wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.4K 484 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

12. Prawda

227 25 0
By AnabelleNoraColdwell


- Na serio nigdy nie uczyłaś się celtyckiego? – Stiles szedł za Lorelai co chwilę przeskakując z jednej jej strony na drugą.

Lorelai westchnęła głośno. Gdyby wiedziała, że Stiles zacznie ją męczyć wraz z chwilą, kiedy ona zaparkuje samochód na szkolnym parkingu, krążyłaby wokół szkoły aż nie musiałby iść na pierwszą lekcję. Idąc przez korytarz w kierunku swojej szafki Lorelai uznała to już za rutynę.

Minęło kilka dni od kiedy przeczytała coś po celtycku, i Stiles nie dawał jej spokoju pomiędzy zajęciami, ani na lekcjach które mieli razem. Trener musiał w końcu wyrzucić go z klasy i Lor była przekonana, że dziś też to zrobi, jeśli Stiles się nie uspokoi.

Otworzyła drzwi swojej szafki na tyle zamaszyście, by prawie uderzyły Stilesa w nos. Odsunął się w ostatniej chwili.

- Wałkujemy to już któryś raz, nie masz nic lepszego do roboty?

Stiles zrobił poirytowaną minę.

- A jak powiem, że nie, to mi uwierzysz?

Lorelai wyciągnęła książkę od biologii i trzasnęła metalowymi drzwiczkami szafki.

- Wiesz, że byłabym w stanie? – ruszyła w kierunku schodów ze Stilesem depczącym jej po piętach. – Stiles, na serio. Nie uczyłam się celtyckiego. Może Feniks umie celtycki?

- Może? – Stilinski o mało nie wpadł na dwóch pierwszoklasistów. Zdążyli przed nim uskoczyć w ostatniej chwili.

- Nie odbyliśmy jeszcze rozmowy o jego zainteresowaniach.

Stiles wycelował w nią palec w oskarżycielskim geście. Lorelai westchnęła głośno. Naprawdę, miała co innego do roboty. Dzisiaj rano ojciec obwieścił jej, że podjął decyzje co do stypendystów, egzaminy się zbliżały a ona na serio nie miała ochoty biegać po lasach czy Bóg wie gdzie i odkrywać jakichś tajemnic Feniksa.

- Sarkazm to moja działka – rzucił wściekle Stiles nim sobie poszedł.

Lorelai gapiła się przez chwilę w jego plecy a potem zniknął za zakrętem i mogła w spokoju iść na biologię. Chociaż siedzenie na biologii w spokoju okazało się być absolutnym życzeniem ściętej głowy. Wraz z wejściem do sali niewidzialna ręka ścisnęła mocno jej klatkę piersiową a płuca wypełniły się ogniem.

Lorelai kaszlnęła. Chwyciła mocno framugę drzwi aż palce jej bielały. Rzuciła się w odwrotną stronę. Wypadła na korytarz odprowadzona zdziwionymi spojrzeniami i ledwo udało jej się dopaść drzwi łazienki, padła na białą posadzkę. Wąż oplatał jej kręgosłup i wypełniał ciało bólem. Lorelai miała wrażenie, że zaraz jej ciało zapłonie; zabije ją jej własny ogień. Rzucana spazmami ledwie zdołała odtoczyć się pod jedną ze ścian. Jej kaszel niósł się echem po pustej łazience. Dzwonek na lekcje zatrzymał życie za drzwiami.

Wszyscy siedzieli w klasach. Lorelai spróbowała to opanować. Skupiła swoje myśli dookoła Feniksa, chociaż z towarzyszącym temu uczuciem powolnego umierania przewyższało to jej możliwości. Coś jest nie tak. Coś jest nie tak.

Ból odebrał jej wzrok. Na oślep, targana bólem i kaszlem wyciągnęła z kieszeni telefon. Miała nadzieję, cholerną nadzieję, że godziny spędzone przed ekranem jej nie zawiodą i uda jej się wybrać numer Lydii, Scotta, lub kogokolwiek, kto mógłby tu przyjść.

