wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.8K 508 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
3. Oczy Alfy
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

6. Nemeton

290 24 2
By AnabelleNoraColdwell



Miała nadzieję, że przez weekend ich nie zobaczy. Wszystko co usłyszała było jakąś abstrakcją, ale nadal pozostawała w niej ta cząstka podpowiadająca „Tak jest. To ma sens. Po prostu tak jest, Lorelai.".

W szatni napisała sms do ojca, że umówiła się z Lydią i wróci później. Tata nie protestował, chciał, żeby znalazła tu przyjaciół. Brett wrócił do szatni Devenford jeszcze nim Lydia i Malia wkroczyły do pustej szatni, obie zdyszane po biegu. Za nimi przybiegła dziewczyna o azjatyckich rysach ubrana w bluzę do lacrosse. Lorelai słuchała tak długo, aż sąsiednie szatnie całkowicie opustoszały i oni zostali w szkole jako ostatni.

- Czekajcie, żebym nadążyła – poprosiła Lorelai unosząc do góry rękę. – Ty jesteś wilkołakiem, ty to kitsune, banshee, kojotołak... a ty? – zwróciła się do Stilesa do tej pory bardzo zajętego swoim kijem do lacrosse.

- Jestem człowiekiem... dziwne, że odbywamy kolejną taką rozmowę w tak krótkim czasie.

Lorelai objęła lewy nadgarstek kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni jak zawsze, kiedy się denerwuje. Przymknęła powieki próbując sobie to wszystko jakoś poukładać. Sens była w stanie dostrzec, ale po jej absolutnie normalnym życiu w New Haven... Z drugiej strony... Była tam, widziała, co się z nią stało. Rozgorzała jak ludzka pochodnia. To był żywy ogień.

Jej nadzieje na weekend dla siebie zostały rozwiane jak dmuchawiec. Nieznana jej toyota wtoczyła się na podjazd w niedzielne popołudnie i wyskoczyła z niej rudowłosa postać. Lorelai wyszła jej na spotkanie na przedniej werandzie.

- Cześć. Jeszcze niegotowa?

- Niegotowa? – powtórzyła Lorelai.

Chmurne niebo zapowiadało deszcz podobnie jak prognoza pogody. Lydia na tle ciemnych drzew i ciężkich chmur przypominała bardziej papugę niż człowieka. Była jak kolorowa plama niebieskiego i rudego w świecie kompletnie szarym.

- Na co mam być gotowa?

Lydia podążyła za Lorelai do środka. Lor poprowadziła ją do kuchni i już miała wstawić wodę na herbatę, ale Lydia ją powstrzymała.

- Musimy gdzieś iść. No wiesz, w sprawie incydentu.

Incydent. Tak postanowili to nazywać. Lorelai to co prawda nie przeszkadzało. Nadal szokowało, ale jeśli wierzyć opowieściom Scotta i reszty (a nie miała zbytniego wyboru i nie mogła sobie pozwolić na niewierzenie) w Beacon Hills mogło to nawet być całkiem normalne.

- Czy to nie może poczekać?

- A czy twoja moc poczekała do poniedziałku? Daj spokój z herbatą i się ubieraj.

Spełniła polecenie Lydii z ociągnięciem. Wychodząc dała znać tacie, że nie wie dokładnie kiedy wróci, ale ma komórkę. Winston odpowiedział jedynie cichym pomrukiem nie odrywając nawet wzroku od książki. To, że jechały w stronę rezerwatu Beacon Hills dotarło do Lor z pewnym opóźnieniem. Dopiero gęstwina leśna otaczająca drogę dała jej do myślenia, a potem Lydia zatrzymała auto na leśnym parkingu tuż obok jeepa Stilesa i innego, nieznanego sedana.

Nim wysiadły, Lydia odwróciła się w fotelu kierowcy.

- Obiecaj, że nie spanikujesz. Całkiem dobrze przyjęłaś część pierwszą.

- Pierwszą? – Lorelai uniosła jedną brew. – To jest ich więcej?

- Całe mnóstwo.

- Aha – westchnęła teatralnie Lorelai powłócząc nogami z Lydią i jej podskakującymi lokami.

Droga do Nemetonu (zapamiętała już nazwę) ciągnęła się w nieskończoność. Parę razy Lorelai nawet miała wrażenie, że zbłądziły. Las to gęstniał to się przerzedzał. Mocny, wilgotny zapach mchu wypełniał jej nozdrza. Nie była raczej typem wędrującej po lesie laski.

