wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.4K 484 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

7. Kwestie ludzkie i nadludzkie

280 21 5
By AnabelleNoraColdwell

Matka odebrała po czterech sygnałach bardzo zirytowana.

- Tak, Lorelai? Jestem na konferencji w...

- Nic mnie to nie obchodzi – przerwała jej Lorelai.

W słuchawce mogła usłyszeć tylko szczątki rozmów ludzi zajmujących się polityką. Miała to wszystko gdzieś.

- Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć?

Matka odpowiedziała po długiej chwili.

- Kiedy zamierzałam ci powiedzieć... Co dokładnie?

- Że jestem pieprzonym Feniksem?! Chodzącą pochodnią, kulą ognia, wybierz sobie termin – prychnęła Lorelai. – Kiedy miałaś zamiar cokolwiek o tym wspomnieć? Feniks przeskakuje dwa pokolenia. Niespodzianka, ani ty ani babcia nie stawałyście nigdy w płomieniach. Zapomniało ci się czy jak?

Łzy piekły ją w oczy, ale nie miała innego wyjścia. Alexandra westchnęła przeciągle po drugiej stronie linii.

- To naprawdę nienajlepszy moment. I nie rozmowa na telefon.

- Teraz będziemy rozmawiać tylko przez telefon – zapowiedziała gniewnie Lorelai. – Więc powiedz mi. Powiedz mi do cholery.

- Nie będę z tobą rozmawiać kiedy histeryzujesz. Wchodzę właśnie na panel, Lorelai. Porozmawiamy innym razem.

Rozłączyła się. Lorelai jeszcze chwilę wpatrywała się w czarny ekran telefonu nim cisnęła go na tylną kanapę samochodu Lydii. Jechały do Beacon Hills pogrążone w ciszy przerywanej jedynie piosenką Linkin Park lecącą w miejscowym radiu i odgłosem deszczu walącego w samochód. Złowróżbne chmury wreszcie spełniły swoją obietnicę i lał deszcz od kiedy wyjechały z lasu.

Lorelai zacisnęła dłonie w pięści by opanować ich drżenie.

- Jedziemy coś zjeść – zarządziła Lydia zatrzymując się pod restauracją Queen Mama w centrum miasteczka.

Budynek był ładny, wejście otaczały sztuczne kwiaty i małe lampeczki choinkowe niczym świetliki. Nazwa restauracji widniała nad wejściem naznaczona złotymi literami.

- Nie mam ochoty nic jeść.

- Więc mi potowarzyszysz.

Lor z cichym westchnieniem opuściła samochód. Pospiesznie wpadła pod daszek okalający front restauracji i weszła za Lydią do środka. Eklektyczny wystrój przynoszący na myśl las wróżek przyciągał wielu klientów w ich wieku. Przy jednym ze stolików siedziało kilku chłopaków ze szkoły.

Lydia wsunęła się na krzesło przy stoliku pod ścianą pokrytą sztucznymi liśćmi i Lor nie miała wyjścia. Chwyciła menu a potem zajęła się przerzucaniem laminowanych stron. Nie miała ochoty jeść, ale wolała unikać spojrzenia Lydii, a to była idealna wymówka by na nią nie patrzeć. Nie przywiązując uwagi do wymienionych dań lub napojów, spędziła tak czas aż do przybycia klenerki.

Ładna blondynka uśmiechnęła się do nich obu.

- Witamy w Queen Mama. Nazywam się Shirley i będę waszą kelnerką. Czego się napijecie?

- Herbata zielona – Lorelai nagle usłyszała swój głos.

- Dla mnie jaśminowa – Lydia uśmiechnęła się i kelnerka odeszła dając im jeszcze chwilę na wybranie dań.

Palący wzrok Lydii wygrał i Lor odchyliła się na oparcie krzesła wyczekująco.

- Widzę, że chcesz coś powiedzieć – zabrzmiało to ostrzej niż planowała. – Więc mów.

Lydia przez chwilę milczała, ale kiedy w końcu się odezwała, mówiła powoli, ostrożnie dobierając każde słowo.

- Czy ty... na serio, no wiesz? Brałaś Adderall? Nie masz ADHD.

Lorelai spiorunowała ją wzrokiem. Nagle cała wściekłość na matkę zaczęła się podwajać.

- Skąd wiesz, że nie mam?