Coś kliknęło i po chwili usłyszała dźwięk wykonywanego połączenia. Sygnał pulsował podobnie jak ból. Płuca na skraju wytrzymałości ledwie trzymały się razem i nie wybuchły. Lorelai czuła ogień podchodzący do gardła, za chwile wysunie się przez jej usta.

- Halo? – usłyszała znajomy, zdziwiony głos.

Nie potrafiła go jednak przypisać do twarzy.

- Halo, Lorelai?

Kaszlnęła jeszcze raz, mogła przysiąc, że poczuła spaleniznę w powietrzu.

- Musisz mi pomóc – wychrypiała, ledwie powstrzymując ogień w sobie. – W szkole.

- Lorelai? Jesteś w szkole?

- Tak.

Krew i ogień mieszające się w ustach były ostatnim, co czuła, nim jej ciało absolutnie poddało się bólowi i wyłączyło.

***

Ulga. Ulga ogarnęła całe jej ciało. Nie czuła już bólu, tylko pustkę i święty spokój. Lorelai marzyła o śmierci wielokrotnie; zwykle kiedy nie czuła jakby miała jeszcze po co żyć. Teraz jednak wiedziała, że to nie to. Śmierć nie pachniała szpitalem, środkami do dezynfekcji i nie wydawała z siebie piknięć imitujących akcję serca.

Otworzyła oczy powoli, porażona nagłym jaskrawym blaskiem świetlówek nad jej głową. Wszystkie nowe bodźce nagle naparły na Lorelai wywołując szybkie bicie serca co odwzorowało pikanie urządzeń. Ktoś złapał jej dłoń.

Odwróciwszy głowę zobaczyła zmartwioną, zapadniętą twarz Winstona. Włosy miał rozczochrane, oczy podkrążone. Podwinął rękawy koszuli i zostawił gdzieś krawat rozpinając dwa guziki przy kołnierzyku.

- Lor – kciukiem drugiej dłoni delikatnie przesuwał po jej czole i policzku. Dawno nie widziała go tak zmartwionego.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale ojciec tylko pokręcił głową i odwrócił się do kogoś, kto stał po drugiej stronie sali szpitalnej.

- Pójdziesz po lekarza?

Ten ktoś wyszedł bez słowa. Lorelai patrzyła na ojca. Dziwiła się, że nadal oddycha a jej płuca nie spłonęły razem z nią i całą szkołą.

- Już wszystko dobrze – zapewnił Winston ojcowskim tonem i pogładził teraz włosy córki splątane na poduszce. – Wszystko jest dobrze.

Za ojcem przez okno widziała ciemność. Która godzina? Jak długo tu była? Miała jechać do Deatona! Pikanie maszyny znów przyspieszyło. Do jasnej cholery.

- Lor, spokojnie. Mówią, że wszystko będzie okej. Miałaś zapaść.

Lorelai zebrała w sobie całą siłę. Przełknęła ślinę zdziwiona, że nie boli ją spalone gardło i powiedziała:

- To nie zapaść. To Feniks – ojciec odsunął się gwałtownie, jakby słowa go oparzyły. – Wiem wszystko.

Twarz Winstona zbielała.

- Omija dwa pokolenia w linii żeńskiej. Jedno w męskiej – Lorelai podciągnęła się do góry i wsparła o poduszki półsiedząc. – Padło na mnie, co za ironia.

Ojciec nie zdążył odpowiedzieć. Drzwi do sali odtworzyły się i stanęła w nich szczupła, bardzo ładna pielęgniarka o opalonej skórze i ciemnych, kręconych włosach. Było w niej coś znajomego, Lor nie była do końca pewna co, ale coś na pewno.

- Panna Montgomery – podeszła bliżej pielęgniarka. – Nazywam się Mellissa McCall i będę się teraz tobą zajmować.

