wolves of shadow and fire...

By AnabelleNoraColdwell

6.4K 484 55

'wszystkie twoje koszmary są prawdziwe' Siedemnastoletnia Lorelai Montgomery jest kimś, a raczej czymś, zupeł... More

Część Pierwsza
Prolog
1. Rodziny i inne zjawiska tragiczne
2. Zapadanie w ciemność
4. Achilles. Parys. Brett.
5. Płomień i pieśń
6. Nemeton
7. Kwestie ludzkie i nadludzkie
8. Jesteśmy tylko nastolatkami
9. Strzała
10. To, co ogień pochłonął
11. Rzeczy obce
12. Prawda
13. Stawianie warunków
14. Pragnienia
15. Konsekwencje naszych wyborów
16. Specjalność: Ratowanie Życia
17. Plagi
18. Droga w jedną stronę
19. Feniksy nie mają stad
20. W obcym mroku
21. Cadan i synowie Maellana
22. Matka. Ona. Obca.

3. Oczy Alfy

289 23 2
By AnabelleNoraColdwell


- Hej! Hej, spokojnie! Spokojnie!

Lorelai siedząca na ogromnym pniaku cofnęła się, by być jak najdalej od nich, choć nie wyglądali na więcej niż osiemnaście lat. Jeden z chłopaków, nieco wyższy i szczuplejszy, z ciemnymi oczami i ciemnymi włosami kontrastującymi z jasną skórą wyciągnął przed siebie rękę, jakby oswajał znalezionego kota. Drugi, opalony i zdecydowanie bardziej umięśniony przyglądał się Lorelai z szeroko otwartymi oczami. W tych oczach jednak czaiło się coś, czego Lorelai nie do końca mogła odczytać.

Zrozumiała, że drży. Poranek po raz kolejny okazał się być chłodny i perłowoszary. Spojrzawszy na swoje zsiniałe z zimna stopy zrozumiała, że jest boso. Podkuliła nogi i objąwszy kolana mocno ramionami miała nadzieję się rozgrzać. Całe szczęście że wieczorem włożyła piżamę z długimi nogawkami, choć wolała by ludzie nie oglądali jej w kraciastych spodniach i T-shircie Spice Girls. Marzyła, by wszystko okazało się snem.

Chłopak wyciągający rękę zbliżył się.

- Jestem Stiles – odezwał się ponownie, kojącym tonem. – I nie zrobię ci krzywdy – wskazał na chłopaka za sobą jedynie ruchem głowy. – To Scott. On też jest w porządku.

- Co to za imię Stiles? Masz na imię Stiles? – słowa opuściły usta Lorelai bez jej wiedzy.

Przesunęła wzrokiem po tym drugim chłopaku. Coś w nim, jakaś dziwna energia działała na Lorelai jak magnes. Nim się zorientowała, schodziła już z pniaka na wilgotną, zimną trawę.

- To nie... - zaczął Stiles, a potem zamilkł w pół zdania przyglądając się Lorelai. Czuła na sobie jego ostry wzrok.

Nie potrafiła tego powstrzymać. Krok za krokiem zmierzała w kierunku Scotta. Wyciągnęła ku niemu dłoń tak jak we śnie wyciągnęła dłoń w kierunku sękatej łapy ze złotego rękawa.

- Czy ja cię znam? – miała wrażenie, że jego twarz była znajoma, jakby widziała go w jakiejś gazecie dla nastolatków albo w telewizji.

Obrysowała wzrokiem kontur. Lekko zakrzywioną brodę, wąskie usta i wysokie kości policzkowe. Zdawał się być strasznie kanciasty z ostrymi krawędziami. Dotarłszy do oczu, zwarła z nim swoje spojrzenie.

Chłopak drgnął i odwrócił wzrok w stronę Stilesa. Gapili się na siebie w niemym porozumieniu.

- Jak się tu znalazłaś? – odezwał się Scott. Miał całkiem przyjemny głos, trochę chropowaty, miejscami niepewny.

Lorelai zapadła się w sobie. Przecież nie wiem. W jednej chwili zapadała się w ciemność w swoim łóżku, potem śniał jak każdej nocy ale zamiast obudzić się w łóżku, obudziła się w środku lasu.

