◦ Blue Dawn ◦ [stray kids]

Af -kingfisher-

424 40 759

W 2788 roku, Ziemia w żaden sposób nie przypomina dawnego świata. Wojny nuklearne, eksperymenty na wszelkich... Mere

2 ✉ - nieodebrane wiadomości
Prolog: Nowi Zwierzchnicy
2. Płonne negocjacje

1. Błąd krytyczny

85 8 364
Af -kingfisher-

12 lipca 2786
Zachodnie Pustkowia Livartu

Just one more time before I go, I'll let you know... That all this time I've been afraid, wouldn't let it show... Nobody can save me now, oh no.

Siła melodii narastała z wolna, kiedy dołączyły pierwsze uderzenia perkusji, co wywołało na jego ramionach gęsią skórkę. Nigdy nie żałował, że zawrócił do tego zniszczonego domu i odnalazł tam stary odtwarzacz, na którym znajdowały się cenne, muzyczne skarby. Nigdy nie żałował też tego, że ukruszył Hyunjinowi ząb, kiedy ten chciał mu ją zabrać. Nigdy nie żałował żadnego ryzyka, na jakie się skusił, by mieć okazję zdobyć coś nowego do posłuchania, choć Bangchan odgrażał mu się za każdym razem. Nigdy nie żałował tego, że próbował szukać drobnych rzeczy, jakie mogłyby go uszczęśliwiać w tym posranym świecie, w jakim przyszło mu żyć.

I nawet w tamtej chwili, kiedy wywalił nogi za okno Celera, a słońce smażyło go przez szyby pojazdu — wchłaniał zadowalającą samotność na środku pustkowia, słuchając ulubionej muzyki i czekając na swoich towarzyszy, którzy zeszli do podziemi w pobliskich ruinach.

Nobody can save me now — zamruczał razem z Reynoldsem, przymykając powieki. Odchylił w tył głowę, machając w powietrzu czarnym, brudnym desantem. — Cholera, ale ukrop...

Yo! Bin, daleko jeszcze?! — Radio zatrzeszczało nagle, wypluwając z siebie nieco zniekształcony głos Jisunga. Uchylił powiekę i łypnął leniwie na urządzenie, stojące samotnie na kokpicie, tuż za kierownicą. — Mam wrażenie, że ten zasrany korytarz nie zamierza się nigdy skończyć!

Seo westchnął ciężko, zaraz przenosząc wzrok na jeden z holograficznych monitorów, znajdujących się w głębi Celera. Właściwie to nie był pewny, co odpowiedzieć przyjacielowi. Nawigatorom z D9 udało się odnaleźć tylko dwie mapy podziemnych tuneli metra, do jakiego zeszła reszta oddziału. Między ich utworzeniem było kilkanaście lat różnicy — przynajmniej takie zapisy widniały w plikach przesłanych mu po wieczornej odprawie, przez Choi Youngjae. Changbin nałożył je na siebie jeszcze późnym wieczorem, aby przygotować plan podróży, i dostrzegł pewne różnice, ale te nie wydawały mu się zbyt znaczące. Także w długości drogi, jaką właśnie pokonywała reszta Levanter. Według starszego projektu, ta ścieżka miała się dla nich za chwilę zakończyć rozwidleniem, na którym powinni odbić w prawo. Według nowszego — drogę wieńczył ślepy zaułek.

Chwycił radio i wcisnął kciukiem podniszczony, gumowy przycisk.

— Niespełna pięćset metrów.

A dalej? — Tym razem urządzenie przemówiło głosem Minho.

— Nie wiem, dlatego uważajcie. Albo natkniecie się na rozwidlenie albo... — Changbin ściągnął brwi i ponownie spojrzał na ekran. W jego głowie właśnie zazębiło się kilka faktów, których do tej pory nie skojarzył. — Cholera.

— Bin, to raczej nie było coś, co chciałbym usłyszeć, będąc w ciemnej dupie!

Chłopak wciągnął nogi do środka pojazdu i zrzucił niewielką dźwignię z boku fotela, wypinając go tym samym z doku kierowcy. Odepchnął się od podłogi, przejeżdżając na swoim siedzisku do blatu biurka, nad którym widniały półprzezroczyste ekrany. Błękitna poświata zlała się na jego twarz, kiedy zaczął uderzać palcami w klawiaturę. W nocy o tym nie pomyślał, ale okolica w której się znajdowali, pełna była kraterów po bombardowaniach Czwartej Wojny. Jego przyjaciele równie dobrze mogli natrafić na jedno wielkie nic lub na gigantyczną przepaść. Prędko pobrał z nawigacji aktualną mapę terenu i rzucił ją na siatki tuneli.

— Kurwa, kurwa, kurwa — szeptał, przesuwając wzrokiem po schematach. Chwycił radio i przysunął je z powrotem do twarzy, podnosząc się ze swojego wygodnego siedziska. — Zatrzymajcie się na tym nieszczęsnym rozwidleniu! Jeżeli te cholerne mapy są dobre, to po odbiciu w prawo natkniecie się na gruzowisko albo głęboki krater! Jak tam pospadacie, to po was!

Bin wpatrywał się w urządzenie, ale to milczało, drążąc w umyśle wielką dziurę. Nie mógł uwierzyć w to, że zaprowadził ich prosto do grobu.

— Halo? Słyszycie mnie?! — Dusił przycisk, czując jak dopada go dojmujące uczucie niepokoju. — Minho, zgłoś się! Han?!

Cisza.

— Ktokolwiek! Levanter!

***

— Changbin? Cholera, Binnie! — Hyunjin od kilku minut bezowocnie wywoływał imię przyjaciela, co jakiś czas desperacko potrząsając radiem, jakby to miało je magicznie uzdrowić. — No błagam, stary! Odezwij się!

— Och, zamilcz! — ryknął Minho, wciskając mu lufę karabinu między żebra. Na tyle boleśnie, by ten głośno zawył. — Tak trudno się domyślić, że radio zdechło?!

— Chłopcy, kilka tonów ciszej, proszę.

Diana pojawiła się między nimi i z wymuszonym uśmiechem oddzieliła od siebie mężczyzn. Frustracja i nerwy rosły we wszystkich, od kiedy tylko zaczęli zagłębiać się w ruinach potężnego budynku, który jako jedyny w tej okolicy nie wyglądał, jakby miał im się zaraz zawalić na głowy. Milczenie radia paraliżowało spokojną atmosferę oddziału, a to zdarzało się naprawdę rzadko.

— To raczej wina zasięgu. — Jisung zerknął na niewielki, holograficzny ekran, który wyświetlił się nad jego nadgarstkiem. — Zeszliśmy już naprawdę głęboko pod ziemię. Opaski też go nie mają.

— Dlatego sprawdźmy to miejsce jak najszybciej i wynośmy się stąd.

Evans minęła chłopców i ruszyła przodem, nie zważając nawet na obserwującego ją kapitana. Bangchan westchnął ciężko i zerknął na resztę, po czym skinął głową i ruszył za medykiem.

Felix szedł w ciszy, zaraz za Levanter. Osłaniał tyły, uważnie przyglądając się okolicy i swoim kompanom. Od rana towarzyszyło mu bardzo złe przeczucie, którego nawet na moment nie potrafił wyrzucić z głowy. W nocy miał koszmary, więc nie spał zbyt dobrze. Rano nie potrafił wmusić w siebie nawet kanapki, a naprawdę niepodobnym do niego było udanie się na wyprawę bez porządnego śniadania. Kiedy wyruszyli już w trasę, prawie obrzygał sobie buty, ale Jisung pośpiesznie otworzył okno i pozwolił mu się po sobie do niego przeczołgać; finalnie Lee wymazał wymiotami drzwi Celera, przez co Changbin rugał go całą drogę.

Bardzo chciał zajrzeć do laboratorium. Chyba ani razu nie opuścił dystryktu bez pożegnania się z siostrą i jej błogosławieństwa w postaci uśmiechu i prostych słów: wróć cały, bracie. Zawsze pozbawiało go to jakiegokolwiek stresu i niepewności, lecz tego dnia Bangchan postanowił zupełnie nagle do niego zadzwonić i powiadomić o wcześniejszej zbiórce i wyjeździe.

— Wyglądasz, jakbyś tydzień nie spał, Lix.

Zatrzymał się. Utkwił spojrzenie w smukłej twarzy, stojącej przed nim kobiety. Medyk przyglądała mu się niespokojnie, taksując całą jego sylwetkę. Sama nie wyglądała na dobrze wypoczętą, ale to była raczej kwestia jej urody — wieczne, ciemne kręgi pod jej jasnymi oczami potrafiły zmylić każdego.

Diana Evans w gruncie rzeczy nie robiła w życiu zbyt wiele, poza wypadami za mury dystryktu jako ich wsparcie medyczne. W wolnym czasie spała, jadła albo kręciła się po Cytadeli w poszukiwaniu jakichś drobnych zajęć. Nie posiadała konkretnego przydziału, bowiem w D9 osoby z Rdzeniem Vi, kształtującym energię związaną ze zdolnościami uzdrawiającymi — zwolnione były z większości obowiązków. Mieli być zawsze wypoczęci i gotowi do ratowania innych, a takie sytuacje zdarzały się... Prawie nigdy.

— Odczep się, Evans — wyszeptał, uśmiechając się nieznacznie. — Przynajmniej wstałem na czas, nie to co ty.

W sumie mógł ją poprosić o użycie jakiejś umiejętności, która dodałaby mu nieco wigoru lub chociaż odgoniła nieprzyjemną senność, ale wolał ograniczać swoje długi wdzięczności u niej do minimum.

Ściągnął jednak w zastanowieniu brwi i skupił się z powrotem na jej obliczu.

— Właściwie... — Przechylił lekko głowę. — Ty się nigdy nie spóźniasz. Co cię zatrzymało?

— Noona! — Jęk Hyunjina przedarł się przez ciemny, wilgotny korytarz, odwracając ich uwagę. Po chwili Hwang zacisnął dłonie na barkach medyk i lekko nią potrząsnął. — Ja naprawdę nie proszę cię o wiele, ale czy nie mogłabyś jakoś śmiertelnie otruć Minho? Tylko ten jeden raz? Dla mnie? Proszę!

— Ja to wszystko słyszę!

Felix ponownie mimowolnie się uśmiechnął, wychwytując rozdrażnienie w głosie Lino. Ale jakoś wcale nie było mu do śmiechu. Kiedy Bangchan ich pośpieszył i ponownie ruszyli przed siebie, atmosfera na nowo zgęstniała. Każdy krok zmniejszał dystans do tego cholernego rozwidlenia, a to sprawiało, że treści żołądka na nowo podchodziły mu do przełyku. Changbin coś zauważył i raczej nie była to nieznacząca błahostka. Irytujący dźwięk towarzyszących im dronów, jeszcze bardziej go rozdrażniał. Nie pojmował tych reakcji. Jako oddział specjalny odbywali dużo gorsze, dużo trudniejsze misje, a i tak czuł się, jakby ktoś zaciskał mu lodowate palce na szyi; jakby śmierć chuchała mu złowrogo na kark, chichocząc w oznace nadchodzącego zwycięstwa.