Ku zdziwieniu Lorelai, za Mellissą McCall do sali wsunął sie Brett Talbot. Zamknął drzwi.

- To wyglądało na zapaść – powiedziała pani McCall i dopiero teraz dotarło do Lor. Mama Scotta.

Pielęgniarka spojrzała na nią wymownie. Ona wie. Wie, ale nie o Feniksie.

- W dwa dni cię wypuścimy. W sam raz na egzaminy, prawda? – wypalała swoim czujnym spojrzeniem dziury w czole Lorelai. – Skoro tak się do nich przykładałaś.

Lorelai westchnęła głęboko.

- Niech to pani powie.

Mama Scotta uśmiechnęła się szeroko, ale w tym uśmiechu nie było cienia wesołości, raczej wyglądała jak matka, która daje swojemu dziecku karę za złe zachowanie.

- W badaniach znaleźliśmy trochę dekstroamfetaminy i soli amfetaminy. Chcesz sama powiedzieć, co brałaś czy mamy zrobić więcej badań?

Lorelai nie wiedziała co gorsze; twarz ojca czy jej własne samopoczucie. Wolałaby chyba jednak spalić się żywcem. Za oknem wychodzącym na korytarz szpitalny dostrzegła twarze Scotta i Stilesa przylepione nosami do szyby. Po chwili pojawił się też Liam.

- Amfetaminy? Dobrze usłyszałem? – wtrącił Winston oburzonym tonem. – Czy pani insynuuje?

- Ona niczego nie insynuuje – Lorelai doskonale wiedziała, że Scott i Liam wszystko słyszą i mogą to spokojnie zrelacjonować Stilesowi. Zerknęła z ukosa na wyraźnie rozbawionego Talbota. – Adderall i Dexedrine. Na poprawę wyników.

- Lorelai Bridget Montgomery! – głos ojca się złamał. – Jak ty... skąd...

- Lekarz z New Haven. Znajomy matki.

- Chcesz mi powiedzieć, że twoja matka o wszystkim wie?

Lorelai zmarszczyła brwi.

- Nie o Dexedrine.

Winston wyciągnął komórkę, przeprosił i wyszedł. Lorelai doskonale zdawała sobie sprawę, że za chwilę całe Beacon Hills, jeśli nie Kalifornia, usłyszą jak bardzo wściekły jest na Alexandrę. Pani McCall też wyszła i z jakiegoś powodu odepchnęła Scotta, Liama i Stilesa od szyby.

Zostali z Brettem sami.

- Co ty tu robisz?

Brett usiadł w fotelu wcześniej zajmowanym przez jej ojca.

- Zadzwoniłaś do mnie.

Lorelai otworzyła szeroko oczy.

- To byłeś ty? Nic nie widziałam. Cudem udało mi się wybrać jakikolwiek numer.

- Będę sobie wmawiał, że to celowe, więc nie trudź się z wyjaśnieniami – Brett pochylił się ku niej. Nadal był ubrany w mundurek Devenford Prep, chociaż okropnie wymięty i z plamami krwi na mankietach koszuli. – Byłem w gabinecie twojego ojca, kiedy zadzwoniłaś.

Lorelai zmroziło. Czyli to była decyzja Winstona. Serce opadło jej boleśnie do samego żołądka. Czy zdążył już wymówić magiczne słowa, czy jednak złapała go w dobrym momencie?

- I co?

- Nie wiem. Powiedziałem, że muszę odebrać, bo to coś ważnego i usłyszał ten okropny dźwięk. Harczenie, jakbyś wypluwała krew. I tak było.

Tego nie pamiętała, ale pamiętała smak krwi. Więc oto była.

- I co zrobiłeś?

- Jak to co? – Brett rozparł się wygodnie w fotelu i spojrzał w kierunku szyby oddzielającej salę szpitalną od korytarza. Stiles wyglądał na wściekłego i co chwilę rozglądał się to w lewo to w prawo. – Twój ojciec, kiedy usłyszał twoje imię, oszalał. W życiu nie widziałem żeby ktoś poza mną jechał tak szybko. W międzyczasie szkoła wezwała karetkę i dojechaliśmy w chwili, kiedy cię wynosili. Mamrotałaś coś i złapałaś mnie za rękę – wskazał ślady krwi na mankietach. – To twoja, jeśli byłabyś zainteresowana.

