Przeddzień końca // Zakończone

By Szatansky07

4.7K 562 1.5K

Koniec świata nie nastąpi w ciągu jednego dnia. Jest procesem, poprzedzonym całym cyklem zdarzeń, które muszą... More

I rozdział - Trzeba zacząć od zera
II rozdział - Skazani na siebie
II rozdział - Wszystko jest już za mgłą 2/2
III rozdział - Bastion ich drwin
III rozdział - Chora obsesja 2/2
IV rozdział - W krainie dreszczy
V rozdział - Noce są tak szare
V rozdział - Całe miasto śpi 2/2
VI rozdział - Napotkany ślepiec
VI rozdział - Enklawa cichych braw 2/2
VII rozdział - Niech płonie stos
VII rozdział - Charakter bez ceny 2/2
VIII rozdział - Dobre intencje to kłamstwo
IX rozdział - Fałszywe jak zawsze
IX rozdział - Pięści z niemocy żalu 2/2
X rozdział - Słowa rzucone na wiatr
XI rozdział - Dom na skraju niczego 2/2
XII rozdział - Ogień wolno gaśnie
XIII rozdział - Jutra nie było
XIV rozdział - Noce zaległy cienie
XV Rozdział - Zaraz nadejdzie znów zima
XV rozdział - Bo my jesteśmy źli 2/2
XVI rozdział - Ogień już dawno zgasł
Notka od autora

XI rozdział - Chtoniczna Bestia

83 7 27
By Szatansky07


Otworzył oczy, lecz to wcale nie pozwoliło mu niczego ujrzeć. Zamknął na powrót powieki, a te z dziwnym chrzęstem opadły z powrotem. Podniósł je po chwili, lecz i ten manewr wcale nie powiększył jego możliwości widzenia. Przed oczyma wciąż tkwiła czerń. Spróbował się podnieść, ale ból, jaki przeszedł po jego karku, gdy tylko ruszył się o centymetr, spowodował, że jego głowa na powrót osunęła się w dół.

Odetchnął głęboko, postanawiając podeprzeć się na rękach. Prawa dłoń wbiła się w głęboko w sypką powierzchnię. Jego mózg dopiero teraz przyjął do wiadomości, że leży zakopany w grubej warstwie śniegu. Na samych, trzęsących się jak galareta rękach zdołał dźwignąć się na tyle, by znaleźć się ponad białą płaszczyzną.

Ta okupiona cierpieniem informacja jednakże nie niosła ze sobą żadnej wartości. Dookoła były tylko głębokie na metr zaspy, a on sam leżał pośrodku nich, nie czując już palców u poszczególnych kończyn. Energia w jego mięśniach skończyła się, mężczyzna ponownie runął głową w początkowe miejsce.

Biorąc się w garść, zacisnął zęby, zagryzł wargi do krwi i przewrócił na plecy. Słońce uderzyło w jego oczy ze snajperską precyzją i poraziło jeden z podstawowych zmysłów. Przesłonił twarz dłońmi tak, by promienie nie uderzały bezpośrednio jego ślepi, a gdy w końcu przyzwyczaił się do zdecydowanie zbyt jaskrawego krajobrazu, dojrzał na swoim ciele krew.

W przypływie nagłego przerażenia podniósł się jednym ruchem. Jego mięśnie brzucha odezwały się cierpieniem, działając jak bardzo stare drzwi na bardzo wiekowych, nienaoliwionych zawiasach. Spojrzał na wgłębienie w śniegu, gdzie jeszcze przed momentem znajdowała się jego głowa. Wnęka będąca odbiciem jego facjaty była cała czerwona od zastygłej krwi. Zjechał wzrokiem niżej. Pozostawiony ślad po miejscu, w którym leżał, wyglądał, jakby ktoś obrysował go czerwoną farbą. Idealny krwawy kontur jego ciała.

