YINYANG TIGER

By milkychimy

19.9K 2.3K 1.1K

[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, wal... More

1 🂡 mafiozo pod płaszczem politycznego wybawcy
2 🂡 godło na czole
3 🂡 skaryfikacja po ostrzu Xiuying
4 🂡 tygrysek z niewidzialną przeszłością
5 🂡 I rada: nie pozwól wrogowi poznać swoje lęki
6 🂡 zemsta to pierwszy stopień do piekła
7 🂡 władza nad krajem bliska władzy mafii
8 🂡 niewinny królik również potrafi się mścić
9 🂡 ostrze kompromitacji
10 🂡 niepokój budzi intrygę
11 🂡 nie zawstydza mnie męska aparycja
12 🂡 Amur Tiger
13 🂡 sieć rodzinna pod presją mafii?
14 🂡 melodia guzheng snuje powiew śmierci
15 🂡 powiedz mi, kim według ciebie jestem
16 🂡 jak dżentelmeni
17 🂡 imię moje - Xiao
18 🂡 początek mafijnej wojny
19 🂡 mały jadeitek
20 🂡 ten, którego imienia nie można wypowiadać
21 🂡 zwaśniona z tygrysem
22 🂡 wspólna nienawiść budzi najgorętszą potęgę
23 🂡 piętno obietnic
24 🂡 Resflor Company
25 🂡 kres wojny
26 🂡 krwawa piwonia
27 🂡 śmiertelny duet
28 🂡 wspólne łoże
29 🂡 pierwsza, chińska poszlaka
30 🂡 sprzymierzeńcy szybko we wrogów się zmieniają
31 🂡 pocałunek wybawienia
32 🂡 sumimasen, szach-mat
33 🂡 powiedz, co chcesz mi zrobić
34 🂡 dlaczego tutaj nie zostaniesz?
35 🂡 pierwsza ofiara
36 🂡 przepraszaj najskrytsze niebo
37 🂡 niczego nie żałuję
38 🂡 naczelny krzykacz
39 🂡 jaśmin na skórze
40 🂡 rewolucja jest kobietą
41 🂡 tęsknota za domem to pierwszy stopień do buntu
42 🂡 rodzinne więzy
43 🂡 plan mizogina
44 🂡 skoro chcesz ze mną zostać...
45 🂡 spalone mosty
46 🂡 Dzień Niepodległości
47 🂡 wiesz w ogóle, gdzie Chiny leżą?
48 🂡 tchórzliwy prezydent
49 🂡 Rodzina Zhang
50 🂡 mafia jest jak państwo totalitarne
51 🂡 odwiedźmy Zhouzhuang!
52 🂡 żołądek amerykańskiego pieska
53 🂡 pociąg do Szanghaju
54 🂡 mądrości starej nainai
55 🂡 McDonald's i Kungfu Panda
56 🂡 Qiaoxi 桥西
57 🂡 polowanie na Smoka
58 🂡 spotkanie z feministyczną królową
59 🂡 ślad jaśminowego przymierza
60 🂡 Vincent Lawrence nie żyje
61 🂡 zmęczony, duży kiciuś
62 🂡 człowiek to bardzo delikatna maszyna
63 🂡 młodzieńcza głupota
64 🂡 paskudny kłamca
65 🂡 Ameryka o sobie przypomina
66 🂡 tego historia nie wytłumaczy braterską miłością
67 🂡 pocałunki w pierwszy śnieg
68 🂡 biały katolik z Ameryki - największe zagrożenie
69 🂡 Księżycowy Nowy Rok
70 🂡 Wǒ xǐhuan nǐ
71 🂡 Witaj ponownie, Ameryko
72 🂡 Konferencja zdrajcy czy ofiary?
73 🂡 Yareli Harrera i Zhang Chaoxiang
74 🂡 nóż w plecach
75 🂡 pozostał mi tylko on
76 🂡 ledwo zdobyta, a już stracona
77 🂡 plan Marshalla
78 🂡 pośmiertny ruch na szachownicy
79 🂡 zdrajca niejedno nosi imię
80 🂡 finał sztuki tragicznej
Epilog: powiedz mi, kiedy się we mnie zakochałeś

