wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.4K 484 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

10. To, co ogień pochłonął

239 21 2
By AnabelleNoraColdwell


W klasie trenera Finstocka jak zawsze panowała grobowa cisza. We wpadających przez okna promieniach słońca tańczyły drobinki kurzu i Lorelai zdecydowanie bardziej była zainteresowana nimi niż tym, o czym bredził Finstock.

Przez pierwszy tydzień w szkole słuchała uważnie, wyłapując ilość nawiązań do lacrosse które udało mu się wpleść w temat ekonomii. Ekonomia drużyny, wydatki klubów, wzrost inflacji od czasów prezydentury Clintona także miał znaczenie w lacrosse, gdyby ktoś pytał, ale nikt nie pytał.

Teraz jednak nawet te małe drobinki kurzu w kwietniowym słońcu wydawały się nadzwyczajnie interesujące. Wirowały niczym płatki śniegu. Lor wyciągnęła rękę całkowicie nieświadoma.

- Montgomery?

Opuściła gwałtownie dłoń.

- Tak?

- Chcesz coś powiedzieć? – Finstock wbijał w nią wyczekujące spojrzenie, które po chwili zmieniło się w wygłodniały, wściekły, piorunujący wzrok. – Jeśli nie, to nie przeszkadzaj.

- Co zrobiłam? – wyartykułowała bezgłośnie do Scotta, ale on tylko wzruszył ramionami.

Wyszli z klasy równo z dzwonkiem, Lorelai pomiędzy Scottem i Stilesem i zatrzymali się mechanicznie patrząc przed siebie. Brett Talbot w pogniecionym mundurku Devenford Prep górował nad uczniami.

- Czy on musi być tak wysoki? Wygląda jak Isaac – mruknął Stiles.

Lorelai nie miała wystarczająco dużo czasu by zapytać kim był Isaac bo Brett stanął naprzeciwko nich górując wzrostem nad każdym z osobna jak ogromna wieża ciśnień. Dziwna sensacja w klatce piersiowej Lor znów się pojawiła.

Scott otworzył usta żeby coś powiedzieć, ale zamknął je natychmiast uciszony przez Bretta.

- Gdzie moja siostra? – zapytał ostrzej, niż planował. Dwie pierwszoklasistki które do tej pory przyglądały mu się z uwielbieniem, zamknęły gwałtownie szafkę i zniknęły w tłumie uczniów.

- Czy mnie coś ominęło? – Stiles chwycił ramiona swoje plecaka jak to miał w zwyczaju i pociągnął je do przodu.

Brett go ignorował piorunując Lorelai wzrokiem.

- Ja? – uniosła jedną brew. – Skąd ja mam wiedzieć?

Nawet jeśli jej głos podskoczył o oktawę, oni tego nie zauważyli.

- Powiedziała wczoraj, że idzie do ciebie.

- My was zostawimy – Scott popchnął Stilesa.

Zniknęli szybciej, niż Lorelai by sobie tego życzyła. Stanie twarzą w twarz z ewidentnie wściekłym Brettem Talbotem nie było czymś, z czym chciała się użerać przynajmniej przed lunchem.

- No i gdzie ona jest? – naciskał Brett. Oparł teraz rękę o szafki ponad głową Lorelai.

Lor musiała przymknąć oczy i policzyć przynajmniej do pięciu. Do dziesięciu. Dwudziestu.

- Lepiej, żebyś jej teraz szukała za pomocą jakichś magicznych mocy.

- Magiczne moce odnajdywania umysłem działają tylko kiedy wcześniej zainstaluje komuś chip za uchem – warknęła Lor. – Staram się ciebie nie zabić... Czterdzieści. Mów.

- Gdzie moja siostra?

- A czy wyglądam, jakbym wiedziała?! – powiedziała trochę za głośno.

Zaalarmowana Kira nagle pojawiła się obok z miną jakby właśnie zobaczyła ducha.

- Wszystko okej? – zapytała, mierząc Bretta wzrokiem.

- Tak – odparła Lorelai. – Powiedz temu facetowi od matmy, że mnie nie będzie.

Pociągnęła Bretta za sobą do wyjścia. Z jakiegoś powodu się nie opierał, a nawet kiedy trzymała jego dłoń – nie zabrał jej. Minęli w drzwiach głównych Harrisona; on z kolei wyglądał jakby ktoś popieścił go prądem i wnioskując po wzroku jaki posłał Lor, nadal nie wybaczył jej do końca wepchnięcia do jeziora.

