada młodych, chętnych zmian ludzi, którzy ślepo wpatrywali się w postać Vincenta już od ostatnich dwudziestu minut przemawiającego do ogromnego tłumu. W gromadzie młodych dorosłych przejawiali się nieliczne, ledwo co budujące się rodziny, osoby, które dopiero co weszły świat w perfidnej dorosłości, ale dorównywali im również studenci.

Mężczyzna błyszczał swoją profesjonalną postawą na tle niebieskiego przystrojenia z nazwą jego kandydatury. Za jego plecami jak zawsze w szeregu ustawiony był sztab wyborczy. Między obsianymi żyłami i pojedynczymi szlakami sygnetów palcami ściskał mikrofon. Usta układały się w pogodnym, wzbudzającym zaufanie uśmiechu, a sam polityk co chwilę wesoło schylał się na krańcu sceny, aby uścisnąć dłoń stojących w pierwszym rzędu wyborców.

Uśmiechnął się delikatnie pod nosem, zerkając do zapisków stworzonych wczorajszego wieczora z Florence w jego apartamencie. Podniósł spojrzenie ponad tłum.

To był jeden z tych momentów, w których Vincent czuł chorą satysfakcję podczas tych wszystkich wieców wyborczych. Ludzie skandujący jego imię. Ludzie mówiący do niego z sycącą pokorą „panie prezydencie", układając to nazewnictwo obsiane dominacją i pewną wygraną, mimo że w rzeczywistości do tytułu prezydenta była przed nim jeszcze daleka droga. Jednak te momenty dawały mu poczucia władzy, której nie spodziewał się, że tak bardzo pragnął.

— Bardzo przyjemnie rozmawia mi się z wami, społecznością Detroit, o przyszłości. Cieszę się, że zgadzamy się w kwestiach tego, że Biały Dom by mi służył, a wam moje rządy poprawiłyby byt. W tym momencie chciałbym jednak nabrać na naszym spotkaniu odrobiny nostalgicznego uczucia. Chciałbym wrócić do czasów aktualnych, do teraźniejszości czy nawet przeszłości. Chciałbym wrócić do ostatnich lat, kiedy aż dotąd partię rządzącą stanowili republikanie. Chciałbym personalnie zwrócić się do ludzi, którzy teraz łapią się naiwnie ostatnich, tanich, zaszczutych kłamstwem sztuczek, byle tylko zaciągnąć uwagę obywateli i pozostać w bagnie politycznej władzy na kolejną, republikańską kadencję. Chciałem zapytać, drodzy republikanie, gdzie byliście przez ostatnie lata? — szepnął z wyrytą wraz z i żalem, który wylewał się na twarzy mężczyzny. Jeszcze przed chwilą bijące dominacją i pewnością siebie ślepia, przelewające po sobie tygrysi ryk, teraz wydawały się zmienić w skruszonego kociaka, który wyklinał swojego właściciela za złe traktowanie go. Ludzi zalała momentalna fala poparcia. — Czym zajmowała się partia rządząca, kiedy kolejne nazwisko młodej osoby dopisywane było na szczycie corocznych śmierci dzieci spowodowanych zamachami w szkołach? Gdy obywatele kończyli na bruku przez to, że nie było dla nich miejsca pracy? I to młodzi ludzie, ludzie z wykształceniem i prawdziwą, gotową zmienić nasz kraj wiedzą. Kiedy rząd i cała ta piekielna partia republikańska odbierała ludziom tuż przed ich oczami prawa?! — wrzasnął zacięcie mężczyzna, uderzając pięścią w mównicę, na której powierzchni zatarły się kartki z jego skryptem.