Spostrzegł, że jedyną osobą, której udzielał się podobny stan, był milczący Bangchan. Inni mogli tego nie zauważać, bo natura kapitana Levanter od zawsze była bardzo spokojna i mało ekspresyjna (przynajmniej w trakcie misji), jednak Lee znał go zbyt dobrze. Był pewny, że to okropne przeczucie uczepiło się Chrisa tak samo mocno, jak jego samego.

— Spójrzcie. — Minho przerzedził ciszę, kiedy po kilku kolejnych minutach marszu, ponownie się zatrzymali. — Jesteśmy na miejscu.

— To jest to rozwidlenie, o którym mówił Changbin? — Głos Bangchana rozbrzmiał po raz pierwszy od dłuższego czasu.

Han skinął niepewnie głową i podszedł do kapitana, w międzyczasie odpalając mapy zgrane do użytku offline.

— Na to wygląda — odparł, sięgając do paska spodni. Włączył latarkę i przetoczył jasnym światłem po ozdobnych łukach przejść.

Nad jednym z nich, ostatkiem sił trzymała się tablica z nazwą następnej stacji. Z obu tuneli wyzierał dojmująco zimny i niepokojący mrok.

— Mam gęsią skórkę nawet na dupie — wyszeptał Hyunjin, przystanąwszy przy Feliksie.

— Co robimy? — Diana zerknęła na Chana, oczekując jakiejś decyzji.

Lix także mu się przyglądał. Przyjaciel, po raz pierwszy od bardzo dawna, wyglądał tak, jakby chciał wycofać swój oddział i dać spokój tej misji. Wysłano ich tam tylko po to, by sprawdzić w jakim stanie są tunele przedpotopowego metra, znajdującego się pod opuszczonym, zakopanym w piachu miastem. Inżynierowie z Dystryktu Dziewiątego i Siódmego wierzyli w szansę renowacji i wykorzystania ich w stworzeniu dodatkowej ścieżki komunikacji międzydystryktalnej, bowiem od kilku stuleci polegali wyłącznie na transporcie powietrznym. Towarzyszące im drony miały na celu wytworzyć modele 3D siatki połączeń, które można by jeszcze wykorzystać.

Chan sunął niespokojnie wzrokiem po przejściach, co jakiś czas zerkając na mapy, jakby szukał na nich jakichś wskazówek. Felix nie był zdziwiony tym co po chwili usłyszał.

— Powinniśmy zawrócić. — Chris popatrzył na nich, niespecjalnie wzruszony skonfundowaniem zespołu.

— Co? — Minho się obruszył. — Żartujesz? Tułamy się po tych tunelach jak szczury od kilku godzin, a teraz chcesz się wycofać?

— Tak. Chociaż na tyle, by na nowo chwycić zasięg i skontaktować się z Binem — kontynuował kapitan, odwracając się już całkiem do reszty. — Słyszeliście, że coś go zaniepokoiło, a nie zdołał nam podać powodu. Mam złe przeczucie.

— Nie mogłeś nam wspomnieć o tym przeczuciu jakieś piętnaście minut temu, kiedy nie musielibyśmy zawracać taki kawał?

Chan łypnął nieprzychylnie na Lino. Felix za to zerknął ponownie na tunele. Miał wrażenie, że patrzy prosto w oczy jakiegoś przerażającego demona; w oczy głębokie i puste niczym dwie studnie, pośrodku pustkowia. Przeraziły go jeszcze bardziej, kiedy Bangchan postanowił bez zapowiedzi klasnąć w dłonie i wytworzyć dwie, niewielkie flary ognia. Wpuścił je w głąb tuneli, oświetlając błyszczące od wilgoci, obrośnięte mchem ściany.

— Rozdzielimy się — zaproponowała Diana, wychodząc przed szereg. — Jeżeli będziemy ostrożni, nic nam się nie stanie. Radia na pewno będą w stanie nas łączyć, będziemy stosunkowo blisko. Jeżeli coś będzie nie tak, szybko do siebie zawrócimy. Wszyscy mamy aktualne mapy.

— Mówisz, że nic nam się nie stanie? — Felix ściągnął gniewnie brwi. — Evans, rozejrzyj się. Jesteśmy na obcym terytorium, które idealnie nadaje się na gniazdo Umbry. Chyba zapomniałaś, kto jest naszym wrogiem w takich dziurach. Bo na pewno nie człowiek.

— Lix, na tym obszarze od dawna nie widziano żadnego Szelesta. — Medyk westchnęła ciężko, spoglądając na Lee przez ramię. — Nie ma szans, żebyśmy się na jakiegoś natknęli. Wszystkie dziuple w tej okolicy, zostały zniszczone.

— Naprawdę jesteś na tyle głupia, żeby wierzyć, że ktoś poza nami się tutaj zapuścił? — Przechylił głowę, robiąc kwaśną minę. — Mamy porę letnią, to logiczne, że nie wychodzą na powierzchnię, a radary ich nie wyłapują. Uciekają przed promieniami słonecznymi właśnie do takich miejsc!

— Lix, czy kiedykolwiek nie poradziliśmy sobie z jakimś Szelestem?

Uśmiechała się. Na tyle pogodnie, by całkowicie wytrącić go z równowagi. Nie wiedział, czy chciała ich tym podnieść na duchu, ale dosłownie miał ochotę pozbawić ją przytomności.

— Sorry, Di. Zgadzam się z Lixem — wymamrotał Jisung, wycofując się do przyjaciela. — Nawet z potężnym Vileonium nie czułbym się tutaj pewnie. Powinniśmy się wycofać i zaczerpnąć trochę informacji od Bina.

— A ja chcę mieć to z głowy i nigdy więcej tu nie wracać — wtrącił Minho.

— Chris? — Hyunjin zamierzał wywrzeć na kapitanie presję do podjęcia decyzji.

Bang wciąż ściągał w zaniepokojeniu brwi, niepewnie obserwując oddział. A to utwierdziło Felixa w przekonaniu, że dalsza podróż w tunelach, to najbardziej nierozsądny plan, jakiego mogliby się podjąć.

— Nie ma się nad czym zastanawiać, Chan. — Diana wskazała na prawy tunel. — Ty, ja i Felix pójdziemy tędy, a Hyunjin, Lino i Han w lewo. Musimy sprawdzić, czy drogi do stacji głównej i zachodniej są przechodnie. Nasza misja polega wyłącznie na zebraniu informacji o szansie na budowanie pierwszego odcinka podziemnej kolei. Liczą na nas, nie możemy odpuścić, skoro już prawie widzimy metę. — Ponownie zwróciła się do Banga. — Pójdziemy, zerkniemy, spotkamy się tu z powrotem i wracamy do Celera. Co ty na to?

Raczej nikt nie spodziewał się odmowy. Diana była jedyną osobą, której Chan potrafił ulec. I nie chodziło o to, że jego (aż zanadto) zdrowy rozsądek nieco przy niej fiksował. On po prostu zawsze bezgranicznie jej ufał i wierzył w każdą jej decyzję. Potrafiła rozwiać wszelkie jego wątpliwości i nigdy nie zawodził się na jej intuicji.

— Zgoda.

Felix czuł na sobie niespokojne spojrzenie Jisunga, ale nie potrafił nic powiedzieć, ani dodać przyjacielowi otuchy. Nie martwił się o nich, byli silni, a Vileonium każdego z nich było na tyle potężne, że mogli wydostać się z opresji w każdej chwili, zwłaszcza dzięki umiejętnościom Minho.

Jego niepokój wzmagał się jednak z każdym kolejnym krokiem, kiedy znowu w ciszy podążał za Chanem i Dianą. Nikt się nie odzywał, po tunelu rozchodziło się wyłącznie echo rzężących pod podeszwami butów kamieni i piachu. Ożywił się dopiero w momencie, kiedy opaska na jego nadgarstku wydała z siebie krótką wibrację. Zerknął na wyświetlacz, na którym migotała godzina szesnasta i napis urodziny Yun. Dobiło go to ostatecznie, bo od miesiąca planowali wspólnie niewielką, urodzinową imprezę dla jego siostry, by finalnie, zupełnie nagle, dostać zlecenie na pilną misję. Mógłby właśnie otwierać butelkę z zimnym piwem, obserwując, jak jego jedyna ostoja w tym popapranym świecie, pokonuje kolejny krok w przyszłość. Ponownie bez niego.

— Chris, co to jest?

Lix podniósł wzrok w momencie, kiedy usłyszał głos Diany. Ułamek sekundy później jego głowę przeszył wrzask dwójki ludzi, który równie nagle ucichł, zaraz kompletnie zanikając. Jakby właśnie zapadli się pod ziemię, co — jak się okazało — było całkiem trafnym wnioskiem.

Pozbawiony źródła światła, w bezmyślnym odruchu, dał susa do przodu, by zaraz samemu stracić grunt pod nogami. Zdzierając boleśnie struny głosowe i obijając się o nierówne, niemalże pionowe podłoże, miał wrażenie, że spadał wieczność. Nie mógł się zatrzymać, nie potrafił się niczego chwycić, ani skupić na tyle, aby przywołać własne Vileonium i sobie pomóc. W końcu jednak jego obolałe ciało zaczęło zwalniać, aż finalnie uderzył o jakąś żelazną wypukłość, wystającą z ziemi. Nie dało mu to jednak zbyt wielkiej ulgi, a pozwoliło skupić już całą uwagę na potwornym bólu przedramienia.

— Żyjecie?! — Głos Diany wydobył się z mroku. Znajdowała się kilka metrów dalej. — Chłopaki!

— Tak... — Chan także był w pobliżu.

— Felix! Jesteś cały?

— Nie wiem — stęknął, próbując nieco się unieść, jednak obezwładniający ból powalił go z powrotem na zimny beton. — Nie jestem pewny, ale chyba złamałem rękę.

Ciszę w nieprzyjemnym, spowitym mrokiem eterze, przerwało przekleństwo z ust Banga. Jego następstwem stał się jasny płomień; wzniósł się nad kapitanem i zatańczył energicznie w powietrzu, rozświetlając przestrzeń wokół właściciela. Vileonium przyjaciela zawsze robiło na Felixie ogromne wrażenie, ale w tamtej chwili sam miał ochotę pójść z dymem.

Całkiem sprawnie go odnaleźli. Chris pomógł mu dźwignąć się do siadu i oparł go o płytę zbrojeniową, na której Lee zdołał się zatrzymać. Evans natychmiast przystąpiła do próby uśmierzenia jego bólu, bo tylko tyle była w stanie zrobić.