W końcu dotarły do tej przeklętej polany. Przy wielkim pniaku na którym obudziła się tydzień temu Lorelai dostrzegła trzy postaci; dwie znane, jedną absolutnie obcą. Facet niski, ciemnoskóry o łysej głowie odwrócił się do niej i z ulgą odkryła, że ma przyjazną twarz. W słońcu widocznym przez ogromną diurę w koronach drzew (domyśliła się, że kiedys było to miejsce dla korony Nemetonu, a inne drzewa nie miały jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby zapełnić dziurę), Scott i Stiles obchodzili pniak z większym zainteresowaniem, niżby należało.

- Ty musisz być Lorelai – odezwał się wesoło mężczyzna i wyciągnął do niej rękę. Nie umknęło uwadze Lor, że w tej samej chwili Scott i Stiles zaprzestali swoich poprzednich działań i skupili na nich wzrok. – Nazywam się Alan Deaton.

Gdzieś już widziała to nazwisko... a może je słyszała. Tak czy inaczej, uścisnęła dłoń Deatona a Lydia obok niej wciągnęła z sykiem powietrze.

- Lorelai – przedstawiła się i wcisnęła dłoń z powrotem do kieszeni kurtki. Rozejrzała się podejrzliwie. – Co tu robimy?

- Musimy omówić pewną sprawę a...

- Zaufaj nam, dobra? – wtrącił się Stiles. Wpadł w słowo Deatonowi tak bezceremonialnie, że Scott miał minę, jakby chciał go kopnąć.

Już im ufała. Lorelai nie potrafiła tego do końca wyjaśnić, ale zaufanie przychodziło jej równie naturalnie, jak naturalnym okazał się być płomień. To co wydarzyło się po meczu lacrosse przypominało przebudzenie z długiego, niemalże martwego, snu. Leżała tamtej nocy w łóżku, nie zasypiała. Myślała. Uważała, i nadal uważa, że powinna być przerażona, ale ten ogień był tak... namacalny, dobry, żywy i był nią a ona była nim. Była ogniem jakkolwiek głupio by to nie brzmiało. To on pozwolił jej uwierzyć. Pamiętała słowa matki. Niewiele słów Alexandry pamiętała, ale te akurat tak.

Ogień, Lorelai. Ognia nie da się powstrzymać i nie da się z nim walczyć. Ogień musisz zaakceptować, poddać mu się i pozwolić, by cię prowadził. Ogień jest tym, czego nie możesz się bać.

Czy Alexandra wiedziała? Czy miała pojęcie czym Lorelai jest? Nie była pewna. Alexandra nie zwracała uwagi na nikogo poza sobą.

- Dobra – odpowiedziała Stilesowi. – Ale daj wypowiedzieć się komuś, kto wygląda jakby wiedział co robi.

- Dziękuję – Deaton uśmiechnął się z wdzięcznością. – Scott i Stiles powiedzieli mi, co widzieli. To, co się z tobą stało... Nie jestem pewien, czy to rozumiesz.

- Nie rozumiem – odparła zgodnie z prawdą. – Ale się tego nie boję. Nie wiem do końca czemu. Albo jestem tak odważna, albo tak głupia.

Albo obie te opcje są prawdziwe, dodała w myślach.

- Uważam, że to może nie mieć zbyt wiele wspólnego z odwagą lub głupotą – rzekł cicho Deaton kręcąc głową. – W świecie zwierząt to, co przychodzi im naturalnie, w ogóle ich nie przeraża i one tego nie hamują. Jeż nie boi się kolców, wąż jadu a ptaki nie boją się latać.

Lorelai zmarszczyła brwi. Czy powinna czuć się urażona tym nawiązaniem do zwierząt? Z drugiej strony, z tego co wiedziała, na polanie znajdował się przynajmniej jeden wilkołak.

- Ale ja nie jestem...? Czy jestem? – zerknęła na Scotta.

- Nie. Wybacz to porównanie do zwierząt, ale jestem też weterynarzem – roześmiał się Deaton. – Łatwo operować terminologią ze swojej dziedziny nauki.

- Weterynarzem? – odwróciła się do Lydii. – Zabrałaś mnie do weterynarza?

Lydia uniosła ręce w geście obronnym.