Ludzie wrzeszczeli jego imię, kamery łapały każdy znak poparcia, a te spod republikańskiej woli przerywały transmisje, byle tylko nie pokazać, jak wielka skala poparcia rozrywała ich kraj wobec Vincenta. Wiwaty, pochwały, oklaski. To było jedyne, co podobało się Vincentowi w całym fachu, jaki sprawił mu Chaoxiang. Patrzył z góry, z zadowoleniem i satysfakcją, jak ludzie chłoną każde jego słowo. Nie myślą, czy to prawda, nie porównują faktów, nie robią nic. Zwyczajnie suną za tłumem. Są zaślepieni, niektórzy postawą młodego polityka, który dawał im wrażenie osoby godnej tego poważnego stanowiska. Natomiast jeszcze inni do tego stopnia zaszczuci swoimi własnymi przekonaniami i fanatyzmem wobec danej partii, że gdyby w tym momencie Vincent dał im swobodnie broń, mówiąc, że mają prawo zrobić, co tylko zapragną bez konsekwencji, ich jedynym życzeniem byłoby odebranie życia wszystkim członkom aktualnej partii rządzącej. To było chore, przerażające, niejedna, bardziej inteligentna osoba stwierdziłaby, że Vince był zaciętym manipulatorem, prał ludziom mózgi do tego stopnia, że byliby w stanie posunąć się do tragedii. Nawet nie czuł z tego powodu skruchy.

Był zadowolony, cholernie dumny z siebie.

A jego pewność siebie wybiła już całkowite poza wyimaginowaną skalę, gdy tylko jego spojrzenie ubiegło tuż za sam, rozemocjonowany tłum. Gdzie trawnik ścierał się już z chodnikiem, zaraz za rozstawionymi zestawami kamer z różnych stacji telewizyjnych, w popołudniowym cieniu drzew dostrzegł te trzy, wyjątkowe sylwetki, które, zeszło już prawie godzinę temu, tak wybitnie zwróciły jego uwagę. Do samego rozpoczęcia wiecu rozglądał się po zbieranych ludziach, zastanawiał się, co mogło sprowadzić tych wyjątkowych, trzech polityków republikańskich, w strojach incognito tuż na jego wiec.

Spojrzenie blondyna niemalże wpadło w blask ciemnych oczu środkowego mężczyzny, który krzyżował swoje ramiona na klatce piersiowej, w ciemnym, czarnym odcieniu ubioru wyglądając w większym stopniu jak bodyguard, niżeli szary obywatel, który przyszedł na przemówienie polityka. Jego ramiona spod ciemnej koszulki napinały swoje mięśnie, a Vincent na sam ten widok nieznacznie uniósł kąciki swoich warg ku górze. Nie potrafił odwrócić spojrzenia od czarnych węglików w oczach mężczyzny. Czułby się, jak zupełny tchórz, gdyby teraz odciągnął wzrok od człowieka, którego w duchu wiwatów i euforii miał właśnie zamiar zmieszać z błotem.

Dlatego też pośpiesznie uciszył tłum nieznacznym uniesieniem ręki ku górze, całą pełnię swojego wzroku przykładając na trójkę polityków, a najbardziej na ewidentnie udającego niewzruszonego Charliego. Skromny śmiech uciekł do mikrofonu, a Vince na nowo zabrał głos.

— Ostatnio miałem rozmowę z jednym z członków mojego sztabu, Marshallem Diazem, który stwierdził: „Ej, Vincent, przecież republikanie nie mogą być aż tak tragiczni we wszystkim, co tylko dotkną, muszą mieć jakieś dobre cechy". Wiecie, co odpowiedziałem panu Diazowi? — zapytał retorycznie Vincent, nie oczekując odpowiedzi od tłumu. Mimo to w powietrzu padały zabawne, rozbudzające śmiech odpowiedzi, mające kpić z przeciwnej partii. — Republikanie, na czele z prezesem Dawsonem, są świetnym materiałem na kinową adaptację Pinokia. Nigdy nie widziałem ludzi, którzy nawet nie udają, że nie kłamią. „Hej, patrzcie, to zasiłki dla bezrobotnych", a w rzeczywistości wszystko leci na kolejne wakacje w Egipcie, w czasie, gdy w centrum Los Angeles, pośród wielkich wieżowców i opływającego luksusu klasy wyższej, inni ludzie zrywają kostkę brukową zębami z głodu i biedy — odparł z krztą kpiny i satyry, jednak w rzeczywistości głos mężczyzny zapuszczał się wyuczoną powagą i pewnością siebie.

Blondyn doglądał reakcji czarnowłosego na samym krańcu tłumu, jednak poza zawistnym, ciężkim spojrzeniem nie był w stanie dostrzec niczego poza dodatkowym znużeniem. To go nie satysfakcjonowało, a ignorancja Wilsona sprawiała, że gotowy był posunąć się jeszcze dalej.