Z jeszcze większym przerażeniem dotknął swojej twarzy, lecz jego palce momentalnie odskoczyły od niej, jak gdyby dotknęły gorącego garnka. Szczęka pulsowała bólem, a ślina, którą z jakiegoś powodu postanowił teraz przełknąć, przeszła przez gardło, zdając się zawierać ostre żyletki. Spojrzawszy na swoje bokserskie spodnie za kolano stanowiące cały jego ubiór, w momencie przypomniał sobie wszystkie wydarzenia dnia poprzedniego. Przynajmniej do momentu, gdy przyciśnięty do rogu ringu otrzymywał pozbawiające przytomność ciosy.

„Gdzie ja jestem?" – zadał pytanie samemu sobie, rozglądając się dookoła. Z trudem powstał, czując, jak utyka na lewą nogę. Otrzepał się z resztek poprzylepianego śniegu, który wciąż ściągał krew z jego ciała. Podniesienie punktu widokowego także nie powiększyło jego perspektyw. Ciągle znajdował się pośrodku pokrytej białym puchem polany, a na horyzoncie brakowało jakichkolwiek charakterystycznych punktów umożliwiających choć częściowe odnalezienie się w terenie. Zresztą aż do linii widnokręgu nie było niczego, prócz równej białej kreski wyznaczanej przez leżący na ziemi śnieg. Jedynym wyjątkiem był południowy wschód, gdzie ponad nieboskłon wystawały czubki drzew.

Opanowując dręczące go dreszcze, przełamując ból odzywający się z kolejnych obitych i przemarzniętych części ciała, ruszył właśnie w tamtym kierunku. Nadal nie miał pojęcia, jak daleko znajduje się od miejsca, w którym rozgrywały się ostatnie zapamiętane wydarzenia. Podświadomie tylko czuł, że gdzieś tam za tym lasem, idąc w tamtą stronę, dotrze do domu. A przynajmniej czegoś, co w tym momencie mógłby domem nazwać.

Podążanie przez sięgające pasa zaspy, w których ciągle zapadały się nogi, potrafiło być toporne i męczące. Nawet gdy posiadało się odpowiednie obuwie czy też ciepłe, grube spodnie, nie wspominając o puchowej lub wełnianej kurtce, przedzieranie się przez zwały śniegu nie należało do przyjemnych i prostych czynności. Gnierat nie posiadał żadnego z tych luksusów. Nie miał też wierzchowca, który przeniósłby go ponad taflą zmrożonego puchu, umożliwiając spokojny powrót do domu. W tym momencie nie był nawet pewien, czy podąża w dobrą stronę.

Wbrew pozorom na pocieszenie nie działała również pogoda. Z jednej strony ukazywała niemal bezchmurne niebo ze słońcem dającym choć trochę ciepła. Z drugiej strony dochodził zimny wiaterek, do reszty przemrażając i tak zmarznięte kości mężczyzny. Gdzieś w duchu począł się modlić do Ćmowida, boga uciemiężonych, by wraz z podmuchami powietrza nie namierzył go żaden powietrzny demon. Ostatnie czego pragnął w tym momencie to spotkać jakiegoś wietrznego jeźdźca, podwieja lub latawca.

Gnierat przeklął sowicie, gdy nad głową zaczęły mu krakać wrony. „Chmurnik pozdrawia idiotę" – pomyślał w duchu, spostrzegając jedną chmurkę i wypatrując w niej uśmiechniętej mordy demona pogody. Ten jednak postanowił zaciągnąć swój wypełniony śniegiem bagaż gdzie indziej, tak też obłok zniknął za powiększającą się ścianą drzew, ptaki odleciały w nieznanym kierunku, a Grażdarianin w ciszy wszedł przez bramę lasu.

Pomiędzy drzewami śniegu było zdecydowanie mniej. Stopy zagubionego wędrowca przyjęły to z ogromną radością. Zwłaszcza gdy przez chwilę wyłożył je na wysoki, suchy pień, gdzie postanowił przynajmniej na moment odpocząć. Był niezwykle zmęczony, przemarznięty, a jego mięśnie wciąż przypominały o przegranej z dnia poprzedniego. Oparł się o znajdujące się za jego plecami drzewo, energicznie masując palce u nóg, modląc się przy tym do Ćmowida, będącego również patronem zagubionych, by jego zakończenia dolnych kończyn nie uległy odmrożeniu.