- Wiesz gdzie jesteś? – tym razem słowa wypowiedział Stiles.

Zerknąwszy na niego pokręciła głową.

- Odwieziemy cię do domu – powiedział stanowczo Scott i odwrócił się gotów ruszać dalej.

Lorelai chwyciła go za nagie ramię. Miał na sobie koszulkę bez rękawów i sportowe spodenki. Złotobrązowa skóra chłopaka lśniła od potu. Biegali, zdała sobie sprawę, biegali i wpadli na nią.

Scott jęknął jakby coś go zabolało. Jedno kolano ugięło się pod nim i opadł na nie jakby król Artur pasował go na rycerza. Lor odsunęła się pospiesznie.

Stiles dopadł Scotta i pomógł mu wstać.

- Co to było?

- Nie wiem – Scott pokręcił głową ale nie spuszczał wzroku z Lorelai. Miała wrażenie, że może przejrzeć ją na wylot i w ogóle jej się to nie podobało. – Chodźmy – rzekł w końcu.

- Wcale nie powiedziałam, że z wami pójdę.

Stiles wydał z siebie głębokie westchnienie.

- A jakie masz inne opcje? Przyjechałaś tu samochodem? Albo wiesz w ogóle jak wrócić do samochodu?

Coś w oczach Scotta zmusiło ją do nagłej zmiany zdania. Ryszyła za nimi przez gęstniejący las a potem do niebieskiego jeepa zaparkowanego na parkingu. Wyglądał, jakby miał się zaraz rozlecieć. Nie parking, jeep.

Normalnie by czegoś takiego nie zrobiła, ale jakie miała inne wyjście? Przynajmniej wyprowadzili ją z lasu. Wgramoliła się na tylne siedzenie jeepa. Samochód zadrżał i odpalił po dłuższej chwili. Obaj chłopcy siedzący z przodu wydali z siebie westchnienie ulgi. Najwidoczniej jeep odpalający za pierwszym razem był niesamowitym ewenementem.

- Jak masz na imię?

Na dźwięk głosu Scotta Lor przestała się wiercić co robiła od dobrych dziesięciu minut. Rozglądała się w poszukiwaniu poduszek powietrznych i czegoś, czego mogłaby się złapać w razie wypadku.

- Lorelai – odparła po dłuższej chwili.

Chłopcy wymienili między sobą dziwne spojrzenia. Wydawało się, że łączy ich mityczna więź zakrawająca o magię. Fantastycznie, zaraz będą dokańczać po sobie zdania.

- Miło cię poznać, Lorelai – Stiles zerknął na nią we wstecznym lusterku.

Zapach samochodu był mieszaniną wszystkiego. Benzyny, Lor mogła się założyć, że skądź wyciekała. Benzyna mieszała się z potem i zapachem pasty do zębów. Miejscami wyczuwała też perfumy, ale ten zapach dochodził raczej z torby sportowej wkopanej pod siedzenie. Wystawała z niej kwiecista bluzka.

- Lorelai, wiesz jak się tam znalazłaś? – ciągnął Stiles.

Równie dobrze mogła im powiedzieć.

- Musiałam lunatykować.

W drodze do samochodu uznała to za najbardziej logiczne wyjaśnienie. Lunatykowanie, takie proste. Zwyczajnie lunatykowała i przyszła aż tam. Tylko dlaczego pień z jej snu był akurat w  Beacon Hills?

Chłopcy znów wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Gdzie cię odwieźć?

- Oakwood Road – odparła. W ostatniej chwili musiała się ugryźć w język, żeby nie podać mu adresu z New Haven. – Chodzicie tu do szkoły?

Pod drugim fotelem wkopany leżał kij do lacrosse owinięty w bordową koszulkę.

- Który z was gra w lacrosse?

- Obaj. Scott jest kapitanem – Stiles skręcił. Minęli szpital Beacon Hills i popędzili dalej.

- Chyba nie widzieliśmy cię w szkole. Chodzisz do Devenford Prep? – tym razem pytanie padło od Scotta.