- Oh – jęknęła Lydia. – Ja... No cóż, przeczytałam twoją teczkę. Bo widzisz, moja mama jest psychologiem szkolnym – tłumaczyła. Widząc wzrok Lorelai dodała pospiesznie. – Nie żebym ją poprosiła. W życiu by mi jej nie dała – pogrzebała w torebce i wyciągnęła z niej coś błyszczącego na długiej smyczy. – Zabrałam jej klucz.

Lorelai policzyła do dziesięciu nim pozwoliła sobie mówić, a jej głos i tak brzmiał obco.

- Więc widziałaś moje oceny. Bez Adderallu bym tego nie zrobiła, nie dałabym rady. A musiałam dać radę – pomyślała na powrót o ostrym spojrzeniu matki, kiedy pierwszy raz otrzymała ocenę niższą niż B. – Alexandra wymagała perfekcji.

- Twoja matka? Wykrzykiwałaś to imię kiedy leżałaś nieprzyjemna na Nemetonie.

- Tak – potwierdziła Lorelai. – Jest moją matką. Nienajlepszą, ale w każdym razie, urodziła mnie.

Przez głowę przeleciały jej setki razy, kiedy matka ją zawiodła. Nagle pamiętała je wszystkie, czy to za sprawą czarciego pazura czy nagłego przypływu nienawiści do Alexandry, obrazy napierały ze wszystkich stron. Wśród nich pojawiła się twarz Scotta chwilę przed tym, jak walnęła w drzewo.

- Lydia – wydusiła ledwie słyszalnie gapiąc się w przestrzeń. – Czy Scott jako Prawdziwy Alfa może się teleportować?

Kelnerka przyniosła im ich napoje i Lydia teraz kręciła łyżeczką w swojej herbacie jaśminowej. Uniosła wzrok na Lorelai po czym wybuchła śmiechem.

- Nie. Nic mi o tym przynajmniej nie wiadomo, ale możesz spytać Stilesa... lub samego Scotta. Skąd ten pomysł?

Jak głupio by się nie czuła wypowiadając te słowa, wiedziała, że skoro powiedziała A, musi powiedzieć i B.

- Czy w moich aktach było cokolwiek o ostatnich dwóch miesiącach?

Lydia pokręciła głową.

- Wydawało mi się, że widziałam go w New Haven w dzień, który właściwie doprowadził do tego, że jest tutaj dziś.

Lorelai siedząc naprzeciwko Lydii przypominała sobie cały tamten dzień a właściwie tamtą przejażdżkę samochodem. W jednej chwili śpiewała z Vincem Neilem Wild Side wystukując rytm na kierownicy. To był wieczór jak wiele innych; wracała do domu z dodatkowych zajęć przygotowując się mentalnie na kolację z matką. Skręciła z Prospect w Grove obok cmentarza i potem, kiedy miała już jechać dalej prosto do Tower, pojawił się znikąd na środku ulicy. Widziała obcą twarz, teraz już znaną. To był Scott, jego nierówna szczęka, niewinne, ciemne oczy.

Lorelai była zbyt zaskoczona, by krzyczeć. Skręciła w lewo gwałtownie a potem w prawo ale było zbyt późno. Koła straciły trakcję, chevrolet śmignął przed skrzyżowanie i zaledwie zdążyła zauważyć budynek Departamentu Bliskiego Wschodu nim samochód z dzikim trzaskiem miażdżonego metalu zatrzymał się. Zatrzymał się to dużo powiedziane. Lorelai przez zaciśnięte powieki widziała jedynie światło, ale ono za chwilę zgasło, wraz z momentem, kiedy otworzyła oczy uznała, że nic jej nie jest.

Nim wysiadała dookoła zdążyło ją otoczyć wielu ludzi. Jedni z zatroskanymi minami powstrzymywali ją, by nie wysiadała, bo mogła sobie coś zrobić. Inni psioczyli na nastolatków w samochodach. Ona jednak patrzyła na drzewo wciśnięte w przednią maskę. Niewiele brakowało by wylądowała z silnikiem na kolanach.

- Próbowałam go ominąć – dokończyła opowieść. – tylko po to, żeby od świadków dowiedzieć się, że nikogo na ulicy nie było. Myślałam, że mi odbija. A potem matka uznała, że nie ma czasu się tym zajmować i oto jestem.

Lydia wysłuchała jej w skupieniu. Lorelai po raz pierwszy opowiadała tą historię jednak ku własnemu zdziwieniu, pewien ciężar nagle spadał z jej serca. W delikatnym potakiwaniu Lydii znajdowała coś kojącego.