— Lix, nie mogę cię sama poskładać — wycedziła przez zęby, kiedy jej oczy delikatnie połyskiwały na zielono od aktywnego Vileonium. Wpatrywał się w jej brudną, miejscami zranioną twarz, mając szczerze dosyć tej misji, tego dnia. Dosłownie wszystkiego. — Złamanie jest zbyt poważne. Jeżeli teraz to uleczę, rękę trzeba będzie ponownie łamać, bo kości źle się zrosną.

— Podziękuję — odparł ponuro i przymknął powieki. Nie miał ochoty przechodzić tego drugi raz. Był naprawdę wściekły i zmęczony, ale nie chciał wznawiać dyskusji, aby nie dokładać im niepotrzebnych nerwów. — Gdzie my w ogóle jesteśmy? Co to za miejsce?

— Wygląda na jakiś potężny krater po bombardowaniu — stwierdził Chan, spoglądając w górę, jakby chciał dostrzec tam jakieś źródło światła. Rzecz jasna, nadaremnie. — Zważając na tę wielkość, prawdopodobnie z czasów Czwartej Wojny. Tylko wtedy mogli osiągnąć coś... Tak monumentalnego.

Felix musiał przyznać mu rację. Dół, w którym się znajdowali, spokojnie można było porównać do historycznego stadionu Wembley, znajdującego się na terenach niegdysiejszej Anglii. Jednak w przeciwieństwie do miejsca schadzek miłośników sportu i koncertowania, ich trójka nie miała szansy dostrzec błękitu nieba. Jedynie bezkresną ciemność.

— Czemu nikt nas nie uprzedził, że coś takiego znajduje się w pobliżu? — wyłkała Diana. — Jakim cudem Bin tego nie zauważył?

— Polegał na mapach, jakie otrzymał od nawigatorów — odparł kapitan, skupiając na niej spojrzenie. — Narzekał, że wydali mu tylko dwie siatki tuneli. Rzadko kogo wysyłają na zachód Livartu, dopiero niedawno odkryto, że pod tonami piachu znajduje się miasto. Ostatnie wichury odkryły wierzchołki sporej części budynków, które zauważył jeden z wahadłowców, patrolujących okolicę.

— Może właśnie to zauważył, zanim postanowiliście iść dalej. — Felix odsunął obolałą rękę od medyk i dźwignął się na nogi. — Jak mogliście nie dostrzec tak wielkiej przepaści, mając w łapach dwa szperacze?

— Nie doszliśmy do krawędzi — wyszeptała kobieta, przecierając dłonią twarz. — Beton musiał być popękany, bo zarwał się pod nami w ułamku sekundy. Wszystko może tu być niestabilne.

— No co ty nie powiesz...

Słysząc nad głową nagły, nieokreślony hałas, Lee sięgnął ręką do starej Beretty 954, ciasno upchniętej w futerale na pasku, jednak w porę zorientował się, że to tylko towarzyszący im dron, który postanowił odnaleźć właścicieli.

— Będziesz się teraz na mnie wyżywać?

Felix odwrócił gwałtownie twarz w kierunku Diany i miał naprawdę nieodpartą ochotę na to, by nią potrząsnąć. Nigdy nie miał jej za głupią, każda jej decyzja zawsze była bardzo przemyślana, skrupulatnie wykalkulowana, dlatego bynajmniej nie rozumiał, dlaczego dzisiaj zachowała się tak bezmyślnie.

— Nie robię tego — odparł chłodno, powstrzymując wzburzoną złość. — Ale mówiłem, kilkukrotnie, że to idiotyczny pomysł, a mimo to, uparłaś się, aby iść dalej. Zobacz, do czego to doprowadziło.

— Zejdź z niej, Lix — wtrącił cicho Chan, w skupieniu obserwując ciemności przed nimi.

— Zaraz mogę wejść na ciebie, bo się na to zgodziłeś, do cholery.

— Shh- — uciął kapitan.

Zamilkli.

Lee poczuł, jak nieprzyjemne dreszcze przeszywają go na wskroś. Potrzebował dosłownie ułamka sekundy, żeby zrozumieć, co przykuło uwagę Bangchana. Wyłapał ten dźwięk, pełznący echem po okolicy. Ten cholerny, zatrważający szelest — zwiastun rychłej śmierci każdego człowieka, znajdującego się na tej nieszczęsnej planecie.

— Nie drgnijcie — wycedził Chris, ledwo słyszalnie.

Felix, nawet gdyby bardzo chciał, nie był w stanie tego zrobić. Struchlał, kiedy tylko z mroku zaczął wyłaniać się ich największy koszmar.

Pierwsze pojawiały się wąskie ramiona, budową przypominające przednie kończyny modliszki. Zakończone długimi ostrzami, które były w stanie przeciąć niemalże każdą materię, niczym papier — służyły im częściej do walki między sobą, niż chwytania swoich ofiar. Wzmocnione dodatkowym pancerzem, umięśnione nogi, wykonywały bezszumne kroki, a czarna jak heban skóra, połyskiwała od kołyszących się w powietrzu płomieni Bangchana. Wydłużony tułów wyginał się lekko przy każdym ruchu, odpowiadając niezwykłej elastyczności ich ciał. Wąskie, energicznie tańczące ogony, zakończone były cienkim szpikulcem, ociekającym śmiertelną trucizną, na którą przez setki lat nie udało się stworzyć antidotum. Dwumetrowe, koślawe sylwetki, wieńczyły głowy; rozszerzone, zniekształcone, pełne blizn po nienaturalnie szybkich zmianach organizmu.

Każdego człowieka przerażało w nich coś innego. Wielkość, szybkość, bezwzględność. Kolor skóry, jakby wyrwano ich z najgłębszego mroku, przyczynił się do nazwania tego wynaturzenia Umbrą — w łacinie umbra oznacza cień. Ten oślizgły dźwięk, jaki z siebie wydawały, kojarzył się natomiast z szelestem, skąd pojawiła się druga nazwa, bardziej potoczna — Szelesty.

Felix jeszcze nigdy nie usłyszał jednak, aby ktokolwiek wspomniał o ich oczach. Bo na świecie nie było wielu ludzi, którzy zdołali przeżyć tak bliskie spotkanie z nimi. Moment nawiązania kontaktu wzrokowego z tymi piekielnymi, połyskującymi rubinową czerwienią ślepiami, w których dało się dostrzec po dwie, drobne źrenice, świdrujące swoją ofiarę na wylot — to moment, w którym człowiek tracił nadzieję i błagał, by Umbra jak najszybciej wyrwała mu aortę i zakończyła agonię.

Nie chciał nigdy ponownie tego przeżyć.

— Kurwa — sapnął, zaciskając zęby.

Otaczały ich. Kilkanaście sztuk, jak nie kilkadziesiąt. Wchodziły powoli w łunę światła, wytworzonego przez płomienie Chana. Potężne, niemalże niezniszczalne kreatury, poruszały ostrzami, cicho szeleszcząc, jakby wzajemnie się zachęcając. Felix wiedział, że byli skończeni. Jako dziewięcioosobowy zespół ciężko było im sobie poradzić z jednym osobnikiem. We trójkę byli w pułapce. Śmiertelnej pułapce.

— Minho... Minho, zgłoś się — szeptał Bang, powoli wycofując się do przyjaciół. — Minho, błagam...

Co tam? Znaleźliście coś? U nas pusto, natknęliśmy się na zawalony tunel. Powoli wracamy.

Chan zamarł, kiedy jedna z Umbr skoczyła energicznie przed szereg, kołysząc głową, zupełnie jakby rozciągała kark przed walką.

— Musisz nas stąd wyciągnąć — odparł po chwili, zerkając kontrolnie za siebie, czy aby na pewno Evans znajdowała się wciąż za jego plecami.

Kapitan się zatrzymał, kiedy dwie z kreatur zderzyły się czołami. Wiedzieli, że jedynie te początkowe chwile będą dla nich szansą na ucieczkę, bowiem Szelesty tylko pozornie wyglądały na gatunek stadny. W rzeczywistości, kiedy dochodziło do sytuacji, w której pożywienia było zbyt mało, stawały się względem siebie bardzo agresywne. A na całą tę kurewską dziuplę, trafiły im się tylko trzy kawałki mięsa.

Chris, co się dzieje? — Głos Jisunga wydobył się z radia.

— Wpadliśmy do gniazda... Nie wiemy, ile ich jest. Około trzydziestu... Może więcej.

Ja pierdole.

Minho, za tobą!

 Strz...

Felix wydał z siebie urwany wdech, kiedy powietrze nad nim przedarł głuchy świst. Nie zdołał zareagować; chwycić stojącej obok Diany. W odruchu odbił gwałtownie w bok, starając się ignorować ból ramienia. Nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się właściwie stało. Kurz wzbity w powietrze ograniczał jego widzenie. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że Bangchan właśnie siłował się z jednym z Szelestów.

Nie dostrzegał Evans. Nie słyszał także jej głosu, więc popchnięty potrzebą upewnienia się, że jest cała, zrobił kilka kroków w stronę miejsca, gdzie ostatnio ją widział. Powietrze nieco się przerzedziło, odsłaniając znajomą sylwetkę. Medyk leżała na ziemi, nieprzytomna. Zaklął w myślach, obawiając się najgorszego.

— Kurwa, dlaczego to się dzieje?! — wycedził, chcąc do niej podejść.

Głośny krzyk kapitana odwrócił jego uwagę. Chris odpierał ataki Umbry, jednocześnie posyłając następne płomienie w stronę pozostałych potworów. Felix wiedział, że ani Bang, ani on, nie pociągną tego zbyt długo. W tamtym momencie ich jedyną nadzieją był Lino.

— Bangchan! — ryknął, wznosząc w górę prawe, zdrowe ramię.

Głęboki wdech, próba skupienia. Poczuł to natychmiast; energia uwolniona z Rdzenia Vi przepłynęła przez jego ciało, miękko osiadając w każdej komórce organizmu. Kolejny jej ładunek, poprowadzony myślami właściciela — przebiegł w górę, skupiając się w jego dłoni. Tuż nad nią, bez najdrobniejszej styczności ze skórą Felixa, pojawił się niewielki rozbłysk, z którego zaczął formować się długi, lodowy szpikulec. W ułamku sekundy, opadł w jego rękę, by posłużyć jako broń. Lee wziął zamach i z całą możliwą siłą cisnął nim w uparcie atakującego Szelesta. Kryształowa włócznia nie zdołała przebić pancerza, ale znacznie odepchnęła wroga, pozwalając Bangchanowi wycofać się do przyjaciela.