Murżanin widział raz w życiu tego typu przypadek i doskonale wiedział, że w tej sytuacji jego jakże ważna część ciała nadawałaby się tylko do amputacji. Nie chciał do tego w żadnym wypadku dopuścić, nie miał jednakże żadnej możliwości zabezpieczenia stóp. Zdawał sobie sprawę też z tego, że nie może tkwić w tym miejscu wiecznie. Choć w tej chwili temperatura otoczenia utrzymywała się nad tą powodującą zamarzanie wody, tak noc mogła przynieść mrozy nie tyleż siarczyste, co po prostu dla niego mordercze. Gnierat, wziąwszy głęboki oddech, ruszył dalej.

W głąb kniei prowadziła ścieżka wytyczona wśród kęp śniegu. Zagajnik z czasem gęstniał, coraz bardziej zamieniając się w gaj. Zagubiony człowiek szedł wciąż przed siebie, nie zauważywszy, kiedy zgubił ścieżkę, którą nadal uparcie podążał.

Obejrzawszy się za siebie, nie widział nawet drogi powrotu. Jak gdyby wszystkie ścieżki prowadziły do środka, ku coraz głębszym kniejom, ku centrum matecznika. Za jego plecami drzewa zdawały się zbliżać do siebie, tworząc mur, przez który ciężko przejść. Tuż nad ich korzeniami wyrosły nagle bardzo chwytliwe i najeżone kolcami krzewy. Gnierat mógł przysiąc na wszystko co cenne, iż przed momentem ich tam nie było. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby ścieżka, którą jeszcze przed momentem przechodził tak swobodnie, nigdy nie istniała i była zwykłym omamem.

Kratorianina przeszły dreszcze, lecz tym razem nie wynikały one z panującego chłodu. Zresztą samo zimno też nagle zniknęło, a jego ciało z każdym krokiem otrzymywało coraz więcej ciepła. Gnierat czuł ciarki ze zdecydowanie innego powodu. Oto nagle poczuł zapach, którego woń uwielbiał. Ulubiony aromat, którego nie można pomylić z niczym innym. Kwitnący bez. Tak mógł pachnąć tylko ten kwiat. A to w samym środku zimy było niemożliwe.

Las, dotychczas tak gęsty, że ciężko było przejść pomiędzy dwoma znajdującymi się obok siebie drzewami, nagle stał się przestrzenią pełną miejsca. Drzewa rozłożyste w swych koronach udostępniały ogrom przestrzeni u swych pni, a krzaki odstąpiły terytorium pojedynczym paprociom i skondensowanym zgrupowaniom wszelakich kwiatów. Dookoła nie było ani grama śniegu, a powietrze nie tylko pachniało bzem, co przede wszystkim zadziwiającym ciepłem. Czymś nieopisanym, co zwykło nazywać się wiosną.

Ciało Gnierata z radością przyjęło tę wiadomość, ciesząc się każdą chwilą, w której mogło spędzać czas w tak przyjemnej temperaturze. Jego umysł rozanielił się, podziwiając zadziwiającą scenerię. Oto gdzieś bokiem kicały zające, a za nim kicały te zdecydowanie mniejsze króliczki. Z daleka widział dwie, tulące się wzajemnie szyjami sarenki, gdzieś za nimi w ganianego bawiło się stadko danieli, a pod drzewem ochoczo ryły trzy wcale niemałe już warchlaki, nad którymi pieczę stanowiła zdecydowanie większa locha.

Po gałęziach latały sowy, sikorki i wszelkiego rodzaju inne ptaszki. Na zielonym od igieł modrzewiu swe gniazdo uwił bocian, który co roku odlatywał do ciepłych krajów na zimę. A przynajmniej tak zwykło się uważać. Po gałęziach biegały wiewiórki razem z łasicami, a po ziemi chodziły cale armie mrówek, tworząc ogromne mrowiska wyglądające na ściółce leśnej jak miasta na mapie świata.

Wszystko przypominało sceny żywcem wyciągnięte z baśniowej scenerii i sam Gnierat czuł się jak w bajce. Miał ochotę zaśpiewać, by sprawdzić, czy zwierzęta zaczną z nim tańczyć, jednakże zamiast tego, błądząc po cudownym mateczniku, zafrasował się dziwną, jeszcze bardziej otwartą przestrzenią.