- Nie – schyliła się po koszulkę. Rozprostowała na swoich kolanach duży numer 24 z nadrukowanym nazwiskiem STILINSKI. – Przyjechałam niedawno, ale będę w Beacon Hills High... hej, nazywasz się Stiles Stilinski?

- Co? Nie. Ja... Stiles to przezwisko. Mało kto umie wymówić moje imię. Łącznie ze mną – wydawał się być z tego raczej niezadowolony. – To taki mało śmieszny żart moich rodziców. Wszyscy mówią na mnie Stiles.

- Okej, Stiles. Skręć tutaj.

Dom wyrastał pośrodku trawnika a samochód błyszczał w porannym słońcu. Do tej pory o tym nie myślała, ale będzie musiała jakoś ominąć ojca i wejść do środka. Nagle samochód Stilesa wydał się być jej niesamowicie przytulny. Mogłaby tu zostać chociażby do poniedziałku.

- Dzięki za podwózkę – rzuciła stojąc już na podjeździe.

- No to, do zobaczenia w szkole – zawołał Stiles unosząc dłoń.

Scott nadal gapił się na nią. Zmarszczyła brwi wytrzymując jego spojrzenie. W oczach chłopaka nagle błysnęła czerwień. Lorelai była pewna, że widziała jak jego brązowe źrenice błyszczą na czerwono. Jej rękę oblekły płomienie.

- To cześć – pomachała do nich na odchodne i odwróciwszy się na pięcie niemalże pobiegła podjazdem. Odjechali dopiero po minucie.

Weszła do domu tylnymi drzwiami. Ostrożnie je zamknęła i wspięła się po schodach na górę. Z łazienki ojca dochodził dźwięk prysznica i całe szczęście. Możliwe, że nawet nie ma pojęcia, że nie spała we własnym łóżku. Wszedłszy do pokoju dostrzegła uchylone okno. Czyli w ten sposób się wydostała. Zwróciła uwagę na pościel; kapa nakrywała łóżko nie ukazując ani jednej zmarszczki mogącej wskazywać, by ktoś na niej leżał. Czy w ogóle tu zasypiała? Przecież to pamiętała.

Tytułując samą siebie Sherlockiem zamknęła okno. Dźwięk prysznica niosący się korytarzem ustał, ale Lorelai już wiedziała, że jej się udało. Przymknęła drzwi pokoju i po cichu usiadła wsparta o poduszki. Jej ostatni wolny piątek.

Normalnie robiłaby coś niesamowitego. Pojechała do pobliskiego większego miasta na jakieś zakupy albo wybrała się na zwiedzanie Beacon Hills. W gruncie rzeczy nie zdążyła zobaczyć miasteczka zbyt dobrze; szkoła i szpital. Po drodze z lotniska Zrozumiała że wzdłuż głównej drogi ciągnęły się rzędy sklepów różnych specjalizacji. Od sprzętu wędkarskiego po artykuły do szycia, ale Lor ani nie chciała szyć, ani nie miała zamiaru iść na ryby. Nie mogła też zabrać samochodu stojącego w garażu.

Piątek, podobnie jak cały weekend, spędziła na kanapie w salonie. Oglądała powtórki serialu Jak Poznałem Waszą Matkę. Pochłonięta serialem nie mogła zrozumieć, nie potrafiła sobie uzmysłowić, jak Robin i Barney mogli się rozstać, chociaż byli dla siebie stworzeni. Z drugiej strony, jej rodzice też wydawali się być dla siebie stworzeni; nigdy nie widziała dwóch bardziej zapatrzonych w siebie osób, bardziej szczęśliwych postaci... a potem zrozumiała, że ojciec kochał jej matkę i był w nią zapatrzony. Alexandra także kochała Winstona, ale ona była zapatrzona w siebie. I tego Lorelai nie rozumiała.

W poniedziałek Winston odwiózł ją do szkoły. W drodze otworzyli okna napawając się wyjątkowo ciepłym i świeżym porankiem. Wszystko grało świetnie. Lorelai bez problemu pomalowała swoje problematyczne zwykle brwi i nawet udało jej się narysować równe kreski; była przekonana, i nadal jest, że jedno oko ma absolutnie inne od drugiego co czyni namalowanie kresek niemożliwym. I oczywiście, nie ma to nic wspólnego z jej brakiem cierpliwości.