Prolog: pewność zasiana tygrysim czarem

2.6K 152 161
By milkychimy

Do fanfiction stworzona jest nawiązująca playlista na Spotify, jeżeli ktoś jest zainteresowany, można do mnie napisać, ewentualnie wyszukać po nazwie na spoti "milkychimy"

CZĘŚĆ PIERWSZA: IMPERIUM TYGRYSA

13 STYCZNIA 2021; AMERYKA PÓŁNOCNA; STANY ZJEDNOCZONE; WASZYNGTON

                       Siedzibę partii demokratycznej spowił lęk. Wszystko wydawało się jednak na swoim miejscu. Nie było śladu po opancerzonych wozach terrorystycznych, strzały nie uciekały w powietrze, a krzyki, szlochania i błagania nie były motywem przewodnim witających nowo co wchodzących do budynku pracowników. Z zewnątrz wszystko wydawało się takie jak zawsze: ludzie przechadzali się chodnikiem, auta przejeżdżały pod głównym biurem, nawet nie zdając sobie sprawy, że przy każdej żywej duszy, do tej pory spokojnie egzystującej we własnej pracy, w tym momencie rozciera się nie tylko wojna z czasem, ale również z decyzją ich przywódcy, który zadecyduje, czy pocisk wystrzeli, czy też nie.

Jedna z ogromnych sal konferencyjnych tego dnia wypełniona była po brzegi. Podłużny, biały, nowoczesny stół obstawiony był po same brzegi. Zza ogromnych okien, z widokiem na potężną metropolię, wpadały jedynie nieliczne drobinki już zachodzącego za wysokimi, nowoczesnymi budynkami słońca. To właśnie te ostatnie pyłki piekielnej kuli opadały na twarze pobladłych, przerażonych ludzi. Na każdym siedzisku przy stole zajmował miejsce poseł, minister oraz wszyscy najważniejsi, którzy jasno i pewnie głosili swoją przynależność do partii demokratycznej. Jedyne, co w tym momencie rozbijało się o puste, białe ścian, to były niezrozumiałe jęki, szlochy, pomrukiwania, zgubione słowa, które tłumiły przewiązane w ich ustach czarne szmaty. Łzy gubiły się na ich bladych, przerażonych polikach, umykały spod zaczerwienionych powiek, spływały w dół. Niektóre nawet wchłaniały się w materiał, który kneblował ich usta, a jeszcze inne umykały inną drogą, aby rozpaść się o szarawą wykładzinę pod ich stopami. Strach paraliżował każdego, mimo że ich ruchy blokowały jedynie splątane linami dłonie. Mimo to mogli wstać w każdej chwili, uciec, błagać o pomoc, a jednak nikt nie miał odwagi.

Nikt nie był na tyle odważny, aby ruszyć się nawet o milimetr, kiedy wiedział, że dziwny, zimny dotyk z tyłu ich głowy to gotowy do wystrzału pistolet, który jedynie czekała na jeden, skoordynowany ruch, aby wystrzelić. Każdemu z więzionych polityków towarzyszył jeden, zamaskowany mężczyzna w ciemnych ubraniach. Czarne maseczki i czapki z daszkiem zasłaniały ich twarze.

Trzy, białe trygramy na piersi, podpisane jako „Yijing".

Tuż przy wyjściu, przy jednym z końców stołu, siedział przerażony polityk. Lider całej partii demokratycznej Dean Cole. Za jego plecami cień tworzył ucieszony od ucha do ucha Marshall. Miał długie fioletowe włosy i kolczyk w wysuwanych z podekscytowania języku. Ściskał między palcami pistolet, odbezpieczając go i zabezpieczając z charakterystycznym trzaskiem tuż przy uchu lidera partii.

Natomiast już po przeciwnej stronie długiego stołu konferencyjnego stał mężczyzna, który wydawał się rozkładać karty w tym diabelnym, krwawym pokerze. Czarny garnitur, wyszyty na miarę, opinał idealną w proporcjach sylwetkę. Wyglądał w nim jak czarny charakter w każdym filmie kryminalnym, który próbował zgrywać niecnego złoczyńcę.