Z tym będzie musiała sobie poradzić później.

- Co ty robisz? – Brett wyrwał swoją dłoń z dłoni Lorelai dopiero na parkingu.

- To, czego najwidoczniej ode mnie oczekujesz – odparła dziewczyna grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczyków. – Cholera, zostawiłam je w szafce. Przyjechałeś samochodem?

Brett wymamrotał coś pod nosem i wyciągnął z kieszeni kluczyki do auta z niewielkim breloczkiem wilka przyczepionym na kółku.

- Masz lekcje – przypomniał Brett.

- I najwyższą średnią w klasie. Jeśli ty możesz ryzykować swoje stypendium, ja mogę ominąć kilka lekcji. Ale na lunch miałam ochotę – słowa wylatywały z niej tak szybko, że nawet o nich nie myślała. – Gdzie ten twój samochód?

- Ryzykować stypendium? – Brett wytrzeszczył na nią oczy.

- Samochód. Nie mamy czasu.

Brett jeździł subaru imprezą z dwa tysiące siódmego roku należącą niegdyś do jego ojca. Samochód miał kolor niebieski – typowy dla samochodów tej marki – Mica Blue. Lorelai wgramoliła się na siedzenie pasażera i dopiero teraz zorientowała się jak daleko odsunięty był fotel kierowcy.

Ah, no tak, Brett ma długie nogi.

- Dlaczego powiedziała, że idzie do mnie?

Pędzili przez Beacon Hills a wydech samochodu ryczał. Lorelai przez dłuższą chwilę nie mogła oderwać wzroku od Bretta; jego profil zarysowany ostrymi, pewnymi liniami, skupiona mina i jedna ręka na kierownicy, druga umieszczona za głową. Było w nim coś... Coś. I samochód też nim pachniał.

- Bo cię polubiła – wyjaśnił Brett kiedy mijali klinikę Deatona. – Nie wiem dlaczego, nie wiem co takiego jej zrobiłaś, ale cię polubiła.

Lorelai skupiła swoje myśli dookoła Lorilee i próbowała wpaść na cokolwiek. Gdzie nastolatka mogła wyrwać się na całą noc i nakłamać bratu. Starała się odświeżyć w głowie swoje destynacje nocnych eskapad. Wcześniej wmawiała matce, że idzie spać do koleżanki, a potem tańczyła w klubie do czwartej nad ranem opchana Adderallem i z fałszywym dowodem w tylnej kieszeni spodni.

- A nie ma chłopaka? Wiesz...

- Wiedziałbym – Brett napiął ramiona pod białą koszulą i zieloną kamizelką.

- Widać, że nigdy nie byłeś nastolatką w wieku buntowniczym – Lorelai pokazała mu język tylko dlatego, bo była przekonana, że nie zauważy. – Jesteśmy sprytne kiedy próbujemy ukryć faceta.

Jak bardzo się pomyliła.

- Nie miałem okazji. Wszystkie nastolatki pokazują język? Normalnie by mnie to kręciło ale muszę znaleźć siostrę.

Lor nie była pewna czy w tej chwili jej zaimponował czy raczej chciała go zdzielić w twarz. Biorąc pod uwagę okoliczności, prędkość pojazdu i to, że to on był kierowcą – wybrała opcje numer trzy – siedzieć cicho.

Odezwała się dopiero kiedy miasteczko zostało już za nimi i teraz przed przednią szybą samochodu rozpościerały się jedynie dwie ściany drzew i ciągnąca się między nimi droga.

- Dlaczego aż tak bardzo się spinasz? – zapytała.

Nie miała rodzeństwa. Nie wiedziała jak to jest, ale coś podpowiadało jej, że Brett nie reaguje normalnie na zniknięcie siostry. Który starszy brat by zrywał się z lekcji i jechał szukać losowej dziewczyny z innej szkoły?

- Na pewno wróciłaby...

- Ty nadal nic nie wiesz? – widząc jej minę, Brett westchnął głęboko. – Ktoś zrobił taką listę... nazywa się Pula Śmierci, czy coś takiego. Myślałem, że ci powiedzieli.

- Pula Śmierci? – Lorleai usiadła bokiem do przedniej szyby. – To brzmi poważnie.

- Bo jest poważne. Wszyscy na niej jesteśmy. Ty też. Na serio nie zapytałaś Scotta po tym jak napomknąłem...

- Wróć, o co chodzi z tą Pulą?

- Satomi wie więcej – Brett skręcił w prawo na rozwidleniu dróg. – Ktoś oferuje kupę kasy za zabijanie istot nadnaturalnych.