Oto w samym środku lasu znajdował się wolny od drzew, gałęzi, i konarów obszar wyglądający niczym starannie wykarczowana polana. Łąka ta jednakże nie przypominała wcale dzieła przypadku, albowiem miała kształt idealnego okręgu, jak gdyby wielki olbrzym wytyczył go za pomocą równie ogromnego, dopasowanego do jego rozmiarów cyrkla.

Poręba, choć sama na porębę nie wyglądała, porośnięta była wściekłozieloną, wysoką trawą, przeplataną różnego rodzaju kwiatami. Przez psychiczną stronę Grażdarianina przeszło dziwne uczucie lęku, coś przestało się zgadzać, a cudowność przedstawionego świata nagle stała się przerażająca. Ukryty do tej pory zdrowy rozsądek przypomniał mu słowa jego matuli, która gdy tylko wyrósł z opowiadanych historyjek, od zawsze powtarzała mu, iż: „Baśni są piękne, lecz tylko w opowiadaniach. Jeśli stają się rzeczywistością, są niczym innym jak koszmarem".

Kiedyś nie rozumiał tej przenośni. Teraz już wiedział, że właśnie staje się znanym z ludowych opowieści wchodzącym do ciemnego boru sołtysem, na którego już dybią gdzieś wilki. Wątpił jednakże, by gdzieś znalazł się jakiś niedźwiedź, który by wrogie bestie od niego odpędził. Mimo tych wszystkich myśli ruszył w samo centrum anomalnego areału.

Na jego środku znajdował się pniak. Pniak jednakże wbrew swemu delikatnemu zdrobnieniu rozlegał się na takiej przestrzeni, że spokojnie można by wybudować na nim dom, wraz ze stodołą dla zadbanego rumaka. Gnierat z uwagą podziwiał kolejne słoje na nim widoczne, które układały się w coś w rodzaju symboli, dotknął nawet niektórych z nich, wciąż czując niespotykany nigdzie zapach. Mieszankę bzu, agrestu, alkoholu i miodu.

Nigdy nie widział pnia równie wielkiego ani też nigdy niedane mu było poznać takiej woni. Długo zastanawiał się nad rodzajem drzewa, które musiał on prezentować za swego życia. W jego umyśle krążyły wszystkie legendy o świętych lasach i równie świętych dębach rosnących w najróżniejszych miejscach na ziemi. Zwłaszcza ta o pewnym dębie nad wszystkie dęby za świętym.

– Zgubiłeś się, wędrowcze? – zagrzmiało nagle zewsząd echo.

Gnierat w przestrachu na uchylonych nogach rozejrzał się dookoła. Wszystko wyglądało tak samo jak wcześniej. W całej baśniowej otoczce nie potrafił znaleźć nadawcy tych słów.

– Zgubiłeś się, wędrowcze? – powtórzyło ponownie echo krzyczące dosłownie z każdej strony.

Grażdarianin obracał się w miejscu, starając się znaleźć kierunek, skąd dobiega głos. Za trzecim okrążeniem wypatrzył, jak z kniei wyszło zwierzę do żadnego znanego Gnieratowi zwierzęcia niepodobne.

Wyglądało nieco jak posiadająca brązową maść Burza Odebranda. A raczej jak protoplasta i nieco brzydsza od źrebięcia matka szlacheckiego ogiera. Na długiej głowie przypominającym wydłużony pysk konia sterczała para ogromnych łopat, za którymi znajdowały postawione pionowo uszy. Zwierzę podeszło inochodem do przodu, ukazując pełnię swego wyglądu. Posiadało długie i potężnie zbudowane, zakończone ogromnymi kopytami nogi stanowiące o większości jego wzrostu. Tak właśnie Gnierat poznał niewystępującego w tym regionie łosia.

– Zgubiłeś się, wędrowcze? – zapytało roznoszące się zewsząd echo, choć nadawcą słów zdawał się idący na niego jeleniowaty. – Jesteś niemową? Ach! Już rozumiem! Odwróć się!