Sęk leżał w tym, że ten facet rzeczywiście był pieprzonym, czarnym charakterem.

Mimo niepozornej sylwetki, budził respekt. Był wysoki ale niebywale chudy, godny wybiegu modelingowego a nie znaczącej roli w mafii. Karmel skóry kolidował z ciemnym odcieniem ubrania. Wredny uśmiech sponiewierał jego poliki, kiedy włosy o miodowym odcieniu blondu opadły na zmarszczone czoło, a żyłki napięły się na wyrysowanym czarnym tuszem tatuażu tygrysa na jego szyi. Vincent uniósł nieznacznie prawy kącik ust do góry, robiąc jeden, nieznaczny krok w stronę stołu. Powoli oparł na nim swoje ramiona, jakby chcąc pokazać siedzącemu po przeciwnej stronie Deanowi, że w tym momencie najwyższym szefem w tym budynku był on.

— Nasza propozycja wciąż jest aktualna. Ja doprowadzę waszą partię do silnej, stabilnej władzy, posadzę was przy korycie i dam najeść się tyle, że będziecie mieć przesyt własnej władzy. Przepuszczę każdą waszą ustawę, podpiszę wszystko, co tylko będziecie chcieli. W zamian chcę pełnego wsparcia partii w mojej kandydaturze oraz kilka benefitów dla Yijing. Nie będą to znaczące dla was zmiany. Chcemy sfałszować i zatuszować, jak najlepiej się da międzynarodowy przemyt narkotyków i żywego towaru między Chinami a USA. Zależy nam tylko na tym, nie mamy zamiaru wszczynać mafijnego buntu wobec kraju — niski głos mężczyzny zaniósł ciarki i falę strachu po wszystkich zgromadzonych w sali. Momentalnie cichy, przerażony skowyt zapuścił się w łzach skrępowanych ludzi. — Jeżeli się zgodzicie po dobroci, Smok będzie dla was o wiele życzliwszy.

Vincent był tygrysem, który w stadzie łowców zabijał najwięcej. A tym stadem łowców w tym przypadku było zgromadzenie polityków, których miał na wyciągnięcie ręki. Byli na każde małe skinienie jego paluszka.

Byli jego ofiarami, które z litości zostawiał przy życiu.

Dean Cole uniósł zestresowane spojrzenie prosto na mafioso tuż przed nim. Od Vincenta uciekała aura śmierci. Zupełnie tak, jakby nie był on człowiekiem. Był potworem, krwiożerczym tygrysem, który zrzekł się pracy w piekle, aby ze świata stworzyć nowe, drugie piekło. Mężczyzna przełknął nerwowo ślinę, czując, jedynie jak pot spływa mu po skroni.

— A...a co się stanie... j...jeżeli się nie zgodzimy?

Na samo to głupie, szaleńcze pytanie jego koledzy z branży zawyli z przerażenia, jakby czuli i wiedzieli już w kościach, co szykuje się wraz z możliwą odmową propozycji mafii.

Byli gotowi na to, że odpowiedź będzie równie niemoralna oraz nieludzka, jak wszystko to, co do tej pory zrobili im oprawcy. Yijing w nazwie napisane miało „nieludzkość". Chińska mafia spod władzy Zhang Chaoxianga mijała się daleko ze zrozumieniem, empatią i sprawiedliwością. W Yijing liczyły się pieniądze, władza i potęga, a te same wartości na szczeblach hierarchii nawet sam Vincent ustawiał najwyżej, jak tylko się dało.

Yijing nie było kultowym, legendarnym imperium jak japońska Yakuza czy wiele innych. Nie była to mafia, z którą walczyło państwo. Yijing było chińską mafią rozsiedloną po każdym kontynencie, wyciągając z każdego najwięcej własnych korzyści. Była to mafia potężna, ogromna, mająca wpływy tak wielkie, że szczuli się na stanowisko prezydenta tego kraju, aby jeszcze bardziej swobodnie zacierać swoje wybryki, które były nie do odnalezienia, kiedy w partii rządzącej mogliby mieć swojego pionka.