Obaj podbiegli do Diany, zatrzymując się kilka metrów przed jej ciałem. Zwrócili się do niej plecami, nie tracąc czujności i nie chcąc dać się zaskoczyć Szelestom, które z rosnącą pewnością i agresją zbliżały się do swojego obiadu. Wydawały z siebie coraz intensywniejszy skowyt, a jego skala stawała się dla człowieka ogłuszająca. Niektóre nacierały z naprzeciwka, inne pełzły po ścianach — sumiennie zapędzały swoje ofiary w kozi róg.

— Sprawdź co z Evans — wyszeptał Felix, ponownie wznosząc dłoń.

Tym razem przed siebie. Przymknął delikatnie powieki; jego srebrzyste włosy zafalowały lekko, a temperatura powietrza gwałtownie spadła, wywołując na skórze gęsią skórkę. Lodowa tafla, która znalazła ujście w kolejnym przywołaniu Vileonium, zaczęła rozrastać się w każdym kierunku, tworząc wokół żołnierzy kryształową kopułę. Felix tylko tyle był w stanie zrobić — chwilowo odgrodzić ich od rozwścieczonego wroga.

— Diana! — Chan opadł na kolana przy ciele kobiety.

Obrócił ją gwałtownie na plecy. Krew obficie sączyła się z jej głowy, barwiąc jasne włosy. Kapitan sprawdził czy oddycha, zaraz kontrolując jej puls. Skinął głową do obserwującego go Felixa, uspokajając go — żyła.

Bang złapał za radio, przymocowane do paska plecaka.

— Minho! Jisung, Hyunjin! Zgłoście się, co z wami?! — wywołał ich, klepiąc Evans w policzek. — Odezwijcie się!

Felix nieco się skulił, chowając głowę między barkami, zupełnie jak jego przyjaciel. Jeden z Szelestów natarł na barierę Lee. Uderzył w nią ostrzami, jednak przedmioty wytwarzane z energii Vileonium nie były dla nich łatwą przeszkodą. Wrzeszczał więc rozwścieczony. Dźwięk, choć nieco stłumiony, przedostawał się do środka, ostro drażniąc bębenki. Mężczyźni czuli wpływ tego cholernego dźwięku na ich błędniki.

— Chris! Chris! — Radia wypluły z siebie głos Lino. — Kurwa, skoczyłem na powierzchnię w ostatniej chwili, zabierając ich obojga! To był najchujowszy pomysł na świecie!

— Kurwa — warknął Chan, zaciskając zęby.

Patrzyli na siebie. Obaj przepełnieni trwogą.

— Minho... — jęknął Felix, odwracając głowę przed siebie. Widział te cholerne, łaknące jego śmierci ślepia. Zniekształcone obserwowały go przez grubą warstwę lodu. — Minho, błagam. Zginiemy, jeśli nam nie pomożesz. Diana jest nieprzytomna, oberwała.

Przecież was nie zostawię, idioto! Muszę was tylko znaleźć! — Głośniki radia zaczęły wydawać z siebie nieprzyjemne trzaski. Felix czuł jednak nadzieję; skoro łączyli się przez to cholerne radio, to znaczy że Lee był już z powrotem w podziemiach. — Ale nie dam rady skoczyć z waszą trójką... Będę musiał zabrać was pojedynczo.

Przyjaciele popatrzyli na siebie porozumiewawczo. Kapitan nacisnął guzik radia.

— Felix pójdzie z tobą pierw-

— Nie — uciął Lee, posyłając mu mordercze spojrzenie. — Najpierw Diana. Potem ty, po mnie niech przyjdzie na końcu.

— Pojebało cię?! Masz złamaną rękę, ledwo się ruszasz! — Dźwignął się na nogi i zbliżył do towarzysza. Felix wyłapał, jak zadrżał mu głos. Chris był u kresu wytrzymałości. — Nawet nie ma takiej opc-

— Przestań pieprzyć — wycedził, zaciskając powieki i ponownie zwracając twarz przed siebie. — Jako jedyny jestem w stanie utrzymać barierę i się chronić, więc nie baw się w bohatera, tylko pomyśl logicznie, dobrze?

Zmierzyli się spojrzeniami. Ta walka nie trwała jednak długo. Potężny wstrząs i trzask odwróciły ich uwagę. Chłopcy spojrzeli w miejsce natarcia; pęknięcie przebiegło przez całą długość bariery, tworząc naprzeciwko nich niewielką wyrwę. Felix poczuł, jak trwoga na nowo go oszałamia, gdy w otworze pojawiło się zalane czerwienią oko. Źrenice chaotycznie badały wnętrze bariery, w pewnym momencie zastygając w bezruchu, kiedy wzrok Umbry skupił się na mężczyznach.

— MINHO! — ryknął Chris.

Gdzie wy, do chuja, jesteście?!

Cień Umbry zniknął; dosłownie, rozpłynął się w powietrzu, ale Felix wiedział, że nie zwiastowało to niczego dobrego. Zdążył tylko spojrzeć w górę, a moment później lodowa bariera została rozbita w drobny mak. Mężczyźni odbili na boki, cudem unikając ataku. Umbra odchyliła lekko ciało i wydała z siebie kolejny skowyt; Lee miał wrażenie, że jego trzewia zawibrowały. Czuł wyraźnie, jak z jego lewego ucha wylewa się ciepła, lepka krew.

— Felix! Na ziemię!

Nie oponował. Runął jak długi i zaczął nieudolnie czołgać się w stronę Diany, kiedy tylko Bangchana otoczyły niewielkie płomyki. Chris nie bez powodu był tym, kim był w Dystrykcie Dziewiątym. Jego Vileonium należało do najpotężniejszych, jakie współczesny świat mógł dostrzec, ale ten nigdy nie chciał w pełni z niego korzystać. Tylko oddział Levanter miał szansę widzieć na własne oczy to, czym Bang dysponował. I było to fascynujące. Na tyle, by Lix przestał się poruszać i na bezdechu obserwował, jak jego najlepszy przyjaciel znika za zasłoną płomieni, które w kilka chwil przeistoczyły się w gigantyczne stworzenie, przypominające Feniksa. Rozbłysk gwałtownie rozdarł ciemność, w końcu dając im rzeczywisty pogląd na miejsce, do którego trafili.

Płomienna istota zaczęła pikować na Szelesty, otaczając je śmiercionośnym ogniem, a te, spłoszone tak silnym światłem i temperaturą — rozproszyły się, uciekając w przeciwną stronę. Chris znalazł się po chwili obok przyjaciela, chcąc odstraszyć ostatniego z Szelestów, który wciąż znajdował się przy nich, niespecjalnie wzruszony mistycznym stworzeniem, krążącym nad jego głową.

— Jest jakiś inny — stwierdził Chris, podnosząc przyjaciela.

I Lee musiał to przyznać. Dźwignął się na nogi i jeszcze chwilę obserwował majestatyczne płomienie, przynajmniej do momentu, kiedy jego uwagę zwróciła Diana. Zaczęła się poruszać, co sprawiło, że pewien ciężar opuścił jego ramiona.

Bangchan postanowił zrezygnować z polegania wyłącznie na ich umiejętnościach. Umbry i tak wiedziały, gdzie byli. Zerwał z paska karabin i odbezpieczył go, by po chwili wpakować całą serię pocisków w tego jednego, nie odpuszczającego im Szelesta.

— Gdzie ten, pieprzony, Lino?! — ryknął kapitan, wciąż nie orientując się, że Diana do nich wracała.

— Channie...

Felix struchlał i przełknął ślinę, słysząc głos Evans. Medyk zdołała się podnieść; stała tyłem do nich, na niepewnych nogach. Trzymała się przez chwilę za głowę, jednak odsunęła od niej jedną z dłoni i popatrzyła na zakrwawione palce.

Dopiero wtedy Bangchan zorientował się, że kobieta odzyskała przytomność. Zerknął na nią kilka razy przez ramię, nie przerywając ofensywy ognistego wytworu. Feniks pikował raz po raz na Szelesty, wciąż rozganiając je na boki i częstując płomieniami, zlewającymi się obficie na ich ciała.

— Diana, trzymaj się z tyłu! — krzyknął, przeładowując karabin.

— Chris... — Felix wciąż sterczał nieruchomo w miejscu.

— Pilnuj jej!

— Chris!

Bang spojrzał na przyjaciela. Lee wpatrywał się w Evans, jakby był w głębokiej hipnozie. Chaos sprzecznych emocji, który panował w głowie Felixa, od kiedy wpadli do tego cholernego krateru — całkowicie się rozproszył. Została tam sama bezradność, coraz intensywniej podsycana bólem, płynącym prosto z jego rozdartego serca. Dołączył do niej strach, kiedy Diana odwróciła się w końcu w ich stronę.

— To się nie dzieje — wyszeptał, zaciskając pięść zdrowej dłoni.

Jasne, zawsze śmiejące się oczy, zaszły rażącym szkarłatem, a jedyne co mógł z nich wyczytać, to czysta panika. Ciemne liszaje gęsto rozrastały się na twarzy, zabijając jej bladą gładkość. Kiedy na niego popatrzyła, z trudem przełknął tkwiącą w przełyku gulę.

— Felix... — jęknęła chrapliwie, a jej usta opuściła gęsta, brunatna ślina, wymieszana z krwią. — Lixie... Co się ze mną dzieje, Lixie...

Nie musiał patrzeć na Chana, by wiedzieć, że ten już zrozumiał sytuację. Przestał się poruszać, jedynie nasłuchując ich głosów. Obrócił mechanicznie głowę i zatrzymał spojrzenie na dziewczynie. Chwilę później stał już całkiem zwrócony w jej kierunku.

Felix odwrócił wzrok. Obserwował, jak pojedyncze flary ognia gasną, jak wzniecone pożary słabną, jak Feniks rozpływa się w powietrzu, niczym kamfora. Finalnie, tylko jeden, słaby płomyk wisiał tuż nad ich głowami, dygocząc niespokojnie.

— Chris... — Głos Diany na nowo wypełnił przestrzeń, kiedy postawiła pierwszy, niepewny krok w stronę kapitana. — Chris, co mi jest? Co się dzieje?

— Diana...

Obaj wiedzieli, co trzeba zrobić. Wiedzieli, że nie było innego wyjścia. Poprzysięgli to sobie w dniu, kiedy Levanter zostało zatwierdzone jako oddział specjalny przez zarząd Dystryktu Dziewiątego.

Nigdy, przenigdy nie pozwolą na to, by w takiej sytuacji, ktokolwiek z ich drużyny przeistoczył się w Umbrę.

— Kurwa... — Felix potrząsnął głową i sięgnął do paska, by wyciągnąć Berettę. Jednak kiedy zacisnął palce na uchwycie, przerażenie znowu nim wstrząsnęło. W tamtej chwili zrozumiał, że nie zdoła tego zrobić. Nigdy. — Ja pierdolę...