- To Nemeton – powiedziała potem panna Martin z miną znawcy. – Wołał cię. Musiał cię tu jakoś ściągnąć.

- Ale dlaczego? Dlaczego akurat teraz?

Do restauracji weszła akurat grupka rozchichotanych dziewczyn. Rozsiadły się przy sąsiednim stoliku głośno domagając się drinków i przekąsek, najlepiej frytek. Lydia zerknęła na nie i pokręciła głową.

- Bo wiesz... Możliwe, że Nemeton się w jakiś sposób... Obudził.

- Obudził się? – zapytała trochę za głośno Lorelai i uniosła brwi. – Jak to się „obudził"?

- Odzyskał moc przez rytuał złożenia ofiary. Scott, Stiles i... Allison... Mniejsza o szczegóły. Obudzili Nemeton i przywrócili mu pełną moc – dziewczyny przy stoliku obok wrzasnęły domagając się tym razem szotów wódki arbuzowej. – A to znaczy, że teraz działa jak latarnia morska dla nadprzyrodzonych.

- To jest was... nas... więcej?

Lydia upiła łyk herbaty.

- Całe mnóstwo – odparła odstawiając filiżankę na spodeczek. – Pewnie dalej niż możemy sobie wyobrazić – sięgnęła do torebki i wyciągnęła wibrujący telefon. – Wybacz.

Odebrała dopiero kiedy znalazła się poza zasięgiem słuchu Lorelai. Lor odwróciła się w kierunku drzwi. Dziewczyny z sąsiedniego stolika nadal wrzeszczały i śmiały się ogłuszająco. Lor miała ochotę im przywalić. Wyobrażała sobie jak matka ściska dłonie kolejnych świetnych profesorów na konferencji w Gównostanie i udaje, że jest taką świetną matką i w ogóle.

Kelnerka pojawiła się przy stoliku bezgłośnie, najwidoczniej poirytowana nowymi klientkami.

- Czy coś podać?

Lorelai uznała, że właściwie jest głodna i już otworzyła usta żeby je zamówić, ale Lydia pojawiła się ponad ramieniem kelnerki.

- Musimy iść. Odwiozę cie do domu.

Dwanaście minut później Lorelai stojąc na zadaszonej werandzie patrzyła jak tylne światła samochodu Lydii znikają za zakrętem. Weszła do cichego domu z ociągnięciem. Z początku była zdeterminowana by wygarnąć ojcu. Najchętniej naskoczyłaby na niego od wejścia, wywrzeszczała całą swoją frustrację nie zwracając uwagi na szkody jakie tym wyrządzi.

- Lor, to ty?

Spod drzwi gabinetu ojca sączyło się światło. Kiedy je pchnęła, znalazła się w oko w oko z Winstonem, choć oko w oko to zbyt wiele powiedziane. Winston garbił się w jednym z wysokich foteli z teczką rozłożoną na kolanach.

- Przypomnij mi żebym nigdy więcej nie zostawał dyrektorem szkoły, dobra?

- Zanotowałam – Lorelai przymknęła za sobą drzwi i usiadła na drugim fotelu. – Dlaczego pracujesz w niedziele?

- Tu ważą się losy ludzi, Lor – pokręcił głową, zamknął teczkę przeglądaną do tej pory i otworzył kolejną. – Nie wiem czy powinienem ci o tym mówić, ale jeśli tego nie zrobię, wybuchnę.

Na twarzy wymalowaną miał troskę i zmęczenie. Robili taką samą minę kiedy coś ich trapiło; jakby od ich decyzji zależały losy świata.

- Rada rodziców chce cięć budżetowych – wyjaśnił milczącej córce. – Nie tyle cięć, ile chce pozyskać pieniądze na jakieś przedsięwzięcia jak bale i mecze.

- To szkoła prywatna. Niech wypiszą kilka czeków – propozycja wydawała się być świetna. – Dla nich to nic takiego.

- Bogatym ludziom przybywa pieniędzy...

- ... a biednym dzieci. Oscar Wilde. Portret Doriana Graya.

Winston uśmiechnął się słabo. To była ich wspólna ulubiona książka.

- Rada uważa że mamy za dużo stypendystów w szkole. Muszę zredukować liczbę przynajmniej o pięć.

Lorelai skoczyła na równe nogi.

- Każą ci wyrzucić pięć osób?! – niesprawiedliwość świata wzburzała nią bardziej, niż cokolwiek innego. Krew gotowała jej się w żyłach. – Tak nie można!