Czarnowłosy wykonał rozkaz, jednakże nie wydarzyło się tam nic, co mogłoby być warte uwagi. Skierował swój wzrok ponownie na dziwne bydlę, lecz i jego już tam nie było. Dookoła znajdowała kłopotliwa pustka. Strach obleciał jego ciało, paraliżując kolejne kończyny. Wiedział, że zaraz zginie. Nie wiedział tylko, z której strony przyjdzie cios śmierci.

– Tutaj! – odezwało się ponownie echo, tym razem jednak dochodzące z jednego konkretnego kierunku.

Nie było tam potężnego, większego o połowę zwierzęcia, nie leciał stamtąd wycelowany w jego serce nóż ani nie spadało nań walące się drzewo. Oto właściciel echowego głosu stał przed nim z zupełnie innej strony, nie wyglądając ani przerażająco, ani potężnie, ani dominująco. Ot po prostu tkwił przed nim w postaci starszego mężczyzny z ładnie wyprofilowaną twarzą, delikatną siwą szczecinką przypominającą białe świerkowe igły, o białej jakby wybielonej wapnem skórze.

Jego ubrania w barwach moro nie odbiegały za wiele od łosiego umaszczenia, prezentowały się jednakże bardzo ludzko. Sama postać nie należała do zbyt wysokich. Wzrostem dorównywała przeciętnemu człowiekowi, lecz jej wysokość zawyżał zdecydowanie poprzeplatany najróżniejszymi kwiatami słomiany kapelusz. Nakrycie głowy o bardzo wysokiej, walcowej koronie zdawało się mieć rozmiar połowy długości jego ciała.

– Czy teraz boisz się mnie już mniej? – zapytał ponownie za pomocą echa.

– Tro-troszeczkę – wydukał Grażdarianin, z trudem przełykając ślinę. – Nie zwykłem rozmawiać ze zwierzętami.

– Ach! Ludzkość. Wciąż opieracie się na swoich kilku żałosnych zmysłach, myśląc, że one z pomocą waszego żałosnego mózgu umożliwią wam przeżycie. – Gnierat nie wiedział do tego momentu, że echo może mieć smutny ton. – Za kogo mnie uważasz?

– Ja? – odpowiedział pytaniem na pytanie, nie bardzo wiedząc, co właściwie ma odpowiedzieć. Demon jednakże stał cierpliwie, czekając na odpowiedź. – Pan... jest wilkołakiem... tylko takim innym.

– Ech! Ludzie... sądzicie, iż jesteście najmądrzejsi, mądrości nawet nie posiadłszy – zadudniło ponownie żalem echo. – Żebyś tak przynajmniej rzekł, iż teriantropem, miast porównywać do istoty niepotrafiącej przybierać postaci zwierzęcej. Otóż ja jestem...

– ...leśnym dziadem – wtrącił człowiek, nagle uświadomiwszy sobie, przed kim właśnie stoi.

– Ach! A więc to tak nazywa mnie twój lud. Kim według ciebie jest „leśny dziad"?

– Mój lud? – powtórzył pytająco, uświadamiając sobie, iż starszy pan mówi w jego ojczystym, kratoriańskim języku. – Panem lasu. Władcą kniei. Pasterzem wilków, opiekunem niedźwiedzi, rządcą turżoni. Tym, który rządzi leśnym terytorium. Tym, który decyduje, ile zwierzyny może człowiek złowić. Tym, który wylicza jak wiele drzew wyciąć, który za sowite ofiary, oddaje ludzkości wszelkie owoce lasu. Tym, kogo trzeba szanować, albowiem biada temu, kto w złość wprowadzi pasterza wilków. Albowiem leśny dziad, bardzo kapryśny, gdy rozgniewany potrafi sprowadzić człowieka na manowce, by tam zagilgotać go na śmierć.

Ostatnie zdanie było niczym innym jak powtórzeniem słów wuja, który niegdyś starał się przekazać mu wiedzę o wszystkich znanych demonach.

– Doprawdy wyglądam ci ja na kogoś, kto gilgocze na śmierć? – Gnierat pokiwał przecząco głową.