Nie zabije swojej przyjaciółki.

— Pomóżcie mi — sapnęła Evans.

Jej głos powoli przestawał brzmieć jak ten, który znał tak dobrze. Lee odliczał sekundy do nieuchronnej tragedii, do rychłego końca. Słyszał, jak horda wygłodniałych Szelestów ponownie na nich naciera. Bangchan nie był w stanie skinąć palcem, choć łzy rzewnie płynęły po jego policzkach, a Diana powoli przeobrażała się w pierdoloną kreaturę. Na ich oczach.

— Chan... — załkał, powoli wysuwając broń. — Chan, m-musimy...

— Wiem! Wiem, kurwa, co musimy! — ryknął kapitan, uderzając otwartą dłonią we własną głowę. — Kurwa, kurwa, kurwa! — Krzyczał, powtarzając uderzenia z coraz większą siłą.

Lee wiedział, że Chris prawdopodobnie też nie zachowa zdrowego rozsądku. Diana była dla nich jak starsza siostra, ale dla Banga już na samym początku stała się kimś więcej. Dużo, dużo więcej. Dlatego Felix nie był w stanie patrzeć na to, jak serce jego najlepszego przyjaciela ulega rozdarciu, jak on cały rozpada się na kawałki. Chris musiał wybierać. Dotrzymać słowa i nie pozwolić miłości swojego życia na przemianę lub skazać ją na wieczną tułaczkę po świecie, jako jebana Umbra.

— Christopher... — Evans zbliżała się do nich chwiejnym krokiem, wyciągając przed siebie dłonie.

Spiął ciało, zmuszając się do podjęcia tej cholernej decyzji. Chan nie miał szansy pokonać tego paraliżu. Nie, kiedy chodziło o Evans. Felix zacisnął palce na magazynku Beretty i wzniósł przed siebie wyprostowane ramię, celując prosto w jej lewą pierś. Łzy mąciły ostrość widzenia, jakby jakaś siła chciała to wszystko za wszelką cenę opóźnić.

Przepraszam.

— Nie! — Bangchan wpadł w niego, odzyskawszy rezon. — Nie rób tego! Musi być jakiś sposób!

— Chris, kurwa... — Siłowali się. Felix zaciskał zęby, czując potworny ból roztrzaskanej ręki jak i szczęki. — Wiesz dobrze, że nie ma sposobu. Wiesz dobrze, że nic nie możemy zrobić. Chcesz pozwolić jej się przemienić?

Wziął zamach i uderzył czołem o głowę starszego przyjaciela, chcąc sforsować jego wątpliwości.

— Obiecaliśmy to sobie — wyłkał, kiedy słowa łamały się w jego krtani. — Wszyscy.

Zamarli, orientując się, że Diana w mgnieniu oka znalazła się obok. Felix widział, że zatracała świadomość w zastraszającym tempie, jak większość ludzi zatrutych przez Umbrę. Bangchan niespodziewanie odpuścił potyczkę, przez co Lee stracił równowagę i runął na ziemię. I rozpłakał się. Już tak na dobre.

Evans energicznie machnęła dłonią, jakby chciała chwycić Chrisa za materiał bluzy. Uniknął tego i łykając własne łzy, postanowił ją obezwładnić. Złapał za szczupły nadgarstek wciąż wyciągniętej ręki i przyciągnął dziewczynę do siebie. Uderzyła plecami w jego tors, dając się rozproszyć. Wolnym ramieniem otoczył jej szyję, blokując głowę; nie była w stanie dostać zębami jego skóry. Jednak wierzgała się coraz mocniej. Coraz bardziej odpływała.

— Błagam cię, Diana — wyszeptał, odchylając w tył głowę. Był zrozpaczony. — Przestań się szarpać, proszę cię...

Evans powoli krztusiła się własną trucizną. Próbowała złapać kapitana za głowę, wyrzucając za siebie chaotycznie ręce. Felix doskonale wiedział, że podczas przemiany, boli całe ciało. Dopóki pierwsze stadium zarażenia się nie skończy, świeże Umbry nie radzą sobie najlepiej. Cierpią.

Nie mógł też znieść tego widoku. Walczącego z nią i z samym sobą, Chrisa. Krwawych łez wytaczających się spod powiek jego przyjaciółki, której twarz wykrzywiała się w grymasach potwornej gehenny.

— Chan, r-ratuj mnie! — wychrypiała, zaciskając palce na jego przedramieniu.

Felix zerwał się na nogi, słysząc chrzęst kamieni. W ostatniej chwili zdołał odbić cios nacierającego Szelesta, wytwarzając niewielką, lodową tarczę nad wzniesionym przedramieniem. Umyślnie runął na ziemię; przetoczył się w lewo, chwytając upuszczoną broń i skierował ją w stronę wroga. Resztki skupienia pozwoliły mu wycelować i trafić w oko. Umbra zatoczyła się, sycząc niebezpiecznie. Nieco się wycofała.

Przełknął gorzką ślinę, przenosząc spojrzenie na swoją rękę. Jasne włoski zaczęły lekko się podnosić, powietrze powoli gęstniało, miejscami iskrząc się od znajomej energii Vileonium.

Ratunek nadchodził.

Jednak nie szybciej niż śmierć. Felix odwrócił głowę, słysząc gardłowy, kobiecy krzyk. Odbijał się echem po całym kraterze, wywołując w Szelestach dziwny popłoch. W tamtym momencie zrozumiał, że Diany Evans już nie było. Resztki jej duszy zostały starte w pył, ustępując miejsca niepokonanej zarazie, jaką były Umbry.

— Chris! — krzyknął, zwracając na siebie uwagę przyjaciela. — Błagam cię, skończ to!

Bang jeszcze przez kilka chwil trzymał mocno tak dobrze znane mu ciało, zanosząc się płaczem niczym małe dziecko. Kiedy wychwycił moment, w którym Felix ponownie wzniósł w ich kierunku Berettę, powstrzymał go jednym, krótkim spojrzeniem.

To było jego zadanie.

Lewym ramieniem, wciąż mocno otaczał jej szyję. Rozluźnił je w chwili, gdy ułożył prawą dłoń na żuchwie Evans.

— Wybacz mi — szepnął, zaciskając powieki, opierając czoło o tył jej głowy.

By jeszcze przez chwilę czuć jej zapach. Jeszcze przez krótki moment.

Wystarczył jeden, zdecydowany ruch, choć prawdopodobnie był najtrudniejszym ruchem, jaki Chris musiał w życiu wykonać. Przestała się wierzgać. Szczupłe ramiona opadły luźno wzdłuż ciała, kiedy rdzeń kręgowy został przerwany. Nie był już w stanie jej chwycić. Runęła bezwiednie na ziemię, tuż pod jego nogami. Cofnął się jedynie o kilka chwiejnych kroków, obserwując martwą ukochaną.

Umbry, jak na niemy rozkaz, przyspieszyły dziką szarżę.

Felix prędko wyrwał świadomość ze szponów obezwładniającego szoku i ślizgając się po piachu, niemalże na czworaka ruszył w stronę przyjaciela. Dostrzegając coraz silniejsze wyładowania energii wokół siebie, które iskrzyły się niczym sierpniowe niebo, doskoczył energicznie do nieobecnego Bangchana, prawie go przy tym przewracając.

— Chris!

Ziemia drżała o tupotu dziesiątek potężnych odnóży. Felix obserwował zbliżającą się hordę, w myślach modląc się o cud.

Powietrze wypełnił gwizd, drobne rozbłyski oślepiły go na tyle, by stracił wroga z oczu.

— Ja pierdole, Di... — znajomy głos wypełnił jego głowę.

Potem wszystko ucichło.

***

— Trzymaj.

Ciemne oczy oderwały swoje spojrzenie od zapisywanej kartki, by śledzić ruch męskiej dłoni. Przyjaciel położył na dokumencie, tuż przed nosem młodej kobiety, dwie fiolki z pancernego szkła. W środku każdej z nich znajdował się niewielki, zielony kryształek, pozbawiony prawowitego blasku. Oba były nieaktywne.

W jej przełyku zatańczyła ekscytacja. Nie spodziewała się, że Kim Jungwoo zdoła zdobyć dla niej tak cenny towar, jakim były ludzkie Rdzenie Vi.

— Jak? — Poderwała się na nogi, a srebrzyste fale spłynęły jej z ramion.

Odepchnięte krzesełko zatrzymało się na stole laboratoryjnym, lekko w nie uderzając. Lee Yunhee złapała w dłonie obie fiolki i zaczęła im się uważnie przyglądać, obracając je w palcach. W końcu podeszła z nimi pod lampę laboratoryjną, by jeszcze raz upewnić się, że były prawdziwe.

— Jakim cudem, Woo? — wyszeptała, skupiając w końcu swoją uwagę na przyjacielu.

Na twarzy Jungwoo wykwitł triumfalny uśmieszek. Zaczesał blond kosmyki w tył i podszedł bliżej dziewczyny, by ułożyć dłoń na jej barku i lekko go ścisnąć.

— Ma się swoje sposoby, księżniczko — odparł i zerknął na swoją opaskę. — Masz tylko pół godziny, Yunhee. O siedemnastej jest obchód, więc lepiej, żebym odniósł te rdzenie na swoje miejsce na czas, dobra?

Zerknął na nią, oczekując przyjęcia tej informacji do wiadomości. Dziewczyna skinęła energicznie głową.

— Leć — mruknął, odchodząc w stronę wyjścia. — Za dwadzieścia minut wpadnę do twojego laboratorium i je zabiorę. Pospiesz się.

Nie zwlekała. Zerwała z siebie biały kitel laboratoryjny, który narzucała wyłącznie w godzinach pracy. Wsunęła fiolki do tylnej kieszeni spodni i ubrała zgniłozieloną bluzę.

— Blue, musimy iść — mruknęła przez ramię, zsuwając niedokończoną dokumentację do szuflady biurka. — To nasza jedyna szansa. Jedna na milion. Nie możemy jej zmarnować.

Niewielki ekran rozświetlił się, reagując na głos właścicielki. AI wzbił się w powietrze, opuszczając dok ładujący. Zakręcił się nad głową Yunhee i podążył za nią, niczym cień. Był nieco mniejszy niż piłka do siatkówki, którą zawsze wszystkim przypominał, dlatego też często można było go znaleźć w kapturze dziewczyny, gdzie schował się także tym razem, kiedy opuścili gabinet lekarski. Tuż pod szerokim, prostokątnym ekranem — słabym, błękitnym światłem, pulsował matowy pasek, otaczający obudowę androida. W zależności od alertu, zmieniał swój kolor, by czasem niewerbalnie informować o czymś Lee.

Skąd ten pośpiech, panienko Yun? — zapytał miękkim, męskim głosem, który Taeyong wbudował mu w aparat mowy. — Co takiego przyniósł pan Kim?