- To nie tak.

- Przecież całe życie chodzę do weterynarza. Odnowi mi pan receptę na Adderall?

Stiles prychnął ale Scott sprzedał mu sójkę w bok.

- Oprócz tego... Znaczy, moim głównym fachem jest... Jestem druidem. Emisariuszem. Wiem, jak głupio to brzmi, ale musisz mi zaufać... I nie odnowię ci recepty na Adderall.

- Brałaś Adderall? – Lydia uniosła brwi.

Lorelai zignorowała jej pytanie.

- Dobrze, Deaton – podeszła do pniaka Nemetonu. – Wie pan, czym jestem?

- Domyślam się.

- To już wie pan więcej niż ja.

Nemeton wibrował, kiedy go dotknęła. Pulsująca w jej żyłach moc obudziła się nagle i spływała przez palce do drzewa; albo to ono wpompowywało moc w jej ciało. Spojrzała na Deatona. Teraz przesunął się i stanął po drugiej stronie pniaka.

- Wygląda na to, że drzewo cię woła. Jeśli tylko pozwolisz mi coś sprawdzić, możemy dostać więcej informacji.

Ciekawość wygrała. Z jakiegoś powodu Lor nie odczuwała potrzeby kwestionowania czegokolwiek. Deaton przywołał Scotta. Skądś McCall wytrzasnął skórzaną torbę lekarską. W środku pobrzękiwało szkło kiedy postawił ją przy nogach Deatona.

- Podam ci zaraz hakorośl.

Deaton kazał jej się położyć na pniu. Wykonała polecenie próbując zwalczyć wrażenie, że to strasznie głupie. Ułożyła głowę w kierunku północnym. Ciało Lorelai zadrżało w zetknięciu z miękkim drewnem. Brzęk buteleczek poprzedził twarz Deatona pojawiającą się nad nią.

- Otwórz usta – polecił. A ona to zrobiła. – Czarci pazur pomoże ci się przedostać do wspomnień, które mogłaś już wyprzeć. Uważam, że źródło tego, czym jesteś, znajduje się właśnie tam. To nie będzie zbyt przyjemne, ale to najskuteczniejsza forma. Rozumiesz?

Lorelai kiwnęła głową. Ostry zapach wanilii przebił się przez woń lasu i wilgoć mchu. Dym zawisł nad Nemetonem i Lorelai z Czarcim Pazurem pod językiem; słodkawym zielem, obserwowała dziurę pomiędzy koronami drzew spodziewając się, że to stamtąd nadejdzie jej przeszłość.

Deaton wymamrotał coś w nieznanym jej języku. Chropowate, drażniące słowa zastąpiły ciszę i zaledwie w ułamku sekundy las, niebo i cały świat rozmył się, a Lorelai jakby wpadła do lodowatej wody. Przed oczami stanęła jej ciemność a potem z mroku zaczęły wyłaniać się obrazy niczym fotografie z przeszłości. Ogień i twarz Bretta Talbota, twarze z lotniska w Connecticut, wypadek, twarz Scotta, jej matka, jej urodziny. Orgia głosów i kolorów wypełniła ciemność kakofonią nie do zniesienia, pomiędzy tym wszystkim przebijała się pieśń wydobywająca się z klatki piersiowej Lor. Chciała zwymiotować; żołądek podszedł jej do gardła, ale powstrzymała torsje na moment przed finalnym przystankiem.

Z tamtych obrazów zaczęła formować się scena. Znała to miejsce bardzo dobrze. Salon w domu w New Haven z tymi kwiecistymi zasłonami i fotelami uszakami. Pod zachodnią ścianą stał narożnik a po środku podłużnego pokoju, tuż przed kominkiem matka ustawiła cztery uszaki dookoła okrągłego stolika. Obrazy na ścianach wyłoniły się z czarnej mgły. W komiku wesoło strzelał ogień. Za oknem padał śnieg i w ogromnych zaspach bawiły się dzieciaki.

Pięcioletnia postać z ciemnymi włosami zebranymi w dwa kucyki przywarła nosem do szyby obserwując jak dwóch siedmioletnich chłopców próbuje wtaszczyć śnieżną kulę na większą śnieżną kulę. Obaj przed chwilą toczyli ją po całym trawniku sąsiedniego domu.