Dlatego też przysunął mikrofon ponownie pod swoje usta. Westchnął teatralnie i nużąco pod nosem, rozcierając palcami swoje skronie.

— Możemy mówić o zmianach, o nowym pokoleniu mającym zastąpić aktualnego prezydenta. Młodej krwi i tym, że republikanie zmienią swoje nastawienie wraz z nowym prezydentem za biurkiem. To jednak jest jeden, wielki stek bzdur, mający za sobą źródło tanich naiwniaków, którzy nie wiedzą, jak działa ten świat — odpowiedział ciężkim, twardym tonem Vincent. — W rzeczywistości jednak poseł Wilson jest taki sam, jak każdy miniony prezydent spod partii republikańskiej. Może i dzieli ich trzydzieści lat, jednak obaj mają jedną, wspólną cechę. Są jedynie marnym długopisem prezesa. Działają na jego zasadach, wszystkie obietnice składane przez Wilsona są puste, ponieważ to jego ciepłe serce i inwersja twórcza. Gdy przyjdzie co do czego, podpisze wszystko, co będzie kazał mu podpisać prezes partii republikańskiej. Podpisze, wyliże kopertę i zaklei, czekając tylko, aż dłoń prezesa go poklepie z dumą po głowie. Czy naprawdę prezydent naszego kraju ma stanowić jedynie marny długopis? — prychnął śmiechem Vincent, splątując swoje dłonie za plecami.

Usilnie w tym momencie nie zerkał w stronę Charliego i jego przyjaciół. Chciał przetrzymać go tutaj jak najdłużej, zmusić go do słuchania wrzasków ludzi, popierających kpinę z jego kandydatury. Chciał, aby nasłuchał się obelg na swój temat, aby zaszczuć w nim jeszcze większą wolę walki. Vincent dobrze wiedział, że zerkniecie w tym momencie w jego stronę, przelałoby jedynie szalę złości mężczyzny, który najpewniej ulotniłby się stąd, ukrywając swoje łzy. Vince tego nie chciał. Vince chciał go dobić, zmusić do tego, aby odegrać się na nim, zagrać z nim w te szalone karty, które nie będą jedynie nudną, przewidywalną grą w najłatwiejszą wojnę.

Vincent chciał zagrać w mafię.

Chciał prawdziwej bitwy, w której najlepiej by było, gdyby polała się żarliwa, szkarłatna krew.

Lawrence zaśmiał się skromnie pod nosem, czując, że był to idealny moment na dolanie oliwy do tego płonącego już pełnym ogromnym paleniskiem ognia. Ogniem, który wytworzył się na pierwszej linii frontu.

— Czy naprawdę takiego prezydenta chcemy? Człowieka prymitywnego, który samym swoim statusem społecznym pokazuje, że nie daje sobie rady z własnym życiem? A co dopiero losem milionów obywateli naszego kraju? — rzucił ciężko do mikrofonu blondyn. Odchylił ramiona, których ruchami zwołał cały tłum do głośniejszych wiwatów. — Datroit, nie słyszę waszej odpowiedzi!

Zadowolony mężczyzna pokiwał z satysfakcją głową, na moment przymykając swoje powieki, tylko po to, aby uchylić je na sam dźwięk przelatującego nad całym zgromadzeniem drona. Hałas i imię kandydata na prezydenta rozrywały cały park. Vincent w pierwszej chwili ubiegł wzrokiem za uwieczniającym cały, ogromny wiec sprzętem, jednak jego uwaga o wiele drastyczniej skupiła się na sieci cienkiej, niespecjalnie grubej liny, której w pierwszej chwili nie zauważył tuż nad swoją głową. Nitki zacierały się o gałęzie pobliskich drzew, niektóre ich elementy wyglądały, jakby miały zaraz się rozedrzeć przez napieranie na szorstką korę gałęzi. Uśmiech Vincenta momentalnie zsunął się z jego twarzy. Nikt nie zauważył zmiany nastawienia polityka, który ciągnął swoim spojrzeniem za labiryntem naciągniętych sprężyście linek.