- To znaczy? Ile oferują za ciebie?

Brett postukał palcami w kierownicę.

- Milion.

- A za mnie? – drążyła dalej. Jeśli ktoś chciał ją zabić, lepiej żeby sporo za to zapłacił.

- Trzydzieści pięć.

- Dolarów?

Na twarzy Bretta rozpłynął się błogi uśmiech.

- Wiesz, że jesteś słodka? Trzydzieści pięć milionów dolarów.

Lorelai zatkało. Gapiła się na Bretta szeroko otwartymi oczami i z buzią otwartą tak szeroko, że aż to aż bolesne. Trzydzieści pięć milionów dolarów za jej życie? Nagle przeszły ją ciarki. Każdy głupi by spróbował za taką kasę. Gdyby zabiła samą siebie byłaby ultra bogata, ale tej myśli nie wypowiedziała na głos.

Jakiś puzzel w jej głowie wskoczył na miejsce. Kiedy się odezwała, jej głos był łagodny.

- Lorilee jest na liście, prawda?

Brett kiwnął głową.

- A jeśli... Brett, nie powinniśmy jechać jej szukać.

- Co? – Brett wcisnął hamulec gwałtownie i do samej podłogi. Lor podziękowała sobie w duchu za zapięcie pasów, chociaż wolałaby się z nich wyswobodzić w tej sekundzie. Brett patrzył na nią wściekle. – Jaja sobie robisz?

- Jeśli ktoś ma Lorilee... będzie wiedział, że będziesz jej szukać. Za nią dają tyle co za ciebie? No właśnie. To już dwa miliony. Ze mną – słowa sprawiały jej fizyczny ból, kiedy je wypowiadała. – Trzydzieści siedem. Nie rozumiesz?

- Słuchaj, mam to gdzieś – warknął. – Możesz wracać do domu jak boisz się, że twoja główka poleci już dziś. Ja muszę znaleźć siostrę. Po co w ogóle ze mną jechałaś?

Nie potrafiła tego wytłumaczyć. Lorelai gapiła się na Talbota szeroko otwartymi oczami i nie była w stanie wyjaśnić dlaczego tak szybko podjęła decyzję. W ogóle odnosiła wrażenie, że cokolwiek związanego z nim nie było zbyt racjonalne. Dlatego zacisnęła usta w wąską kreskę.

- Ruszaj – wycedziła przez zaciśnięte zęby Lorelai. – Nie wiem gdzie jedziemy, ale ruszaj.

Brett ponownie wcisnął gaz.

***

Spalone szczątki domu formowały się przed przednią maską jak przerażające wspomnienia. Lorelai wysiadła z samochodu jako pierwsza i osłoniwszy oczy przed słońcem, przyjrzała się budowli.

Drewniana weranda otaczająca front domu kiedyś musiała być piękna. Składała się z połamanych kolumn rozmieszczonych strategicznie by jak najlepiej podtrzymywać daszek. Przyklejała się do kamiennego domku jak z bajek; ktokolwiek tu mieszkał przed pożarem, musiał być szczęśliwy. Drewniana przybudówka po lewej stronie spłonęła niemalże całkowicie osmalając kamienne ściany. Trawa nadal nie rosła tam, gdzie spalił ją ogień. Lorelai weszła na klepisko; część dachu zapadła się ukazując szkielet poddasza.

- Co to za miejsce?

Brett także wysiadł, o czym poinformowało ją trzaśnięcie drzwi. Był jeszcze bardziej spięty, niż kiedy próbowała go zatrzymać, a na nos wsunął ciemne okulary i nie mogła zobaczyć jego oczu.

- To mój dom – wyjaśnił. Pusty głos poniósł się echem pomiędzy drzewami. – Może tu być.

Lorelai pohamowała wszystkie pytania cisnące jej się na usta i skupiła swój myśli wokoło znalezienia Lorilee. Brett pomógł jej przejść po zbutwiałej werandzie i otworzywszy drzwi weszli do środka.

Ktoś spokojnie mógłby tu po prostu wrócić – gdyby odnowić dom i załatać dziury w dachu. Kawałki pobitej porcelany popękały w pożarze i zaściełały podłogę w niewielkim pomieszczeniu mogącym być w przeszłości jadalnią. Lorelai patrzyła pod nogi z ostrożnością baletnicy lawirując pomiędzy resztkami dzieciństwa Bretta.

Kroki Bretta poprzedziły jego pojawienie się w widmowej jadalni.