Lee nieświadomie zignorowała pytanie swojego towarzysza. Wystrzeliła z oddziału medycznego niczym rakieta, truchtem kierując się do służbowych wind. Ciężko było jej powstrzymać buzujące emocje. Lata badań nie przyniosły jej żadnej odpowiedzi, ale dzisiaj miała szansę sprawdzić pewną, cholernie wątpliwą teorię, jaka kiełkowała w jej głowie od miesięcy. Nie należało to do najłatwiejszych zadań. Jej tajemnica nie mogła ujrzeć światła dziennego z wielu powodów, dlatego mało kto o niej wiedział. Właściwie była w stanie zaufać tylko trzem osobom i nieodstępującemu jej androidowi, który dzięki zabezpieczeniom Taeyonga — był nie do przejęcia.

Kiedy dostali się na odpowiednie piętro, naukowiec odliczała kolejne sekundy, jakie gubiła w drodze do swojego prywatnego laboratorium. Tonęła w myślach do momentu, w którym jej opaska zawibrowała, wyświetlając komunikat impreza urodzinowa o 18:30. To przywołało lekkie ukłucie serca — Felixa nie będzie, a tak cholernie chciała, by był. Nagła misja zrujnowała jej ten dzień nie na żarty, bo choć miała z kim go świętować, to jednak obecność brata zawsze była dla niej najważniejsza.

Może pan Felix zdoła wrócić na czas? — Blue zawisł w powietrzu, tuż przed twarzą właścicielki.

Uśmiechnęła się niepewnie, wdzięczna za wsparcie, jakie AI zawsze starał się jej okazywać. Był niebywale dziwną maszyną, zupełnie różniącą się od wszelkich androidów, służących ludzkości od tak wielu lat. Yunhee doskonale wiedziała, dlaczego tak było. Wiedziała, co Taeyong w niego wcisnął i wiedziała, jaki mogło to mieć wpływ na Blue.

— Byłoby wspaniale — odparła, choć jej myśli i nadzieje zawsze kierowane były chłodnym realizmem naukowca i lekarza. — Jeśli się nie uda, to na pewno jakoś to sobie odbijemy.

Niespełna trzy minuty później, byli już w gabinecie, przyłączonym do niewielkiego laboratorium, jakim Yunhee indywidualnie zarządzała. Rzuciła plecak na podłogę i prędko włączyła zasilanie stanowiska badawczego, którego lampka rozjarzyła się ostrym światłem. Wyjęła z kieszeni obie fiolki i umieściła je w statywach, znajdujących się naprzeciwko siebie. Pomiędzy nimi ustawiła jeszcze jeden, po czym podbiegła do metalowej lodówki, ze szklanymi drzwiami, gdzie trzymała różne płyny.

— Pobierz mi piętnaście mililitrów krwi — nakazała, ściągając bluzę. Przetarła zgięcie ramienia spirytusem i wyciągnęła przed siebie rękę. — Prędko Blue, czas goni.

Z jednego z niewielkich okienek na obudowie AI, wychyliło się cienkie ramię z drobnym chwytakiem. Z kolejnego otworu wydostał automatyczną ampułkę, którą prędko zbliżył do ramienia właścicielki.

Ostrzegam, może zaboleć — poinformował, po czym uruchomił mechanizm sprzętu.

Igła wysunęła się z pojemnika, by zaraz dostać się pod skórę Lee. Ampułka zaczęła proces zasysania do środka odpowiedniej ilość krwi.

Te rdzenie są nieaktywne. Co chcesz zrobić? Co ci to da, panienko?

— Rdzenie Vi są aktywne w naszych ciałach, wyłącznie dzięki krwi, Blue. Jest jak paliwo w pojazdach. Jak prąd, dzięki któremu ty funkcjonujesz — mówiła, przyglądając się androidowi, który w skupieniu wykonywał swoją robotę. — Dlatego zamierzam je uaktywnić i coś sprawdzić. Pamiętasz, jak pół roku temu byliśmy na konferencji w Dystrykcie Szóstym?

Pamiętam.

— Podsłuchałam rozmowę dwóch chirurgów. Jeden z nich powiedział, że kiedy przywieziono do nich ciała robotników, zmarłych w skutek wypadku przy budowach nowych wieżowców, podjęli się standardowej procedury wydobycia Rdzeni Vi z ich ciał. — Syknęła, kiedy Blue wyjął igłę i przyłożyła wacik do zgięcia, po czym ponownie popatrzyła na uważnie słuchającego ją androida. — Kilka z nich było jeszcze aktywnych, kilka już wygasło. Zauważył jednak, że odłożone do jednej miski, jeszcze w resztkach osocza, zaczęły na siebie oddziaływać.

Rozpalały się wzajemnie?

— Tak.

Nie wiem, co chcesz sprawdzić. Przecież ty nie posiadasz Rdzenia Vi. Nie jesteś posiadaczką tej energii. Co właściwie próbujesz osiągnąć? I do czego jest nam potrzebna twoja krew?

— Całe życie tak myślałam, Blue — odparła, niezdrowo podekscytowana. — Całe życie zazdrościłam Felixowi, że mu się udało. Że się z tym urodził, a ja nie... A co jeżeli jest inaczej? Przecież moja krew nie może być taka bez powodu. Nie uważasz?

Android nie wyglądał na przekonanego. Posłusznie jednak wykonywał kolejne, narzucone mu zadania. Finalnie umieścił fiolkę w pustym statywie, pomiędzy rdzeniami.

Nadal nie rozumiem, po co to robisz. Co przyniesie ci ten eksperyment, jaką wiedzę? Co ma krew do Rdzenia Vi? Oprócz tego, że napędza jego działanie?

— Jestem zdesperowana, Blue. Dlatego każda, nawet najdziwniejsza teoria, jest czymś co bardzo chciałabym sprawdzić.

Uważasz, że posiadasz rdzeń? Wygaszony, uszkodzony lub bardzo słaby? Taki, który nie pozwala ci używać mocy tak jak innym posiadaczom Vileonium?

— Nie do końca — odparła, kucając przed jedną z laboratoryjnych lodówek.

Wyjęła z niej dwie zwykłe strzykawki, w których znajdowało się po trzydzieści mililitrów krwi.

Czyje to osocze? — Blue obserwował jak właścicielka podbiega z powrotem do stanowiska.

— Jungwoo — odparła, przyglądając się płynowi pod lampą. — Posiada Vileonium, więc jego krew nada się idealnie na paliwo dla rdzeni.

Z uwagą i z precyzją chirurga, wprowadziła krew swojego najlepszego przyjaciela do fiolek, w których znajdowały się Rdzenie Vi. Nie musieli długo czekać. Kryształy już po kilku chwilach zaczęły jaśnieć, aż w końcu zamigotały silnym światłem. Yunhee czuła całą sobą ich energię, mieszającą się z głęboką ekscytacją.

— No, Blue... — szepnęła, wyciągając rękę po stalowe ramię stanowiska, do którego przymocowany był mikroskop. Drugą wsunęła statyw z próbką własnego osocza, idealnie między wybudzone rdzenie. — To nasza wielka chwila.

Przysunęła twarz do okularu mikroskopu i poprawiła ostrość obrazu.

W gabinecie panowała niemalże kompletna cisza. Jedynie szum sprzętów drgał w powietrzu, zupełnie jak zniecierpliwiony Blue, dryfujący nad ramieniem właścicielki. Nie umknęło mu to, jak ramię Lee gęsto obsypał dreszcz, a jej głowa nieznacznie odsunęła się od mikroskopu. Podleciał ostrożnie bliżej jej twarzy.

Panienko Yun?

Jej wzrok był zupełnie nieobecny. Lekko spierzchnięte usta rozchyliły się nieco, a krótkie oddechy szarpały przylepionym do nich kosmykiem włosów, które wysunęły się z niedbale związanego kucyka.

— Blue... — mruknęła w końcu, nieudolnie próbując wyrównać oddech. Odwróciła głowę w stronę androida. — Miałam rację.

***

— Za zdrowie naszej jubilatki! — ryknął Mark, wznosząc ponad wszystkie głowy, kufel zimnego piwa. — Niech jej życie lekkim będzie!

Yunhee zaśmiała się, kiedy wszyscy ochoczo i krzykliwie mu zawtórowali. Podniosła przy tym szklankę z własnym drinkiem, zderzając ją z resztą obecnych przy stoliku osób.

Ciepły, letni wiatr, niósł po okolicy zapach kwitnącej Wisterii, której drobne, fioletowe kwiaty, emanowały przygaszonym światłem. Ich gałęzie rozciągały się nad całym ogrodem, znajdującym się na szczycie jednej z wież Cytadeli Dystryktu Dziewiątego. Niemalże wszystkie stoliki restauracji, były tamtego wieczora zajęte — miejsce zrzeszało sobie masę młodych ludzi.

Yunhee nie mogła więc narzekać; otrzymała masę wspaniałych prezentów, a także obecność najbliższych jej osób. Julie Clarke, jej najlepsza przyjaciółka, siedziała ramię w ramię ze swoim narzeczonym, Tenem (Yunhee obawiała się dnia zaślubin, bowiem przez pół swojego życia nie była w stanie zapamiętać jego nazwiska, to też nagłe przestawienie się z Clarke na Leechaiyapornkul miało być dla niej wielkim wyzwaniem), wspólnie wymachując swoimi szklankami i śmiejąc się głośno. Jungwoo i Mark zażarcie o czymś dyskutowali, co i rusz nieświadomie waląc pięściami w stolik. Yunhee nie mogła jednak przestać wlepiać wzroku w dwa puste miejsca. Johnny miał się niedługo pojawić, już wcześniej informował ją, że nie zdąży na początek, ale na pewno dojdzie i jej nie zostawi. A Felix... Prawdopodobnie był w środku swojej misji.

— A może powinniśmy wypić też za twój dzisiejszy sukces, co? — wymamrotał Jungwoo, nachylając się lekko nad jej uchem.

— Umilknij. — Odwróciła twarz w jego stronę. — Zawsze mnie martwi, czy nie wygadasz się po pijaku, wiesz?

— Przecież przysięgałem, że zabiorę tę tajemnicę do grobu!

— Jaką tajemnicę? — Mark wyjrzał zza pleców Woo, mrużąc podejrzliwie powieki.

— Yunhee ma dwie wątroby, ale podobno u ludzi z północy to normalne — odparł Kim.