Nie miał jednak ochoty odpowiadać szczerze na to pytanie. Leszy może nie wyglądał na zabawnego skrzata zabijającego łaskotkami, co nie zmieniało faktu, iż wciąż zdawał się na tyle groźny, by w sekundę odłączyć głowę człowieka od reszty korpusu. Mężczyzna miał tylko nadzieję, że jest choć trochę jak psy z żartobliwych tabliczek szlacheckich dworków. Po prostu połyka w całości.

– Kim według ciebie jest człowiek?

– Ja jestem człowiekiem.

– Doprawdy?! – zakrzyczało echo z okropnym naciskiem. – Kim więc jesteś?

– Istotą żywą? – zapytał niepewnie, nie za bardzo wiedząc, jaka odpowiedź nie spowoduje jego śmierci. – Istotą dwunożną? – Dziadek wciąż wyglądał, jak gdyby oczekiwał czegoś więcej. – Istotą rozumną?

Las zaszumiał złowieszczo.

– Istota to bardzo mocne słowo na stworzenia obdarzone nazwą człowieka – stwierdził demon po chwili głosem niewyrażającym praktycznie żadnej emocji. – Człowiek to zwierzę. Odrobinę inteligentniejsze od innych przedstawicieli swego gatunku. Zgadzasz się?

Gnierat bał się odpowiedzieć na to pytanie. Tak samo zresztą, jak na wszystkie inne, które tu padały. Nieśmiało jedynie, niejako odruchowo kiwnął głową przecząco.

– Doprawdy? A czyż nie musisz jak pies codziennie jeść? Nie musisz jak kot pić wody, by zaspokoić pragnienie? Nie musisz jak królik się rozmnażać, aby twój gatunek przetrwał? Nie musisz jak wilk bronić swego terytorium przed takimi samymi istotami jak ty? Nie musisz jak krowa oddawać moczu i kału, by móc kontynuować swą egzystencję? Czy nie musisz każdego dnia walczyć o przeżycie? Co was odróżnia od tych wszystkich stworzeń, które widzisz dookoła siebie? Odpowiedz! – zadudniało echo tak głośno, że odzywało się hukiem nawet w ludzkich uszach. – Nie wstydź się!

– Ale... – Gnierat przełknął ślinę, starając się opanować dręczące go dreszcze. – Człowiek potrafi krzesać ogień. Budować domy. Tworzyć narzędzia. Szyć ubrania. Wynajdować nowe rzeczy. Sadzić rośliny. Oswajać zwierzęta.

– Ach! – rozbrzmiało echo dziwnym oddechem. – W takim razie oswój mi tamtego jelenia... wybuduj mi trebusz... uszyj kurtkę... Nie potrafisz? To właśnie wynika z waszej krztyny inteligencji. Szczycicie się waszymi dokonaniami, które nie są wasze, uważacie się za inteligentów, a pojedynczo jesteście bezradni wobec świata. Waszym największym atutem nie jest inteligencja. Waszym atutem jest fakt, że potraficie wykorzystywać dokonania waszych przodków. Mądrość to najważniejsza cecha waszej rosnącej społeczności. Bo przeciętny przedstawiciel waszej kultury wcale od przeciętnego psa wiele inteligentniejszy nie jest. A powiedz mi, wędrowcze, kto według ciebie rządzi światem? Ludzie czy demony?

– Nie wiem... – wydusił Gnierat, coraz bardziej sztywniejąc z przerażenia – demony?

– Błąd! – wykrzyczało echo tak głośno, jak gdyby nagle wszystkie drzewa poczęły ryczeć głosem bestii. Gdzieś w oddali zaskrzeczały spłoszone wrony. – To ludzie rządzą tym światem, a raczej władza została im bezpodstawnie oddana. Nie zawsze tak było... nie zawsze tak będzie. Spójrz tylko, tu niegdyś rósł on... Dąb nad wszystkie dęby za święty. Ten, którego korzenie sięgają Nawii, a którego korona sięga Wyraju. Jeden z filarów wszechrzeczy, wszechświata i wszechistnienia. Święte drzewo. Nie ma go... Wycięli go przeklęci ludzie. Mogli wyciąć tysiące drzew, zabrać każdy owoc z tego lasu, ale wycięli właśnie go... Dlaczego? DLACZEGO?! Bo tacy są ludzie! Będąc zaledwie zwierzyną, uważacie, że wszystko wam się należy, że cały świat powinien być wam podwładny, że możecie mieć, czego tylko zapragniecie. Będąc zaledwie prochem, uważacie się za władców i panów. Za bogów! A za kogo ty uważasz siebie, wędrowcze?