- Mamrotałam? – Lorelai przetrwała dwie fale upokorzenia, kiedy mówił. Miała nadzieję, że nie mamrotała niczego głupiego, bo w trakcie trzeciej fali pokusiłaby się o samozapłon.

- Bardziej mówiłaś. Pełnymi zdaniami, ale w jakimś dziwacznym języku. Stilinski szedł obok i nagrywał wszystko na dyktafon – wskazał ruchem głowy na Stilesa.

Lorelai dała mu znak, że może wejść. Stilinski wparował do sali szpitalnej, telefon w jego dłoni niczym miecz i zacięty wyraz twarzy.

- Jezu, ale twój ojciec się wydziera.

- O tak... Wow – Brett uniósł brwi. – Przebija Eminema.

Lorelai zignorowała Bretta i skupiła uważne spojrzenie na Stilesie.

- Brett mówi, że nagrywałeś co mówiłam.

Stiles z dumą wręczył jej swoją komórkę.

- To celtycki. Na bank.

Lorelai wcisnęła PLAY i po chwili chrobotu usłyszała swój własny, zniekształcony przez krew, harkoczący głos.

- Fe ddeffrodd y tân ac ni fydd byth yn mynd allan, ond bydd yn bwyta'r byd – powtarzała kilka razy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... jedenaście.

Lorelai wyłączyła nagranie.

- Mówiłam tylko to?

- I jeszcze wspominałaś jaki jestem seksowny, ale tego palant nie nagrał – Brett uśmiechnął się przebiegle.

- Na pewno nie – Lorelai skrzywiła się. – Stiles?

- Tak.

- I wiemy, co to znaczy?

Stiles wyglądał przez chwilę jakby wolał się nie odzywać. Zapadł się w sobie, odwrócił w stronę drzwi i wszedł przez nie Liam. Wyglądał jakby przyjechał prosto po treningu lacrosse.

Zmierzył Bretta spojrzeniem.

- Stiles? – naciskała Lorelai. – Nie podoba mi się twoja mina.

- Mówiłaś... Ogień się obudził i nigdy nie zgaśnie, ale pochłonie świat. Ale w twojej wersji brzmiało straszniej.

- Co to znaczy? – Brett zacisnął palce na podłokietnikach fotela. – Jaki ogień?

W kompletnej ciszy pikanie maszyny przypominało natarczywego, nieproszonego gościa. Lorelai zwalczyła w sobie chęć oderwania od siebie przyssawek, ale najpewniej to podniosłoby alarm, a z jakiegoś powodu nie chciała na razie oglądać mamy Scotta.

Niespodziewanie odpowiedział mu damski głos.

- Że będziemy mieć jeszcze większe problemy niż ta lista – Lydia wkroczyła do sali w chmurze waniliowych perfum. Miała swoją wszystkowiedzącą minę. – To twój tata właśnie wydziera się przez telefon przed szpitalem?

Brett i Liam zastygli w bezruchu.

- Tak, to dyrektor Montgomery – Brett nagle się skrzywił. – Wow. Skąd on zna takie słowa.

Lorelai opadła na poduszki. Wszystko się wydało i teraz będzie miała sporo bałaganu do posprzątania, ale na to przyjdzie czas. Zdecydowanie bardziej bała się ognia. Ognia, który pochłonie świat.

Kiedy wszyscy wyszli; Lydia, bo musiała coś jeszcze powtórzyć, Scott, Stiles i Liam wiedzeni swoimi obowiązkami, Brett nie wyglądał, jakby się gdzieś wybierał. Siedział nieruchomo w fotelu z telefonem w ręce i co jakiś czas uśmiechał się do ekranu jak głupi.