A tym pionkiem był miodowowłosy mężczyzna, który zaśmiał się skromnie na słowa bardzo naiwnego mężczyzny. Vincent odepchnął się od blatu stołu, uśmiechając parszywie i przerażająco. Niczym zwierzę, które już wiedziało, że miało swoją ofiarę na wyciągnięcie najmniejszego pazurka. Spojrzeniem uciekł na stojącego o krok za nim ciemnoskórego, niskiego mężczyznę, który do tej pory jedynie potulnie stanowił ozdobę w całym procesie negocjacji.

— Florence, pistolet — poprosił zgrabnie, a mężczyzna za jego plecami ocucił się momentalnie, podskakując w miejscu.

Wraz z tymi słowami Vincenta, momentalny skowyt wypełnił na nowo salę. Wystarczył moment, kiedy blondyn odwrócił się w stronę Florence, który pośpiesznie podał mu w dłonie ciężki pistolet, aby niemrawe szepty, próby porozumienia czy nikłe nadzieje na przekonanie mafioso zapuściły się w gęstym, zalanym strachem powietrzu. W tym chorym strachu, który odbierał możliwość myślenia o czymś innym niż własne życie, nikt nawet nie zauważył, że Florence Vasquez, do tej pory prawa ręka Deana Cole'a, teraz pokłonił się wiernie członkowi nędznej mafii, wykonując każde jego polecenie. Florence był osobą, dzięki której Yijing w ogóle dostało się do partii politycznej i nabrało nad nią przewagę. Poza prawą ręką Deana był również zdrajcą, który dał się kupić za jedną, wypełnioną po same brzegi banknotami kopertę, zabierając tym samym tytuł przyszłego prezesa partii demokratycznej.

Blondyn obejrzał wpierw pistolet między palcami, jakby upewniając się, że nie ma na nim najmniejszego śladu brudu. Czuł na sobie wzrok wszystkich zebranych, czuł presję bijącą z tych ludzi, jednak to wszystko jedynie karmiło jego ego. Czuł się jak w show, w którym widownia brała udział w jego przedstawieniu, ale tylko najwięksi szczęściarze mieli prawo do przeżycia. Zadowolony powoli uniósł pistolet w stronę Deana siedzącego tuż naprzeciwko niego. Widział te jelenie, przerażone spojrzenie, widział łzy, które momentalnie zapuściły się w kącikach oczu. Mężczyzna próbował podnieść się z miejsca, jednak na krześle przytrzymała go przyłożona broń do czubka słodkiej łysinki przez Marshalla. Vincent uśmiechnął się nieznacznie, po czym z finezją na wszystkich z przerażonych spojrzeń zebranych polityków, przyłożył pistolet do własnej głowy.

Swoje spojrzenie wbił w postać lidera, a zaraz po tym z pewnością siebie pociągnął za spust.

Nic się nie stało, a mimo to wszyscy politycy w mgnieniu oka przymknęli swoje zapłakane ślepia przerażeni. Vincent na sam ten widok rzucił z obrzydzeniem pistolet na stół, wywracając jedynie oczami.

— Jeżeli się nie zgodzicie, staniesz na moim miejscu prezesie. Tylko w twoim przypadku zadbam o to, aby magazynek został naładowany.

Wszyscy skrępowani politycy odwrócili się w stronę samego Deana. Padały niewyraźnie błagania, łkania, rozkazy, groźby.

Ta desperacja. Ten żal i strach. Vincent oglądał to wszystko niczym film kinowy, nie musząc nawet brudzić sobie rąk. Wystarczało zasadzić nasionko groźby w sercu tych ludzi, aby sami po wyrwali sobie włosy w pogoni za tym, aby oszczędzić własne życie. A on, sprawca tego wszystkiego, oglądał scenerię żałosną i zabawną, niczym ten wylegujący się na ciepłym słoneczku tygrys, doglądając jedynie, jak jego ofiary zabijają się wzajemnie.