- Na dole jej nie ma. Sprawdzę górę – powiadomił Lorelai nim znów zniknął.

Lorelai przeszła teraz do kuchni; na osmalonej framudze drzwi nie dało się dostrzec zbyt wiele, ale mogła przysiąc że widziała cienkie linie, jakimi rodzice oznaczają wzrost swoich dzieci w poszczególnych latach. Znów ją to rozczuliło. Jakkolwiek długo by tutaj nie mieszkali, chciała się przekonać, że byli szczęśliwi.

Kroki Bretta rozległy się na górze i gwałtownie ustały. Uniosła wzrok na odymiony, czarny od sadzy sufit jakby spodziewając się zobaczyć uginające się pod jego ciężarem belki, ale nic takiego nie zobaczyła. Wyszła za to z kuchni i zdążyła jedynie zauważyć łóżko w salonie i ogromną dziurę w suficie, przez którą spadło.

Schody prowadzące na górę groziły zawaleniem, i aby to stwierdzić, nie trzeba posiadać wiedzy specjalistycznej. Lorelai wchodziła powoli sprawdzając ostrożnie każdy schodek, aż w końcu stanąwszy u ich szczytu znalazła Bretta. Opierał się o framugę jakichś drzwi.

Lorelai podeszła bliżej i przycisnęła sobie rękę do ust.

Pokój z drzwiami ozdobionymi ogromną literą B znajdował się na prawo od pokoju opatrzonego różową literą L w koronie i jak mogło się wydawać, był to jedyny pokój niezbyt naruszony przez ogień; jedynie okiennice zdawały się popękać w niektórych miejscach ale, jak na złość, pokój małego Bretta Talbota pozostał w stanie nienaruszonym.

Ściany pomalowano na niebiesko i pomarańczowo; choć farba wyblakła, Lorelai dostrzegła ciemniejsze prostokąty w miejscach, gdzie zapewne Brett porozwieszał jakieś plakaty. W materacu podciągniętym pod ścianę ktoś wyrwał dziurę; nieregularny kształt wskazywał raczej na pazury niż nóż.

- Nocowałem tu czasem po pożarze – głos Bretta dochodził z oddali.

Lorelai cofnęła się o kilka kroków aż obcas jej buta nie nastąpił na pustkę. W tej samej chwili Brett wyciągnął rękę i chwycił ją mocno przyciągając z powrotem. Przez dziurę w podłodze widziała uchylone na dole drzwi wejściowe.

Brett zdjął okulary i wcisnął je do kieszeni. Lorelai próbowała sobie wyobrazić tego wysokiego, mocnego chłopaka leżącego na materacu dziecięcym pod stertą koców. Zaraz tego pożałowała. To było jak grzebanie w jego głowie, a nie miała ochoty grzebać w jego głowie. To naruszało jego prywatność.

- Tu jej nie ma. Poczekam przy samochodzie ile będzie trzeba – wyciągnęła ramię z uścisku chłopaka i uciekła opanowując piekące łzy.

Zatrzymała się dopiero za granicą spalonej trawy z rękami wspartymi na kolanach i próbowała opanować drżenie całego ciała. Brett w tym spalonym domu, całkiem sam... Tego było za wiele. Gdzie podział się ten kretyn, który gapił się na nią jakby podejrzewał, że popełniła najgorsze zbrodnie? Który traktował Liama (po poznała Liama) jak zarazę?

Mur skruszał i maska opadła, przynajmniej na chwilę. Lecz kiedy pięć minut później Brett zatrzasnął za sobą drzwi domu, maska powróciła. Uśmiechał się idąc sprężystym krokiem przez trawnik. Lorelai zdążyła już wziąć się w garść i opierała się o maskę samochodu. Słońce tańczyło w jej brązowych włosach i muskało skórę.

- Jedziemy?

Jej słowa zlały się chwilą, kiedy Brett nagle odsunął głowę, zaledwie w ostatniej chwili unikając noża przelatującego tuż obok jego lewego policzka. Lorelai skoczyła na równe nogi i rozejrzawszy się dookoła dostrzegła lśniące blond włosy zmierzające ku nim z drugiego samochodu zaparkowanego w cieniu drzew.

- Garrett – wycedziła.

Garrett, pierwszoklasista którego kojarzyła tylko z drużyny lacrosse trzymał w ręce swój kij do gry. Jednak nie musiała być znawcą sportu by wiedzieć, że kij nie powinien kończyć się po jednej stronie ostrzem.