Blondyn przełknął nerwowo zatrzymaną w gardle ślinę, mrużąc swoje spojrzenie. Niepewnie odwrócił się w stronę swojego sztabu, który jak gdyby nigdy nic wymachiwał ogromnymi flagami ich kraju oraz logiem partii. Próbował w tłumie, gdzieś za sceną odnaleźć Florence albo chociażby Marshalla, jednak ludzie rozmazywali mu się w oczach. Intuicja Vincenta nigdy się nie myliła, jego gen wykształtowany w mafijnym, imperialnym świecie potrafił na każdym kroku wyłapać możliwe niebezpieczeństwo czy przekręt. Dlatego też mężczyzna pośpiesznie schylił się do mikrofonu, posyłając tłumowi łudzący, sztuczny uśmiech.

— Kto jest waszym upragnionym prezydentem?! — rzucił, wiedząc, jaka odpowiedź wzniesie się ponad delikatne, niewielkie chmurki, omiatające park na powierzchni nieba.

Tak też było. Momentalne wrzaski jego imienia obiły się o jego uszy bólem, co sprawiło, że na moment maska idealnego, wymarzonego prezydenta spadła z jego twarzy, pokazując chore, niesprawiedliwie realia. Skrzywił się nikle, swoim wzrokiem śledząc szyk lin, które doprowadzić go miały to źródła problemu. Biegł tak wzrokiem przez całe centrum parku, czując jedynie jak dziwny, frustrujący dreszcz zalewa jego ciało w chwili, gdy spojrzeniem dotarł do trzech, niepokojących go już od samego początku sylwetek. Charlie wraz ze swoimi przyjaciółmi stał jak wcześniej. Jego ramiona krzyżowały się na klatce piersiowej, czapka zasłaniała ciemne ślepia, jednak w tym momencie maseczka z jego nosa, zsunięta została na brodę. To właśnie dzięki temu zabiegowi działań Lawrence miał możliwość dojrzenia perfidnego, zadowolonego uśmieszku.

Vincent pierwszy raz w życiu poczuł, jak zaskoczenie omiata dziwnym zimnem całego jego ciało. Czuł się, jakby laser rozcinał powoli, kawałek po kawałku jego kończyny, od których przestawał czuć czucie. Pierwszy raz w życiu nie potrafił się ruszyć z miejsca, zamiast tego dążył wzrokiem za uniesionymi kącikami ust Wilsona, który powoli i z gracją uniósł swoją dłoń, machając w jego stronę z kpiną i wygraną wymalowaną w oczach.

Vince mógłby przysiąc, że nigdy w życiu nikt go nie przechytrzył. Nigdy nikt nie zagiął go, nie pokazał, że pominął coś w całym biegu swojego życia. Dlatego też nie wiedział, jak się zachować, kiedy wrzaski cichły, kamery rejestrowały zamurowane w kamień spojrzenie kandydata, a głosy niepokoju zapuszczały się po całym zgromadzeniu. Tak samo, jak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego jego ciało odmówiło mu momentalnego wezwania ochrony, gdy za plecami całej dobrze znanej mu trójki dostrzegł czwartą postać, w której dłoni przetrzymywany był kraniec liny.

Puścił ją.

Pośpieszne, nagłe domino obleciało pobliskie gałęzie drzew. Świst przerywającej wiatr liny zwrócił uwagę wszystkich zgromadzonych, którzy w szoku obserwowali, jak cały szyk zdarzeń przysuwa się do metalowego, do tej pory skrytego w liściach drzew wiaderka. Teraz strąconego tuż nad głową Vincenta.

Wiaderka, które wylało na jego głowę obrzydliwą, opływającą perfidnym, stęchłym zapachem świńską krew.

Continue Reading

You'll Also Like

692K 19.1K 45
*Na wstępie podkreślam, że ta książka nie była pisana po to, żeby ją wydawać tylko z przyjemności. Pisałam ją dla rozrywki i może być tu dużo błędów...
1.3M 33.5K 53
Mila Taylor to 17 letnia dziewczyna. Przeprowadza sie do starszego brata po śmierci rodziców w wypadku samochodowym. Wyścigi, adrenalina, strach to j...
233K 24.1K 97
「Przygnębiająca cisza przerywana jedynie dźwiękiem przychodzącej wiadomości.」 ⚣ angst; wiadomości; depresja; uzależnienia (nie tylko od alkoholu i uż...
111K 2.7K 26
Książka opowiada o 14 letniej Julii Miller, która właśnie rozpoczyna swój pierwszy rok w liceum razem ze swoim bratem bliźniakiem Johnatan'em, w któr...