Szczęśliwa część poranka zakończyła się wraz z pierwszym krokiem w sekretariacie. Pchnąwszy drzwi od razu zaatakował ją zapach papierów i buczenie ekspresu do kawy na małym stoliczku. Po odebraniu książek i planu lekcji do gotowej do wyjścia Lorelai, Dorothy podsunęła jeszcze jedną, niewielką karteczkę.

- Podczas lunchu masz spotkanie ze szkolnym psychologiem – oświadczyła. Wredny uśmieszek błąkał się po jej brzydkiej twarzy.

- Z psychologiem?

- Pani Martin czeka na ciebie podczas przerwy na lunch w swoim gabinecie. To rutynowa sprawa podczas przyjmowaniu uczniów w środku roku – w oczach kobiety Lorelai odczytała jednak to, co naprawdę chciała powiedzieć.

„Musimy sprawdzić, czy nie jestem kompletną psychopatką". Rzuciwszy krótkie podziękowanie przez ramię Lor opuściła sekretariat. Bez trudu znalazła swoją szafkę, wepchnęła do niej wszystkie książki i wyciągnęła tą od biologii. Z cichym westchnieniem zauważyła, że do lunchu będzie musiała przejść przez biologię, rozszerzoną historię, ekonomię i algebrę.

W drodze na lekcje walczyła z przedziwnym uczuciem, że wszyscy się na nią gapią. Rzadko kiedy ktoś zmieniła szkołę w środku semestru, nie mówiąc już o jedenastej klasie. Żołądek Lor co jakiś czas wykonywał skomplikowaną operację.

Tylko się nie zrzygaj, powtarzała sobie w myślach. Tylko się nie zrzy...

- Au! – jęknęła wpadając na przeszkodę.

Lorelai odbiła się od czegoś, i zatoczyła do tyłu. Jedynie dwie silne ręce zdążyły ją złapać i uratować przed upadkiem.

- To ty – mruknął znany głos z nutą rozbawienia.

Zadarłszy głowę zobaczyła błyszczące oczy Scotta, bez cienia czerwieni i jego krzywą brodę. Gapił się na jej twarz z leniwym uśmiechem.

- Czyli nie kłamałaś?

- Nie – pokręciła głową.- Możesz mnie puścić. Dzięki.

Scott puścił jej ramiona i wcisnął dłonie do kieszeni spodni w zakłopotaniu.

- Wyglądasz na trochę zagubioną – zauważył, a Lor postanowiła to wykorzystać.

- Tak. Wiesz gdzie jest sala dwieście osiem? Zaraz się spóźnię a...

Scott bez słowa wyciągnął jej plan z dłoni. Albo nie widział jej zaskoczonej, trochę urażonej miny, albo absolutnie ją ignorował. W takim czy innym przypadku, po chwili sięgnął do plecaka, wyciągnął ołówek i zaczął coś bazgrać przyciskając kartkę do ściany.

- Nie maż po ścianach, McCall! – facet z ciemnymi, splątanymi włosami przeszedł obok niech ciągnąc za sobą zapach wczorajszej whisky i silnego płynu po goleniu.

Po chwili Scott wręczył Lorelai jej plan.

- Proszę. Biologia jest piętro wyżej. Potem pasz historię na trzecim piętrze w 316. Ekonomia jest na tym piętrze w 101. Algebra w 224, piętro wyżej. Włoski, 303, piętro to samo co historia. A angielski – stuknął palcem w rubryczkę. – Jest w 17a. To te sale do których wchodzi się z dworu.

Lorelai marszczyła brwi, ale była mu wdzięczna. Gdyby miała szukać tych wszystkich sal w pojedynkę, potrzebowałaby całego dnia.

- To do zobaczenia na ekonomii Lorelai...?

- Montgomery – dokończyła. Delikatny uśmiech błąkał się po jej twarzy, a potem wbiegła schodami na górę.

Gdyby zobaczyła tylko twarz Scotta w chwili, kiedy wypowiedziała swoje nazwisko, przeraziłaby się bardziej niż na widok jego czerwonych oczu.