Zawsze zaskakiwało ją to, jak łatwo przychodziło mu zmyślać coś na poczekaniu, a jeszcze bardziej to, że zebrani przy stoliku wyglądali, jakby naprawdę w to uwierzyli. Schowała twarz w dłoniach, kiedy zaczęli ją zalewać głupkowatymi pytaniami, jednak kiedy wyczuła wibrowanie opaski, prędko z powrotem je odsunęła. Na ekranie widniał napis Suh Johnny, obok którego dygotała animacja słuchawki. Natychmiast odebrała połączenie. Holograficzny, niewielki ekran zawisł w powietrzu, tuż nad jej nadgarstkiem. Johnny kroczył pośpiesznie, patrząc przed siebie. Minę miał co najmniej pochmurną.

— No, panie spóźnialski — mruknęła, przekrzywiając głowę. — Co masz na swoją obro-

Przyjdź do skrzydła szpitalnego przy bramie, w sektorze piątym — przerwał jej, nadal nie patrząc w ekran.

Natychmiast to poczuła. Oślizgły niepokój wdarł się do jej głowy.

— Co się stało? — zapytała, natychmiast wstając ze swojego miejsca.

Reszta przyjaciół poszła w jej ślady. A Suh w końcu uraczył ją swoim spojrzeniem. Nie była w stanie go odczytać, choć tak dobrze znała Johnny'ego.

Wybacz, że psuję ci ten dzień, Yunnie. — Zassał na moment dolną wargę i westchnął ciężko, zatrzymując się. W tle słychać było krzyki. — Twój brat i jego oddział, wpadli do gniazda pełnego Szelestów.

Struchlała. Zakręciło jej się w głowie, od setek chaotycznych myśli i scenariuszy, wpływających gwałtownie do jej umysłu.

— Felix — załkała, czując tę nieprzyjemną gulę w gardle. — Boże, co z Felixem?!

Yun, pospiesz się.

***

Płakała.

Całą drogę zanosiła się płaczem, mimo tego że w między czasie zdobyli więcej informacji. Levanter straciło jednego człowieka. Z tego co zrozumiała, była to ich medyk, Diana Evans. Lix za to był mocno poobijany, miał jakieś złamanie. Ktoś był w stanie krytycznym — nie wyłapała kto, więc cholernie bała się, że padło na Jeongina.

Praktycznie nie znała zespołu brata. Właściwie, nie miała okazji, ani chęci, by bliżej ich poznać. Naukowcy i wojskowi nigdy nie pałali do siebie sympatią, dlatego też niemalże zawsze skutecznie się omijali, kiedy akurat nie było spięcia między tymi dwoma środowiskami. Mimo to, Yunhee miała sporo kontaktu z żołnierzami. Suh Narae, która przyjęła Yunhee i Felixa pod swój dach, była wdową po szanowanym pułkowniku. Jego syn, Johnny — poszedł w ślady ojca, sukcesywnie wspinając się po szczeblach kariery i zarażając tym Felixa. Yunhee natomiast wyrosła na uznanego naukowca.

Rodzeństwo Lee było zagadką, której nikt nie potrafił rozwiązać. Dzieciaki znalazł patrol; ukrywali się w lesie, zajmującym spore tereny na północ od Dystryktu Dziewiątego. Nie wiedzieli, skąd się tam wzięli. Nie znali swoich korzeni, nie byli zbyt rozmowni, nie nosili cech charakterystycznych, pozwalających ustalić ich pochodzenie. Nikt ich nie szukał, ani oni nie specjalnie czekali na odnalezienie. Dwa lata starszy brat, był względem swojej siostry bardzo protekcjonalny i nie lubił, kiedy znikała mu z oczu, a mała Yunhee od dziecka charakteryzowała się chłodną apatią, dając mu się prowadzić za rękę, gdzie tylko zechciał. Narae wiedziała, że przeżyli jakąś traumę, ale nigdy nie próbowała zmusić dzieci do rozmów. Nigdy też nie chciała pozwolić, by społeczeństwo stłamsiło dziewczynkę za to, że nie posiadała Rdzenia Vi, w przeciwieństwie do jej brata. I kiedy zrozumiała, że jej podopieczna jest piekielnie inteligentna i pojętna, zasiała w niej ziarenko zainteresowania nauką i medycyną, płodząc przy tym godną siebie następczynię.

I tak powoli parli w górę. Felix nawiązał lepszy kontakt ze znajomymi Johnny'ego, gdzie poznał Lee Marka i innych wojskowych. Chłopcy często spędzali razem czas, a Yunhee niejednokrotnie im towarzyszyła, zacieśniając więzy z przyszłymi żołnierzami. Potem pojawiali się kolejno Jungwoo, Julie, Ten. Wiecznie wojujące środowiska odnalazły punkty wspólne, tworząc zgraną paczkę przyjaciół, która przyjęła w swoje szeregi tego drobnego, samotnego chłopaka; oczko w głowie Yun — Yang Jeongina.

Dorośli, odbili w swoje strony. Felix i Jeongin dołączyli wspólnie do drużyny Levanter, a Yunhee przejęła rolę Kierowniczki Pionu Naukowego, odpowiedzialnego za badania nad Szelestami, a także udzielała się jako lekarz rodzinny w placówkach medycznych na terenie całego D9.

Życie poszło do przodu.

— Johnny — sapnęła, wpadając na mężczyznę, czekającego na nich przed wejściem do skrzydła szpitalnego. Jungwoo i reszta podążali za nią krok w krok. — Gdzie oni są?

Suh skinął głową, niemo dając im znać, żeby poszli za nim i ruszył do środka budynku. Przerażenie wzmogło się w głowie Yunhee, kiedy zrozumiała, że kierują się na OIOM. Maszerowała jednak posłusznie za nim, z całych sił próbując powstrzymać się od kolejnego wybuchu płaczu.

— Z Felixem fizycznie nie jest tak źle — powiedział nagle, sam z siebie. — Ma tylko złamaną rękę i sporo siniaków.

— Co z Jeonginem? — Musiała wiedzieć.

— On i Kim Seungmin nie brali udziału w tym wypadzie. Zatrzymano ich tuż przed misją i wysłano na przymusowe szkolenia terenowe, odbywające się w sektorze pierwszym.

Ściągnęła brwi. Nie wiedziała, kim był ten drugi. Ważne było to, że IN był cały. Jednak sytuacja nie była normalna.

— Tak po prostu?

Johnny się zatrzymał. A cała reszta za nim. Stali w ciszy przed przedsionkiem sterylizującym, prowadzącym ich już na odpowiednią salę. Wpatrywała się w ciemne, smutne oczy mężczyzny, bojąc się każdej kolejnej informacji.

— Posłuchaj... Nie wiem o co chodzi — szeptał, wcześniej rozglądając się za kimś, kto mógłby im się przyglądać. — To wszystko jest jakieś posrane. Nie dość, że przyspieszyli misję, to nagle, tuż przed wyjściem, wypisano z niej dwóch członków. Okay, tak się czasem zdarza, ale nikt nie poinformował oddziału twojego brata o konkretnym powodzie.

— To znaczy? — Pokręciła w niezrozumieniu głową.

— Misja z rangi B, została przepisana na rangę S. Kim Seungmin i Yang Jeongin nie mogli w niej uczestniczyć ze względu na wiek. — Johnny na chwilę przeniósł wzrok na Marka, który jako jedyny rozumiał o co chodzi i podszedł bliżej. — Levanter nie było w żaden sposób przygotowane na tę misję, Yunhee. Byli pewni, że czeka ich tylko zadanie zwiadowcze. — Nagle ściszył głos. Widząc, jak jej przerażenie zaczyna się mieszać ze złością, złapał ją za barki. Zrozumiał, że połączyła kropki. — Mam złe przeczucia. Przysięgam, że dowiem się, o co chodzi. Ale na razie nic nie wiesz, rozumiesz?

Nie była głupia. Doskonale wiedziała, że rozdrapywanie czegoś o czym nie miała kompletnie żadnej wiedzy, może narobić problemów. Musiała zostawić to w jego rękach, licząc na to, że Suh rzeczywiście dowie się, o co mogło chodzić. Czy był to przypadek? Błąd w przekazie informacji?

Popatrzyła na niego porozumiewawczo, by wiedział, że przyjęła do świadomości te słowa. Jej wzrok uciekł jednak ponad jego ramię, kiedy z pomieszczenia socjalnego, tuż za Johnny'm, wyszło trzech żołnierzy. Dwoje z nich miało na sobie standardowe umundurowanie Dystryktu Dziewiątego, lecz towarzyszący im mężczyzna, nosił nieznane jej barwy. Prowadzili go gdzieś, zaciekle o czymś opowiadając. Ich towarzysz z zainteresowaniem słuchał potoku słów, ale jedynie do momentu, w którym wyczuł na sobie obcą uwagę. Zatrzymał się i popatrzył na Lee, wiążąc ich spojrzenia na dłuższą chwilę.

Przyglądali się sobie w kompletnej ciszy, jednak na tyle intensywnie, że towarzyszący jej przyjaciele nieco się zaniepokoili. Znała te oczy. Śniły jej się niemalże każdej nocy; cały czas tak samo żywe i przenikliwe, jak tego dnia, kiedy widziała je po raz pierwszy.

Kurwa mać.

— Znasz go? — zapytał Jungwoo, kiedy żołnierze się oddalili, a zagadkowy gość razem z nimi.

Wpatrywała się w plecy odchodzącego człowieka, wiedząc doskonale, że nie tylko Jungwoo niezdrowo się tym zainteresował. Johnny wydawał się jeszcze bardziej wyczekiwać jej odpowiedzi.

— Nie. Nie mam pojęcia kto to, po prostu zaskoczył mnie obcy mundur — odparła i ruszyła w stronę OIOMu.

Kurwa. Kurwa, ja pierdole. Dlaczego teraz?

Weszli do przedsionka. Komora wypuściła z wytrysków mgiełkę mieszaniny płynów odkażających. Yunhee złapała ze stolika gumowe rękawiczki i zaczęła naciągać je na dłonie, przywdziewając maskę całkowitego opanowania.

Gdy tylko przeszła przez drzwi sali, napotkała dwóch, młodych mężczyzn. Pierwszy, ubrany cały na czarno, klęczał na środku pomieszczenia. Był zrozpaczony. Pochylał się do przodu, zaciskając palce na swoich ciemnobrązowych włosach. Drżał, płakał, szeptał coś, lecz nie była w stanie tego odszyfrować. Nie wyglądał jednak na rannego, w przeciwieństwie do towarzysza, głaskającego go po plecach. Ten miał na głowie podniszczoną czapkę, zwróconą daszkiem w tył. Wystawały spod niej granatowe, posklejane kosmyki, które lepiły się do brudnego czoła. Rękaw jego bluzy był przecięty i zsuwał się na przedramię. Na bicepsie widniała głęboka rana, z której wciąż żywo sączyła się krew.

— Wszystko w porządku? — zapytała, nawiązując z rannym kontakt wzrokowy.

Jego oczy pełne były strachu. Przyjrzał jej się jednak uważnie i po chwili pokręcił głową. Kiedy dostrzegł, jak pytająco zerknęła na jego towarzysza, jedynie spuścił wzrok.