Z korytarza wlewał się do salonu ciepły blask. Ciemność w pokoju rozpraszał jedynie on i światełka choinkowe leżące na podłodze obok obsadzonego drzewka. Pięcioletnia Lorelai odsunęła się od okna zostawiając na szybie plamkę pary z nosem odbitym w samym jej środku.. Z głębi domu rozlegały się dwa uniesione głosy.

Siedemnastoletnia Lorelai nagle zrozumiała. Wszystko wskoczyło na miejsce. W przedpokoju na drewnianych sankach leżała żółta kurteczka z głową Kubusia Puchatka na kapturze porzucona w pośpiechu. Mała Lorelai miała na sobie buty zimowe i teraz z bardzo zdeterminowaną miną mocowała się z czerwonym szalikiem.

Głosy zaczęły się zbliżać.

- ... wiesz, że to nie tak! – wrzasnęła Alexandra. Mała Lorelai zamarła w połowie zawiązywania kołtuna z szalika. – Chciałam ją zabrać ale...

- Nie chciałaś, Alex! W tym problem, że nie chciałaś.

Siedemnastoletnia Lorelai chciała pocieszyć małą Lor, ale tamta najwyraźniej jej nie widziała. Nie mogła zbyt wiele zrobić. Wyszła z salonu na korytarz z jasnoniebieskimi ścianami. Na jego końcu w kuchennych drzwiach stali jej rodzice; młodszy o dwanaście lat Winston górował nad młodszą wersją Alexandry wzrostem, i wszystkie jego napięte mięśnie wskazywały na to, że jest wściekły.

- Umowa była taka, że ja jadę po choinkę, ty zabierasz Lorelai na sanki i po waszym powrocie ubieramy drzewko – po chwili dodał jeszcze przez zaciśnięte zęby: - Chociaż raz mogłabyś zrobić coś dla tego dziecka.

Alexandra spiorunowała go wzrokiem, ale Winston się tym nie przejął i kontynuował swoją tyradę.

- Od kiedy się urodziła traktujesz ją jak ciężar, Alex. Nie potrafisz nawet poczytać jej do snu – słowa wylatywały z niego z prędkością pocisków z karabinu maszynowego. Lorelai nigdy go takim nie widziała.

Zerknęła na małą Lorelai w salonie. Porzuciła już próby zawiązania szalika i teraz schylała się po wielką, różową bombkę najwyraźniej z zamiarem powieszenia jej na choince. Albo tego nie słyszała, albo nauczyła się to ignorować.

- Pojechałem po tą pieprzoną choinkę, wracam i widzę kurtkę na sankach i dziecko w oknie salonu. Powiedz mi, co było aż tak ważne, Alex? Hm?

Alexandra przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zapadła się w sobie. Kiedy się odezwała, głos miała jednak mocny i władczy jak zawsze.

- Mam deadline artykułu dla Washington Post na temat wyborów do senatu. Wyobraź sobie, że Washington Post obchodzi, co mam do powiedzenia, Winston – imię ojca wymówiła jak przekleństwo. – To ważne.

- Wszystko dla ciebie jest ważne – wybuchł ojciec. – Wszystko jest cholernie ważne tylko nie Lorelai i ja. Dziecko to dla ciebie sprawa drugorzędna, albo kolejny projekt!

- Projekt? – obruszyła się matka i wsparła ręce na biodrach.

Lorelai poczuła ukłucie w okolicy karku, ale kiedy powiodła tam ręką nie wyczuła nic poza ciepłą, gładką skórą. Rodzice przesunęli się do korytarza ze swoją kłótnią. Właściwie to Alexandra szła za Winstonem a on zdeterminowany parł na przód w kierunku salonu.

- I co ty zamierasz teraz zrobić?! – pisnęła matka.

- A jak ci się wydaje? – zapytał ostro Winston sięgając po żółtą kurtkę. – Zabiorę ją na...

Reszta jego słów utonęła w głośnym huku. Lorelai wpadła do salonu gdzie pięcioletnia Lorelai najwidoczniej próbowała wsadzić różową bombkę na choinkę wspinając się po oparciu podciągniętego samodzielnie uszaka. Jednak gdyby to było tylko to...

Dziecko leżało w igłach, pokryte skorupkami różowej bombki z krwią ściekającą z nosa i płonęło. Złota łuna otaczająca małą Lorelai płonęła jasnym, żywym płomieniem i formowała się w niewyjaśniony sposób. Siedemnastoletnia Lorelai wciągnęła z sykiem powietrze ignorując ukłucie w karku. Wielkie skrzydła nagle rozłożyły się po obu stronach dziewczynki kiedy gramoliła się na nogi.