Finalnie jednak z szeregu gróźb, wrzasków i niewyraźnych błagań, zagubiony mężczyzna w pierwszej chwili jedynie wpatrywał się w kartkę przed sobą przerażony. Wyglądał niczym człowiek wybierający między moralnością a życiem. Długopis wpadł szaleńczo w palce mężczyzny, który drżącymi, nerwowymi ruchami pogniótł dokument, finalnie podpisując się na samym jego dole. Wyglądał tak, jakby cały strach o własne życie momentalnie z niego uleciał, a wraz z podpisanymi dokumentami był wolny, dostał przepustkę od samego boga piekieł, aby przeżyć kolejne lata.

Zadowolony Vincent odepchnął się od stołu, roznosząc trzy, pojedyncze oklaski w powietrzu. Swoje kroki zabrał wzdłuż sali. Wszyscy momentalnie zamilkli. Vincent w towarzystwie Florence zatrzymał się przy Deanie, który wraz z jego bliską obecnością, pośpiesznie i chwiejnie się podniósł.

Mimo to Vincent uniósł nieznacznie kącik swoich ust ku górze, wyciągając dłoń ku liderowi.

— Miło zawierało się z panem interesy. Jeszcze ustalimy szczegóły naszej współpracy. Miłego dnia — szepnął, po uściśnięciu dłoni polityka, posyłając mu przy tym cwany, zadowolony, wręcz śmiertelny uśmieszek.

Dean Cole nie odpowiedział. Jedynie pokiwał głową przerażony, doglądając jak mafioso u boku Florence oraz Marshalla, powoli odchodzili w stronę wyjścia. Vincent czuł się jak król. Wszyscy oczekiwali z przerażeniem jego wyjścia, wstrzymując oddechy, dopóki drzwi nie zatrzasnęły się za jego plecami. Nigdy nie łaknął jakieś szczególnej władzy, jednak teraz, kiedy w końcu ją zdobył, czuł, że nie oddałby jej za nic materialnego.

Ciche, potrójne kroki rozniosły się po wąskim korytarzu, który przerażał swoją pustką. Blondyn wcisnął dłonie w kieszenie czarnej, grubej marynarki, unosząc wysoko głowę. Przez to nawet nie zwrócił uwagi, kiedy rozemocjonowany Marshall odwrócił się pośpiesznie w jego stronę, aby palcami schludnie i z pełnym zadbaniem otrzepać kurz z jego szerokiego ramienia.

— Totalnie wymiatasz! Gdy spojrzałem w twoje oczy, jak patrzyłeś na tego staruszka, to przysięgam, że myślałem, że chłop posika mi się zaraz pod nogami ze strachu. Smok wybrał dobry materiał na prezydenta! — rzucił pewnie, zaraz poklepując po plecach.

Vincent jednak zamiast uśmiechnąć się w podzięce, jedynie otarł swoją dłoń w powierzchnię marynarki po zetknięciu ze skórą Deana Cole'a.

— Smok mnie wybrał, bo kocha kreować swój własny teatrzyk. A ja jestem jego najlepszą marionetką.