- Wiedziałem – ucieszył się Garrett obracając kij z wprawą w jednej dłoni.

Brett warknął gdzieś obok Lorelai.

- Nawet nie wiecie jak się cieszę, że was widzę. Samochód mi się popsuł.

- Jechałeś za nami – warknął Brett.

- Tak, Talbot. Tak się składa, że tak... Ale czy to ma jakieś znaczenie. Tylko jedno z nas wraca stąd do miasta i jestem zdeterminowany, by być tą osobą. Mam przed sobą trzydzieści sześć milionów dolarów – dodał na końcu z ekscytacją. – Mogę wrócić twoją furką? Będzie mi pasować do kasy jaką za was zgarnę.

Brett zacisnął pięści i pazury przebiły skórę. Krew spływająca spomiędzy jego palców skapywała teraz na zieloną trawę. Lorelai kursowała wzrokiem między nim a Garrettem instynktownie wysuwając się na przód.

Lorelai nie panowała nad tym, co wydarzyło się potem. Garrett uniósł do góry dłoń z kijem i zamachnął się, próbując nim rzucić jak włócznią. Brett wypadł do przodu z obnażonymi kłami i dopiero teraz Lor zauważyła zmianę na jego twarzy; spłaszczony nos, kły wilka i złote, błyszczące oczy.

Złapała go za rękę nim zdążył dopaść Garretta; zachwiał się i przylgnął do niej całym ciałem w chwili, kiedy Feniks się obudził. Obręcz wokoło jej mocy powoli rozszerzała się tak, jak uczył ją Deaton, ale tym razem ona tego nie wywołała. To przypominało ducha w jej ciele. Blask wypełnił popołudnie, Lorelai z otwartymi oczami obserwowała jak ogień wypycha krew z jej żył i przemieszcza się nimi po całym ciele. Serce pompowało go szybciej niż zwykle; wielkie skrzydła Feniksa wyrosły za jej plecami i zaledwie sekundę przed tym, jak Garrett przebiłby i ją i Bretta na wylot, Feniks objął ich oboje śpiewając swoją pieśń.

Lorelai zacisnęła powieki. Czuła szarpanie mocy w miejscu, na które wpadł Garrett. Feniks odrzucił go i jego kij na przynajmniej kilka stóp; wrzeszczącego z bólu aż w końcu potężne łupnięcie zapoczątkowało ciszę.

Zastygła w bezruchu świadoma sytuacji i swojego ciała. Stoi w ramionach Bretta i przed chwilą Feniks uratował ich oboje. Lorelai podniosła głowę żeby na niego spojrzeć; krzywiznę szczęki, cienie rzucane przez rzęsy na policzki, lekko uśmiechnięte usta.

On też na nią patrzył.

- To było – zaczął Brett.

- Wiem – Lorelai zaciskała palce na jego przedramieniu. Jakaś cząstka jej chciała tak pozostać jeszcze przez długi czas, ale rozsądek przemówił głośniej. – Musimy iść.

Brett kiwnął głową. Zamiast wrócić do samochodu podszedł do Garretta i zaczął grzebać mu w kieszeniach. Po chwili wyciągnął telefon chłopaka.

- Kretyn nawet nie ma blokady – prychnął.

- Co ty robisz?

- To Łowca, czy się mylę? – odparł tonem „nadążaj, Montgomery". – Może ktoś dał mu znać, gdzie jest Lori.

- Ty chyba w to nie... - urwała, widząc wyraz tryumfu na twarzy Talbota. – Żartujesz?

- Znalazłem też trochę brzydkich esemesów z jakąś laską o imieniu Violet... brzydkich nawet jak dla mnie.




lorelai i brett, very first look. 

jak wasze odczucia? 

Continue Reading

You'll Also Like

43.8K 2.6K 181
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...
10.4K 1.1K 18
Cztery nacje, które żyją ukryte w cieniu ludzi od wieków: Wampiry, Wilkołaki, Syreny i Czarodzieje. Wszyscy kryją się za woalem normalności. Ale jest...
171K 13.4K 126
Oryginalny tytuł: "사실은 내가 진짜였다" (czyt. "Sasil-eun Naega Jinjjayeossda") Tytuł angielski: "Actually, I Was The Real One" Polski tytuł: "Prawdę m...
11K 1.1K 32
Jest Dalia. Jest babcia. Są Święta Bożego Narodzenia i cała ich magia. Jest i kufer na stryszku, który za pomocą cudownego zapachu lawendy przenosi...