- Wiem, Lor. Dlatego kombinuję jak mogę – głos ojca pozostawał zmęczony ale łagodny. Przerzucał kartki w teczkach delikatnymi dłońmi pianisty. Umiał grać na fortepianie ale dawno tego nie robił.

Postanowiła na razie nie dokładać ojcu zmartwień. Kiedy indziej poruszy temat bycia kulą ognia, ale nie dziś. Obeszła fotel Winstona i położywszy dłoń na jego ramieniu pochyliła się, by lepiej widzieć.

Miała przed oczami informacje o ludziach; informacji tych nie powinna posiadać i nie była nawet w pełni przekonana, czy ojciec powinien te informacje przewozić do domu. Tak czy siak, do późna przerzucali teczki potencjalnych kandydatów do utraty stypendium aż z kilkucentymetrowego stosiku zostały tylko dwie, ciemnozielone teczki opatrzone nazwiskami Talbot i Rohr.

- Brett i Lorilee są stypendystami?

- Brett ma stypendium sportowe – Winston sięgnął po teczkę Talbota i otworzył ją. Poważny Brett spoglądał z fotografii na Lorelai martwym, bezosobowym wzrokiem.

Zdjęcie zrobiono en face. W blasku lampy miał bardzo białą skórę i bardzo jasnoniebieskie oczy. Cień cynicznego uśmiechu błąkał się po ładnej twarzy bohatera powieści antycznej. Jakby rzucał jej wyzwanie, ale on chyba po prostu miał minę dupka.

Lorelai zmusiła się do oderwania wzroku.

- A jego siostra?

- Cóż, Brett przyszedł do mnie na początku swojej drugiej klasy i zażądał stypendium sportowego. Powiedziałem, że nie dam mu stypendium od tak. Ciekawy był z niego dzieciak, zbuntowany, z problemami, ale dobry – Winston uśmiechnął się do swoich wspomnień i odchylił głowę na oparcie fotela. Długie rzęsy rzucały cienie na jego kości policzkowe. – Wtedy stwierdził, że gra w lacrosse lepiej niż ktokolwiek. I muszę przyznać, że wyrażenie zgody na próbę przy trenerze okazało się być moją najlepszą decyzją. Dzieciak jest i był świetny. Musiałem dać mu stypendium, ale wtedy postawił mi warunek – tu zatrzymał i uniósł do góry teczkę Lorilee. – Musiałem też przyjąć jego siostrę.

- Transakcja wiązana?

- Szkoły nie było na to stać, ale trener Richards by mnie zabił, gdybym pokazał mu zawodnika, najlepszego, jakiego widział, i potem nie pozwoliłbym mu go dostać – ciągnął dalej. Lorelai słuchała wspierając brodę na oparciu krzesła i co jakiś czas zerkając na fotografię Bretta. – Więc coś wymyśliłem. Teraz Brettowi grozi wywalenie, a Lorilee poleci z nim.

- Dlaczego?

- Nie patrz tak na mnie, Lor.

- Ale jak? – uniosła jedną brew. – Masz zamknięte oczy. Nawet mnie nie widzisz.

Ojciec zaśmiał się krótko.

- Ale cię znam. Patrzysz na mnie jakbym właśnie zabił szczeniaka. Nie muszę otwierać oczu – Winston wstał. Odrzucił teczki na biurko z zamiarem powrotu do tematu później. – Jadłaś kolację?

Lor pokręciła głową.

- Ale dlaczego oni wylecą? – zapytała, kiedy z przedpokoju weszli do kuchni. Pstryknął włącznik światła i pomieszczenie zalał ciepły blask spływający z kinkietów i żyrandola nad wyspą kuchenną.

Winston zabrał się do przyrządzania grillowanych kanapek z serem.

- Nie powiedziałem jeszcze, że na pewno wylecą – wyciągnął ze srebrnej lodówki ser. Lorelai w tym czasie położyła na blacie chleb i zaczęła rozkładać kromki. – Po prostu mogą.

- Moim zdaniem radzie chyba powinno zależeć na dobrym sezonie lacrosse, no nie?

- No tak. Tylko Brett kosztuje więcej niż inni. Jego stypendium ma wartość dwóch osób – wyjaśnił cierpliwie ojciec. – Chcesz do tego szynkę?

- Ograniczam mięso.