                           Cichutka, skromna, subtelnie szarpiąca za struny melodia guzheng rozmywała się w powietrzu wraz z szumem wiatru. Mimo świadomości siejącej za oknem zimy, Charlie czuł jak pot klei się do jego ramion, a ostre, natarczywe promienie opadają na przymknięte powieki. Gorące, duszne powietrze odbierało mu swobodne oddechy, a świergot rozśpiewanych ptaków zagłuszał codziennie, waszyngtoński, miejski motłoch. Klimat, melodia i cały świat śpiewający mu do uszu nie pasował do nabitej rutyną codzienności. Nie pasował do szarego biura, szumu włączonego komputera i wrzasków współpracowników zza okna. Skuszony Charlie uchylił więc powieki, rozglądając się w panice wokoło. Jego gabinet w siedzibie partii republikańskiej zniknął, późny wieczór zastąpiło jaśniejące popołudnie, a styczniowy chłód przegnał lipcowy upał. Znajomy mu Waszyngton wydawał się być ostatnim cieniem racjonalnych wspomnień, ponieważ przed sobą miał jedynie bambusowy las i ogromną, mosiężną posesję. Strzeliste dachy, ściany zdobione proporcami, spadziste pagody i zakratowane okna. Wszędzie lśniły szkarłatno-złote lampiony. Pomosty wisiały nad subtelnymi sadzawkami zamieszkiwanymi przez kolorowe karpie Koi. Charlie zatrząsł się, szorując podeszwami po żwirowej ścieżce. Czuł się niebywale mały przy tak mosiężnym i ogromny, chińskim pałacu. Za plecami słyszał jedynie szum szanghajskiego zgiełka. Wykrzykiwane w języku chińskim wyzwiska, trąbiące samochody, to wszystko stanowiło jednak jedynie tło dla dziwnie swojskiej, otaczającej jednoczesnym spokojem jak i lękiem otoczki przy pałacu. Charlie miał wrażenie, że powinien czuć się za grubymi murami bezpieczny. Jak władca w swym pałacu. Rozstawiający żołnierzy w każdym zakątku, strzegąc najmniejszego milimetra swej posesji. Nie potrafił jednak wyzbyć się duszącego go lęku. Żaden władca nie mógł czuć się bezpiecznie w swoim pałacu. Nie miał prawa dostrzec nikłego cienia zdrady, szeptów rebelii, dolewanych do czarek z alkoholem trucizn, z rąk najbliższych.

Charlie poczuł resztę swojego ciała dopiero w chwili, gdy piorunujący ból rozpostarł jego prawą dłoń. Przerażony zerknął w dół, zauważając, że po palcach złośliwie podgryzał go mały, skulony tygrysek. Młode, bardziej pragnące się bawić niż czyhać na swoją ofiarę. Charlie kucnął, pragnąc pogładzić drapieżnego kociaka po głowie. Spojrzał prosto w unikatowe, nadzwyczajne ślepia. Były ciemne niczym tafla oceanu w środku nocy. Mrokliwe, zupełnie puste, a ich jedyny blask wyświadczały szare, subtelne przebłyski. Zupełnie tak, jakby na środku oceanu wybijał się jedynie lśniący w pełni księżyc, porzucony na niebie wokół migoczących gwiazdeczek.

Charlie zginął w pięknej ekspansji kolorów, zatracając się w niej na dobre. Nie dostrzegł przez to, jak pieszczotliwe podgryzanie przez ledwo wyrośnięte kiełki zmieniło się w powódź krwi. Jego palce były poranione tysiącem kąsanych ranek, a ból docierał do niego zza mgły, jakby przytoczony zza alkoholowego odurzenia. Zamiast jednak odtrącić drobne zwierzę, pozwalał aby kąsało go, jednocześnie zlizując szkarłat spływający między palce, wpływający na opuszki, rozmywający się niczym rzeka w liniach papilarnych. Tygrysek zlizywał lubieżnie krew z jego dłoni z satysfakcjonującym głodem. Cały, rudawy pyszczek zalewał uzależniający karmazyn, oczy lśniły odurzeniem, kiedy wdrapał się na kolana zaczarowanego mężczyzny. Pyszczek śmiercionośnego zwierzęcia tkwił na równi z rozbitym, przerażonym ale równocześnie naszpikowanym ekscytacją spojrzeniem mężczyzny. Charlie czekał tylko na ruch wbijających się w jego uda pazurów. Czekał aż zasięgną do jego twarzy, wydrapią oczy, a tygrys spokojnie spałaszuje jego tracące resztki życia ciało.

Tak jednak nie było, a zwierzę przemówiło, szepcząc mu prosto w twarz:

Màoxiǎn.