- Lorelai – wrzasnął ojciec wpadając do salonu.

Za nim wbiegła Alexandra z miną, której później już ani razu nie widziała. Mieszanina przerażenia – prawdziwego, żywego przerażenia – i rozpaczy wyparła całkowicie jej lodowatą obojętność do której Lorelai przywykła.

Czyli to był pierwszy raz, kiedy to się stało. Zima gdy miała pięć lat. Rodzice się kłócili. Musiała być wściekła albo odczuwać zagrożenie. Lorelai zadrżała.

- Lorelai – Alexandra wyciągnęła ku dziecku ręce ale ogniste skrzydła nagle zamknęły się dookoła dziewczynki jak bezpieczny kokon. Cofnęła się z sykiem dmuchając na dłonie.

- Co się dzieje? – zapytał Winston. – Czy to...?

- Feniks przeskakuje dwa pokolenia w linii żeńskiej i jedno w męskiej – wyjaśniła Alexandra rzeczowym tonem.

Lorelai niewiele rozumiała, ale patrzyła na swoją małą wersję otoczoną ogniem. Ogień jednak nie zajmował niczego poza jej ciałem. W skrzydłach mała Lor śmiała się a w jej oczach błyszczały iskry. Z wnętrza kokonu wydobywała się ta sama pieśń, którą Lorelai słyszała po piątkowym meczu.

Gwałtowne szarpnięcie rozmyło salon New Haven. Ciemność znów była lodowata i niczym woda wdzierała się do płuc. Lorelai nie mogła wyzbyć się wrażenia, że tonie. Nie mogła złapać oddechu, dryfowała wśród lodu i cienia i kiedy otworzyła oczy, przeszywający ból w karku odebrał jej mowę, mogła jedynie wrzasnąć.

Scott gwałtownie odsunął się. Z wyciągniętych pazurów skapywała czerwona, świeża krew. Lorelai usiadła gwałtownie przekonana, że krew jest jej i gdyby nie wilgotna strużka znikająca pod kołnierzykiem bluzki, nie miałaby na to żadnych dowodów. Rany po pazurach się zagoiły.

- Feniks przeskakuje dwa pokolenia w linii żeńskiej i jedno w męskiej – wycedziła drżąc z zimna, choć popołudnie można uznać za ciepłe. Słowa Alexandry brzęczały jej w uszach podobnie jak pieśń.

- Feniks – powtórzy Deaton gładząc brodę kciukiem. Przyglądał się Lorelai bardzo poważnym wzrokiem. – Nie sądziłem, że kiedykolwiek go ujrzę – wymamrotał.

Gdyby nie martwa cisza i wstrzymane oddechy, jego słowa utonęłyby i nikt by ich nie usłyszał.

- Oczywiście. Oczywiście – powtarzał niczym mantrę Deaton, a potem zwrócił się do pozostałej trójki otaczającej Lorelai. Stiles narzucił jej swoją bluzę na ramiona i zaczął je pocierać dla rozgrzania. – Przedstawiam wam ostatniego Feniksa na świecie. Nic dziwnego, że w Puli Śmierci dostała najwyższą liczbę. Jesteś ostatnim na świecie Feniksem, Lorelai Montgomery, a to czyni cię główną nagrodą i niesamowicie niebezpiecznym przeciwnikiem.

Niewiele z tego rozumiała, ale wiedziała z kim musi porozmawiać.

Continue Reading

You'll Also Like

Mate By GS

Fantasy

363K 15.6K 42
- Skąd wiesz? - Wykrztusiła wreszcie, po pięciu minutach pustego wgapiania się we mnie. Miała duże orzechowe oczy poplamione jasną zielenią. Były hip...
884K 54.8K 191
Zostałam oskarżona o próbę zabicia mojej młodszej siostry. Nikt we mnie nie wierzył, nikt nie przyszedł mi pomóc. Nawet moja własna rodzina. Byłam...
BOND By KT

Fantasy

282K 8.6K 36
Kiedyś myślałam, że wilkołaki to jedna wielka fikcja. Jak dla mnie istniały tylko w bajkach, baśniach, legendach, filmach i książkach, czyli były po...