— Ten! — krzyknęła, kiedy lekarz wszedł do sali. Prędko do niej podszedł, w towarzystwie rozgorączkowanego Marka. Reszta jej towarzyszy rozproszyła się po sali. — Zajmij się nimi. Ramię do szycia, podaj mu coś przeciwbólowego, bo adrenalina zaraz go puści. Drugi potrzebuje czegoś na uspokojenie. Mark, pomóż mu.

Mężczyźni natychmiast wzięli się za swoje zadanie. Zwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę łóżka, na którym w progu sali, dostrzegła swojego brata. Jungwoo już tam był i oglądał jego rękę, a tuż obok niego stał wysoki chłopak, o czarnych jak smoła włosach, zaczesanych w tył. Połyskiwało w nich kilka kolorowych koralików. Na plecach nosił jakieś ostrze, którego rękojeść przypominała jej katanę, widzianą niegdyś w muzeum. Był równie skatowany i wycieńczony, co chłopak od czapki z daszkiem. Ciężko było jej wyobrazić sobie, co oni właściwie przeszli.

— Lix, Boże — sapnęła, dotykając twarzy brata, z motylą delikatnością. Bała się, że jego zewnętrzny stan nie oddawał tego, jak poturbowany musiał być w środku. — Ja pierdole, jesteś cały?

— Tak — odparł chrapliwie, spoglądając jej w oczy.

Chwilę na siebie patrzyli, jednak Felix nie wytrzymał i dźwignął się nieporadnie, by przytulić siostrę. Natychmiast objęła jego głowę ramionami i oparła brodę o brudne, srebrzyste włosy. Ostatni raz widziała go w takim stanie, gdy miała sześć lat. Przerażonego i przegranego. Złamanego. A przecież jej brata nic nie było w stanie złamać. Pociągnęła nosem, czując jak łzy ponownie chcą znaleźć ujście i w tym samym momencie zespoiła wzrok z milczącym brunetem.

— Co z waszą medyk? — zapytała, zaraz spotykając się z jeszcze większym smutkiem. Usta mężczyzny wygięły się mimowolnie w podkówkę, co szybko zakrył przedramieniem. — Dorwały ją?

Pokiwał tylko głową, całkowicie się odwracając. Felix natomiast wybuchł jeszcze większym płaczem. Przez chwilę żałowała zadanych pytań, ale szybko wróciła na ziemię. Odsunęła od siebie brata, chcąc obejrzeć jego złamanie. Kiedy jednak zbliżyła rękę, chwycił ją za nadgarstek.

— Musisz pomóc Minho, Yun — wyłkał, siląc się na spokój.

Nerwowo rozejrzała się po sali i dopiero po chwili dostrzegła szerokie plecy samotnego mężczyzny, zaklętego w kompletnej ciszy. Pochylał się do przodu, nieruchomy niczym posąg. Nikt z biegających po sali medyków, nawet nie próbował się do niego zbliżyć.

— Jego rdzeń gaśnie.

Wstrzymała powietrze i gwałtownie odwróciła twarz w stronę brata. Nie była pewna, czy myślał trzeźwo, jednak jego oczy były przejęte bólem, który wyglądał na cholernie rzeczywisty.

Rdzeń Vi mógł wygasnąć. Był to niebywale rzadki przypadek, ale możliwy. Działo się tak, kiedy właściciel rdzenia zużył całą jego moc. Zazwyczaj gdy posiadacze Vileonium odczuwają krytyczny spadek energii, pojawiają się pewne ograniczenia, w ostateczności utrata przytomności. Levanter słynęło natomiast z tego, że członkowie oddziału byli naprawdę silni, a ich rdzenie cholernie mocne. Wyglądało więc na to, że któryś z nich dokonał tak gigantycznego poboru energii w jednym momencie, że całkowicie pozbawił się siły rdzenia.

Nie było to jednak śmiertelne. Ludzkie serce nadal biło, jedynie organizm pozbawiony wciąż przepływającej przez niego energii, odmawiał posłuszeństwa i długo się regenerował.

— Co tam się wydarzyło? — zapytała. Bardziej siebie, niż brata. Zwróciła twarz w stronę lekarza. — Jungwoo — mruknęła, ściągając jego uwagę — zajmij się moim bratem, masz poskładać go do kupy, rozumiesz?

Skinął zgodnie głową i popatrzył na towarzyszącego im bruneta, który wciąż był odwrócony do nich tyłem.

— Z tobą jest okay?

Widziała, jak zerknął na nich kątem oka, wciąż zakrywając twarz. Poruszył zgodnie głową.

— Połóż się na tamtym łóżku — wskazała wolny mebel i zaczęła odchodzić. — Ktoś i tak musi cię obejrzeć.

Prędkim krokiem ruszyła ku samotnemu mężczyźnie, licząc własne oddechy. Chciała uspokoić myśli, które w chaosie obijały się o siebie, wzburzając świadomość. Rozproszona nie była przydatna.

Jasne włosy, kolorem przypominające jej ulubione biszkopty, kręciły się lekko na karku. Miała wrażenie, że już kiedyś je widziała, ale wspomnienie wydawało się dziwnie zamglone. Oddychał głęboko i powoli, jego szerokie ramiona wznosiły się i opadały w wyznaczonym przez właściciela rytmie.

— Jowisz... — Poruszyła wyłącznie ustami, dotykając ramy mebla. Żadne dźwięki nie wydobyły się z jej ust, kiedy obchodziła łóżko i powtarzała swoją mantrę. — Piąta od Słońca. Druga największa. Lodowe pierścienie, 98 księży-

Zatrzymała się niespełna metr przed nim. Powietrze nagle stało się dużo gęstsze i cięższe. Temperatura w tamtym miejscu, była wyraźnie o kilka stopni wyższa. Ta energia działała odpychająco, jakby mężczyzna nie chciał, by ktokolwiek do niego podszedł. Ale zrobiła to. Przystanęła tuż przed nim i dotknęła jego barku, pragnąc, by zwrócił na nią uwagę.

— Ty jesteś Minho? — zapytała, choć przeczucie podpowiadało jej, że nie uzyska odpowiedzi.

Potrząsnęła jego ciałem, ale nadal nie reagował. Kucnęła więc i oplotła ramionami kolana, przyglądając mu się z uwagą. Łokcie opierał na udach, palce dłoni z wolna prostował i zaciskał. Głowę pochylał bardzo głęboko, kryjąc twarz we własnym cieniu. Krzyczał niemo, by dała mu spokój.

— Jeżeli nim nie jesteś i nie powiesz mi, gdzie jest, może nie przeżyć.

Pożałowała tej prowokacji, choć musiała sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.

Nigdy, przez całe jej życie, jeszcze nikt tak na nią nie spojrzał. Ciemne oczy przesiąknięte były tak porażającym bólem, że straciła równowagę i opadła na posadzkę. Spoglądał na nią bez żadnego wyrazu, jakby był martwy, pusty, pozbawiony duszy. Miała wrażenie, że jest w stanie odczuć jego emocje. Jakby właśnie przelewał na nią to wszystko, co tkwiło w jego głowie.

— Pomóż moim ludziom — powiedział. Tak cicho, że naprawdę ledwo zdołała to usłyszeć.

Zaraz po tym, ponownie spuścił głowę.

Moim ludziom? A więc to był ten Christopher Bang? Ten kapitan Levanter, o żywym jak ogień spojrzeniu, które nigdy nie gasło, mimo największego bagna, w jakim można było się znaleźć? Jedna z najbardziej podziwianych i najsilniejszych osób D9, nie poddająca się śmierci, zaglądającej mu do oczu?

Dźwignęła się na nogi, coraz bardziej przekonana, że to, co spotkało jej brata i jego towarzyszy, było czymś więcej niż zwykłym niepowodzeniem misji.

— Yun! Chodź tu, szybko!

Słysząc głos Julie, wołającej jej z pomieszczenia obok, Lee w końcu zeszła na ziemię. Odchodząc, jeszcze chwilę przyglądała się Christopherowi. Dopiero kiedy stanęła w progu drugiej sali, zrozumiała, że sytuacja nie miała się zbyt szybko wyklarować.

— To jest ten Minho? — zapytała, podbiegając do łóżka. Popatrzyła na monitor, zawieszony nad łóżkiem. — Kurwa, co jest z jego saturacją?

Nie miała wątpliwości. Choć wygasający Rdzeń Vi nie mógł przyczynić się bezpośrednio do śmierci posiadacza, ten mężczyzna właśnie umierał. Clarke zaczęła wklikiwać coś na holograficznym ekranie komputera.

— Lee Minho... Cholera. — Julie popatrzyła niepewnie na swoją przełożoną. — Cierpi na ostrą niewydolność serca.

Kobiety przyglądały się sobie, niedowierzając.

— Rdzeń podtrzymywał u niego odpowiednie funkcje serca. Bez niego narząd się zatraca — mówiła dalej, kiedy przeniosły wzrok na nieprzytomnego pacjenta. — Kurwa, Yunhee. Jeżeli zaraz czegoś nie zrobi-

Słowa Julie przerwało ciągłe wycie monitora. Yunhee wyczuła odrętwienie w palcach, kiedy zrozumiała, co właśnie się działo. Nigdy nie myślała, że dzień swoich dwudziestych trzecich urodzin, spędzi okrakiem na szpitalnym łóżku, reanimując kogoś z Levanter i robiąc wszystko, aby na nowo rozpalić jego Rdzeń Vi.

I nikt w Dystrykcie Dziewiątym nie był w stanie uwierzyć, że najsilniejszy oddział D9 został zmiażdżony w ułamku chwili.

***

a/n: drogi czytelniku,
jeżeli masz jakieś pytania co do fabuły, to wiedz,
że na nie niestety nie odpowiem. wszystkie odpowiedzi
pojawiać się będą w fabule, obiecuję. <3

-kingfisher-

Fortsæt med at læse

You'll Also Like

53.5K 1.9K 116
⚠️!!‼️Zaburzenia odżywiania, przekleństwa, przemoc, ataki paniki, sceny 18+ ‼️!!⚠️ Siostra Karola, o której praktycznie nikt nie wie. Mieszka w Angli...
116K 8.7K 54
Edgar to młody chłopak z toną problemów na głowie. Dla swojej siostry starał się walczyć z chęcią skończenia tego. Niestety pragnienia wzięły górę. ...
65.8K 1.5K 43
Co by było gdyby Hailie zgodziła się wyjść za Adrien podczas tej pamiętnej kolacji?
44.5K 1.7K 40
Maddie Monet, najstarsza z córek Camdena Monet zostaje rozdzielona z braćmi na kilka lat. Bliźniaczka Tony'ego i Shane'a odnajduje się w swoim nowym...