Scott, kiedy tylko zniknęła na szczycie schodów, puścił się biegiem w kierunku boiska. Wpadał na ludzi, potrącał ich, nieważne. Wypadł na wczesnowiosenne powietrze i natychmiast wypatrzył Stilesa siedzącego przy stoliku zewnętrznym z Malią i Lydią.

- Miałeś rację – wyrzucił z siebie Scott chwytając brzeg stołu, żeby wyhamować.

Stiles i Lydia wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Malia dopiero teraz podniosła wzrok nad książki do geometrii.

- Mam rację w wielu kwestiach. Ten kąt tutaj, Malia... Musisz być bardziej dokładny, Scott.

- Nazwisko z listy. Lorelai Montgomery. Wpadłem na nią w szkole – czuł jak świat zaczyna wirować mu przed oczami. Od strony parkingu zmierzał ku nim Liam machając do nich ręką. – To ta dziewczyna, którą znaleźliśmy przy Nemetonie.

Twarz Stilesa poszarzała. Spiął się cały, i zmarszczył nos jak zawsze kiedy myślał. Malia kreśliła coś w podręczniku, Lydia próbowała pokazać jej palcem, jak obliczać niektóre kąty.

- No dobra. Kim ona jest?

Scott pokręcił głową.

- Nie wiem. Ile jest warta?

Lydia przyjrzała się im obu poważnie.

- Jest na drugiej liście. 35.

- To znaczy – Stiles podniósł się gwałtownie. – że jest nadprzyrodzona?

- Na pewno – powiedziała Lydia tonem „czy to nie oczywiste?". – To Pula Śmierci istot nadprzyrodzonych. Gdyby była człowiekiem, nikt by jej tam nie wcisnął. Nie wiemy tylko czym jest. Mówiłeś, że cię poparzyła? – wbiła w Scotta ostre spojrzenie.

- Przy Nemetonie. Jakby cała jej skóra płonęła. Potem użyłem oczu Alfy, kiedy odstawiliśmy ją do domu. Resztę wiecie.

Opowiedział im tego samego dnia, kiedy ją znaleźli. To było dziwne, jakby patrzył na ludzką pochodnię ze skrzydłami. Oczy Alfy widziały to, czego zwykłe, ludzkie oko nie potrafiło wychwycić. Dookoła Lorelai rozgorzały płomienie a zza jej pleców wyrastały ogromne, ogniste skrzydła. Nie takie, jakie widział na obrazkach aniołków w książkach, ale potwornie, przerażające i z jakiegoś powodu, uznał je za mordercze.

Lydia wstała i przerzuciła sobie torbę przez ramię.

- No cóż, mama mówiła, że ma z nią spotkanie w trakcie lunchu. Może uda mi się ją jakoś złapać i wypytać.

Odeszła, nim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć.

- Jej naprawdę wydaje się, że może tak po prostu podejść do kogoś i zapytać, czy jest chodzącą pochodnią?

Malia nakreśliła kolejną linię.

- Ja bym tak zrobiła... Nie patrzcie tak na mnie.



Beacon Hills i jego dziwactwa już na początku? Możliwe.

ENJOY XxxXX 

Continue Reading

You'll Also Like

11.7K 1.3K 34
Drugi tom. Lily wciąż zmaga się z nową, nieznaną rzeczywistością, w jakiej przyszło jej żyć. Stara się dostosować do surowych warunków Krainy Gniewu...
845K 59.5K 133
Tytuł: The Monster Duchess and Contract Princess Polski tytuł: Potworna Księżna i Kontraktowa Księżniczka Autor: Rialan Tłumaczenie z języka angiel...
11K 1.1K 32
Jest Dalia. Jest babcia. Są Święta Bożego Narodzenia i cała ich magia. Jest i kufer na stryszku, który za pomocą cudownego zapachu lawendy przenosi...
764K 50.3K 200
Oryginalny tytuł: "사실은 내가 진짜였다" (czyt. "Sasil-eun Naega Jinjjayeossda") Tytuł angielski: "Actually, I Was The Real One" Polski tytuł: "Prawdę m...