Podczas kolacji Lorelai wypytywała ojca o stypendia aż nie zapowiedział, że idzie spać. Nim zniknął na schodach prowadzących na górę przypomniała mu jeszcze o jutrzejszych badaniach. Kiedy została sama wrzuciła naczynia do zmywarki.

Jeśli coś wkurzało Lorelai bardziej, niż jej matka, była to właśnie taka dyskryminacja. Wyszła z kuchni gasząc światło. Po chwili stwierdziła, że w gabinecie ojca nie zgasili jednej z lampek. Nawet jeśli nie była to prawda, Lorelai wierzyła, że jest w stanie przekonać samą siebie, że tak właśnie było. Więc tak było.

Wsunęła się do pokoju, zamknęła po cichu drzwi, w razie gdyby Winston postanowił jeszcze przed snem poczytać i zapaliła tylko jedną lampkę w rogu. Podsunęła bliżej szaroniebieski puf, położyła na nim stosik zielonych teczek a potem skuliwszy się na podłodze z plecami opartymi o ścianę wszystkie je przejrzała.

Z dokładnością chemika doczytywała każdą linijkę, a jeśli coś akurat ją rozproszyło – zdjęcie przystojniaka albo seksowne nazwisko jak Francis Driver lub Meghan Lockwood – czytała tą samą linijkę jeszcze raz. Do każdej daty urodzenia dopasowywała nawet znak zodiaku. Francis Driver to Bliźnięta, jak ona, a Lily Byers jest Koziorożcem.

- Wodnik – wyszeptała w pustkę delikatnie przesuwając palcami po dacie urodzenia Bretta a potem zamknęła jego teczkę.

Akurat w jego teczkę nie chciała się wczytywać. Nie minęło wiele godzin od chwili, kiedy dowiedziała się, że Lydia prześwietliła ją w taki sam sposób. Uraziło ją to do żywego i nawet jeśli Brett nigdy by się o tym nie dowiedział – koń z obrazu wiszącego za biurkiem Winstona raczej by mu nie powiedział – po prostu odłożyła teczki jego i Lorilee i zabrała się za kolejne. Może to dlatego, że Bretta i Lorilee poznała nie chciała czytać ich teczek. Reszta była dla niej tylko nazwiskami i ewentualnie, ładnymi zdjęciami.

Skończyła o pół do drugiej. Zegarek stojący na niskim stoliku atakował ją czerwonymi cyframi przypominając o istnieniu czegoś takiego jak czas. Wyszła z gabinetu zostawiwszy go tak, jak go zastała i poczłapała na górę. W głowie jej dudniło, informacje kłębiły się i plątały ze sobą. Czy to Maurice czy Evan dostali wyróżnienia? A może Hannah Pinnock? Tak czy inaczej, Lorelai nie mogła nic zrobić. Znaczy mogła, wypisać czek w imieniu matki, chociaż takie stypendia musiały kosztować kupę kasy. Alexandra nigdy nie pokazała jej ile dokładnie kosztowała nauka Lor w Hopkins, chociaż przypuszczała, że cena za semestr dobija do dziesiątek tysięcy.

Chciała im pomóc. Lorilee, bo była dla niej miła. Brettowi, bo chociaż wyglądał jak klasyczny dupek, Lorelai musiała przyznać się przed samą sobą, że on miał to coś. Coś w jego oczach, skrywane głęboko pod warstewką buntu i żalu, jakiś smutek i melancholia towarzyszyły mu i na zdjęciu, i w restauracji i kiedy patrzył na nią stojącą w płomieniach.

Continue Reading

You'll Also Like

Mate By GS

Fantasy

250K 10.6K 42
- Skąd wiesz? - Wykrztusiła wreszcie, po pięciu minutach pustego wgapiania się we mnie. Miała duże orzechowe oczy poplamione jasną zielenią. Były hip...
50.4K 3.7K 58
Deku to 16-sto letnia omega żyjąca w świecie 5 królestw. Królestwo z którego pochodzi deku jest na 4 pozycji pod względem siły więc by zapewnić sobie...
171K 13.4K 126
Oryginalny tytuł: "사실은 내가 진짜였다" (czyt. "Sasil-eun Naega Jinjjayeossda") Tytuł angielski: "Actually, I Was The Real One" Polski tytuł: "Prawdę m...
183K 11.3K 109
Chłopak kulił się w swojej celi, nie miał imienia, przynajmniej już nie. Kiedyś jego ojciec wołał go nim, jednak minęły lata od kiedy ostatni raz je...