W międzyczasie jej ojciec zdążył wrócić, ale jego telefon ponownie zadzwonił i wyszedł. Brett zrelacjonował krótko rozmowę.

- Ale mógłbym ominąć przekleństwa? – zapytał udając niewinnego. – Musiałbym potem wyszorować usta mydłem.

- Powiedz mi z kim rozmawia – poprosiła Lorelai.

- Alexandra.

- Ah, czyli moja matka. Fantastycznie – mruknęła Lorelai. Do tej pory udało jej się namówić Bretta by podał jej szkolną torbę. Uzupełniała notatki z biologii rozłożone na szpitalnej pościeli.

- Gdzie ona jest? Przyjedzie tu?

- Wątpię – Lor stłumiła śmiech. – Ma dużo ważniejsze sprawy na głowie. Bycie ważną i w ogóle. Poza tym, jest w New Haven i jeśli ją tu zobaczę, mogę nie wytrzymać i ją spalić.

- Moi rodzice spłonęli – powiedział nagle Brett. Lorelai była w połowie słowa dychotomia kiedy jej ręka z niebieskim długopisem zawisła nad kartką papieru a ona podniosła wzrok na Talbota. – Co jest całkiem ironiczne, bo ostatnio ogień mnie uratował.

Połączyła kropki. Pożar domu. Stypendium. Lorelai poczuła dziwaczną sensację w środku. Maszyna pikaniem zdradziła jej nagłe zdenerwowanie.

- Już się z tym pogodziłem – mruknął Brett. – Albo i nie. Idę po kawę. Chcesz coś nie wiem... słodkiego... albo skołować ci jakąś metę od pielęgniarek?

Lorelai cisnęła w niego zeszytem. Chwycił go w jedną rękę z uśmiechem zwycięzcy.

- Nieładnie.

- Bardzo śmieszne. Skończyli się już na siebie wydzierać?

Twarz Bretta stężała. Lorelai poświęciła chwilę by popatrzeć na jego piękną linię żuchwy i wysokie kości policzkowe. Rzęsy chłopaka rzucały cienie na policzki przy każdym mrugnięciu. Z jakiegoś powodu ją fascynował; był niesamowicie piękny i to ku niemu wyciągnęła rękę, kiedy otaczał ją ogień. Mogłaby próbować to sobie wytłumaczyć na milion sposobów.

- Twój ojciec mówi jej, żeby nie przyjeżdżała, bo tylko narobi więcej szkód...

- Ma rację – wymamrotała pod nosem Lorelai, a potem dodała głośniej. – Dlaczego nie pojechałeś do domu? Pewnie masz trening i w ogóle.

Brett tylko uśmiechnął się enigmatycznie.

- Trening a słuchanie jak dyrektor szkoły klnie aż trzęsie się ziemia? Co wybrać? Co wybrać? – a potem wysunął się z sali szpitalnej i zostawił ją na chwilę samą.

Wraz z jego wyjściem Lorelai zdała sobie sprawę, że nie chce być sama. Na pewno nie teraz.

Continue Reading

You'll Also Like

1.6K 78 7
Szesnastoletnia Valentina Gilbert, to albinistka z czarnymi oczami. Całe swoje życie spędziła w Chicago, ze swoją szczęśliwą rodziną, i przyjaciółmi...
441K 20.2K 198
To jest opowieść o. pewnej dziewczynie z białymi włosami i fioletowe oczy to Leslie Sperado. I mieszka z rodziną Sperado,którzy mają posiadającą taje...
41.2K 3.1K 62
Od dwudziestu lat wampiry muszą żyć w ukryciu, ponieważ moc czarowników się rozwinęła i stała na tyle potężna, że zdołała pokonać krwiopijców. Króles...
51.2K 2.5K 134
Dopiero po stracie córki i męża zdałam sobie sprawę, jak pokręcony jest świat. Jakimś cudem dostałam drugą szansę na życie. Tym razem będę żyła tylko...