Charlie poderwał się z miejsca, czując promieniujący w sercu ból. Złapał się za klatkę piersiową, dopiero teraz dostrzegając, że jego koszula przesiąknął potem, po brodzie spływała stróżka śliny, a mięśnie otaczało typowe dla dobrej, długiej drzemki, otępienie. Rozejrzał się wokoło. Chiński pałac zniknął, nie było tygrysa, a poharatana dłoń mokra od krwi, jedynie tkwiła w plamie po rozlanej na biurku kawie. Otaczał go jego gabinet, za oknem przysłoniętym roletami rozmywała się miejska harmonia, typowa dla głośnego i zywego nawet wieczorem Waszyngtonu, a letnie, duszące powietrze zastąpił styczniowy powiew. Charlie poprawił się na fotelu, który zatrzeszczał pod jego ciężarem. Wytarł mokrą, budzącą się z odrętwienia dłoń w materiał garniturowych spodni, po czym przetarł rozbudzająco twarz. Czuł pod palcami niedogoloną brodę, kilka krost i blizn. Jego skóra była szorstka i nieprzyjemna, a pod oczami wisiały wory. Zaczesał więc sprzed oczu przydługawe, kruczoczarne włosy, siewając dobitnie. Zegar w rogu włączonego naprzeciw niego telewizora wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą, a on zasnął w pracy. Trzeci raz w tym tygodniu. Pierwszy raz jednak śniło mu się coś innego niż nadchodząca kampania, wywiady w telewizji oraz ostateczny dzień wyborów.

Charlie Wilson był jednym z przodujących, niosących największe szanse na wygraną kandydatów na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ostatnie miesiące oparte na planowaniu, strategiach i doskonaleniu ostatnich obietnic wyborczych wyczerpały z niego resztki sił, a prawdziwa bitwa miała dopiero niedługo się zacząć.

Charlie ziewnął jeszcze jeden raz, podkulając ramiona. Sięgnął do porzuconej na biurku komórki, zauważając pięć nieodebranych połączeń od swojej narzeczonej – Ruby. Kolejne sześć od swojego współpracownika i nieznacznego przyjaciela – Milesa oraz trzy od szefa, pana Dawsona. Nie miał sił teraz oddzwaniać, współpracowników i szefa chciał doszczętnie zignorować, odpisując dopiero w domu, a do Ruby miał zamiar oddzwonić w drodze powrotnej. Podciągnął się więc zza biurka, rozcierając porośnięte snem mięśnie. Porzucił doszczętnie bałagan na biurku, zgarnął jedynie kluczyki od samochodu i telefon. Chciał już sięgać do pilota, aby wyłączyć nadający wiadomości telewizor, kiedy zaintrygował go głos prezenterki.

— Z ostatniej chwili, zatwierdzono uczestnictwo jednego z ostatnich kandydatów na urząd prezydenta kraju. Do wyścigu o prezydencki fotel dołączył niejaki Vincent Lawrence — powiadomiła pewnym tonem prezenterka, a na ekranie tuż obok niej pojawiło się zdjęcie nowego kandydata. Charlie odłożył pilota, odpierając się biodrem o biurko.

Czuł się jak w bańce mydlanej, jakby ktoś zamknął go w innym uniwersum i oderwał od rzeczywistości. W głowie miał pustkę, nie potrafił wyjaśnić nawet wybitnie dlaczego, jego dłonie momentalnie zacisnęły się tak ciężko, że paznokcie wbiły się nagle w dłoń. Wiedział tylko, że czuł cholerne ciarki, kiedy na ekranie pojawił się obraz nowego kandydata na spotkaniu z wyborcami. Był to wysoki, szczupły, dziarsko uśmiechnięty Azjata o przystojnych, kocich rysach twarzy. Czarny, idealnie dobrany garnitur doskonale opinał kościstą sylwetkę, natomiast przydługawe kosmyki w odcieniu miodowego blondu spadały na karmelowy odcień skóry. Jednak nawet jego przystojna buźka, charyzma wyrysowana na twarzy czy chytry uśmiech nie budził takiego, dziwnego i niezrozumiałego niepokoju. Budził go fakt ogromnego, wyrysowanego czarnym tuszem na skórze tatuażu, który pokrywał całą lewą stronę szyi mężczyzny, kreując się na wzór ogromnego tygrysa.

Do umysłu Charliego momentalnie powrócił miniony sen. Tygrys podgryzający go po dłoni. Wilson momentalnie przystanął bliżej telewizora, kiedy cały ekran przejęło już zbliżenie na uśmiechniętego mężczyznę.

Zerknął prosto w jego oczy – bezduszną, ciemną głębie z księżycowymi przebłyskami wokół tęczówek.

Zaparty oddech zadrżał bólem w płucach, po ramionach przebiegł dreszcz. Charliemu nie dane było jednak rozwodzić się nad wspomnieniem snu z jego krótkiej drzemki przy pracy, ponieważ głos dziennikarki wytrącił go sprawnie z rytmu.

— Trzydziestopięcioletni adwokat z kancelarii z Michigan Vincent Lawrence spod partii demokratycznej, Amerykanin azjatyckich korzeni zdobywa szaleńcze deklaracje głosów ze strony mniejszości narodowych w Stanach. Jego niekonwencjonalne podejście do mniejszości narodowych, wpływ na młodzież i szczodre obietnice wydawały się zwrócić uwagę szczególnie młodych wyborców. Czy ta nagła przewaga zagrozi aktualnym liderom?

Twarz Charliego przemył grymas wściekłości, zazdrości i jednoczesnej determinacji. Przez to wszystko nie dosłyszał nawet agresywnych kroków za ścianą i zdyszanych, porwanych w gonitwie oddechów. Nim się obejrzał, drzwi do jego biura otworzyły się z hukiem, a w progu zawitały dwie sylwetki. Wysoka, czekoladowowłosa kobieta — Vivienne Morris oraz rudowłosy mężczyzna o lisich rysach twarzy — Miles Rodriguez. Oboje oparli się o framugę ostatkami sił, łapiąc łapczywe oddechy z obolałe płuca.

— Charlie! Wszędzie cię szukaliśmy! — rzuciła Vivienne, wachlując się ręką i odtrącając przyklejone do twarzy kosmyki.

Charlie nie oddał im nawet nikłego spojrzenia. Wpatrywał się w telewizor, w nagranie z Vincentem Lawrence'em, jakby próbował przez ekran rzucić mu wyzwanie.

— Nie uwierzysz, co się stało! Demokraci, oni...! — wyzipiał Miles, jednak Wilson nie pozwolił mu dojść do słowa.

— Wiem.

Zdziwiona dwójka spojrzała w stronę ekranu telewizora. Zrozumienie zaiskrzyło na ich twarzach.

— Możemy mieć z nim problem — odparła Vivienne.

Charlie pokręcił twardo głową, odwracając się w ich stronę.

— Nie. Nie będzie z nim żadnego problemu.

— Co? — zapytali równocześnie Vivienne i Miles.

Charlie uśmiechnął się łobuzersko pod nosem, spoglądając jeszcze raz ku tygrysiemu tatuażowi na szyi jego nowego konkurenta.

— To on będzie miał problem ze mną. Oskórujemy tego tygryska.





*Màoxiǎn – (z jęz. Chińskiego) ryzyko, przygoda




Continue Reading

You'll Also Like

1.3M 33.2K 53
Mila Taylor to 17 letnia dziewczyna. Przeprowadza sie do starszego brata po śmierci rodziców w wypadku samochodowym. Wyścigi, adrenalina, strach to j...
67K 3.8K 10
Życie szkolnego bad boy'a bywa naprawdę łatwe, szczególnie kiedy ma się szacunek nawet u nauczycieli. Jeon Jungkook po roku spędzonym w liceum nieste...
27.7K 1.7K 9
/SKOŃCZONE/ Ostatnia wycieczka klasowa Byun Baekhyuna, czy to odmieni jego życie? Jak potoczy się jego spotkanie z Chanyeolem? Kto wygrał zakład? ~O...
93.8K 2.4K 32
Aurora Davies 16-latnia dziewczyna która mieszka ze swoją matką w Londynie, która się nią nie zajmuje. Aż pewnego dnia Grace- Matka dziewczyny- oddaj...