– Ja... jestem... tylko... człowiekiem

– Jesteś pewien?

– Tak – Pokiwał dziwnie pewnie głową Grażdarianin, przełykając ślinę. – Nie może mnie pan po prostu zabić?

– Ach! Ludzie... żyjecie tak krótko, a tak bardzo pragniecie śmierci. Swojej lub czyjejś. Żyjecie tak krótki okres, a tracicie go na wzajemne odbieranie życia sobie i innym. Zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Zawsze będziecie tylko zwierzętami, nigdy nie staniecie się prawdziwymi panami świata. Choćbyście jak mocno tego pragnęli.

Nastąpiła chwila ciszy. Gnierat rozejrzał się wokół. Wszystkie zwierzęta, które widział przed momentem, gdzieś zniknęły, jakby nigdy ich tam nie było. Przestrzeń pomiędzy drzewami również zdawała się zmaleć, a polana, na której się znajdowali, wyglądała teraz jak zamknięta ze wszystkich stron arena. Murżanin czuł, co się święci. Wiedział, że nie wyjdzie z tego cały.

– Nie mogę cię zabić, wędrowcze, dopóki ty nie zabijesz mnie. Rozumiesz? – kontynuował leśny dziad, choć wcale nie ruszał ustami. – Nic nie rozumiesz! Na tym świecie istnieje coś więcej niż człowiek. Energia, fale, magia, demony, duchy, eteryzm, gwiazdy, planety, księżyce, materia i antymateria, niepowstrzymany czas, dola i niedola, zdarzenia i przypadki. Ty jesteś kimś więcej niż człowiekiem. W tobie jest coś więcej niż człowiek. Jesteś pośrednikiem. Pomiędzy wami a nami. Wiecznie przeklętą istotą, której niedane będzie zaznać pokoju w umyśle wiecznie starganym wojną. Jesteś chory, choć zupełnie zdrowy. Silny, choć potężnie słaby. Demoniczny, choć zaledwie ludzki. Wiesz, czym jest dola?

Demon niewątpliwie oczekiwał odpowiedzi na to pytanie, lecz Gnierat bynajmniej nie był chętny na udzielanie jakichkolwiek słownych reakcji.

– Dola to narzucona z góry rzeczywistość, którą ludzie zwykli nazywać przeznaczeniem. Człowiek może jej nie zauważać, może omijać, lecz ta w końcu go dopadnie. Doli zmienić nie możemy. Ale przyszłość już tak. To od każdego zależy czy pójdzie ścieżką doli, czy drogą wręcz przeciwną. Swojej doli zmienić nie możemy. Ale przyszłość już tak. A ty masz ogromne pokłady zdolności zmieniania przyszłości w stopniu światowym. Kiedyś to zrozumiesz, kiedyś staniesz przed swoją dolą i ona wskaże ci drogę, która będzie miała znaczenie w całym twoim życiu. Drogę, która spowoduje, że już nic nie będzie takie samo. Tylko od ciebie zależy, czy nią pójdziesz. Tylko od ciebie zależy twoja przyszłość. Dola jest tylko drogowskazem. I nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Jesteś obdarzony cechami, którymi nawet nie wiesz, że nie chcesz być obdarzony. Ale to nie uprawnia cię do decydowania o czyimkolwiek losie. Do stawiania się nad kimś. Ty to coś więcej niż człowiek. Ale to nie oznacza, że ty to coś więcej niż śmierć. A śmierć jednej istoty, czasem znaczy tyle, co śmierć wszystkiego, co znasz. Nie pozwól na to, pośredniku. Zawsze możesz wybrać odpowiednią ścieżkę. Tę, na której śmierć jest tylko na końcu. A jeśli będziesz chciał kogoś zabić... zabij najpierw samego siebie. Nie wywołuj wojny, której nie dasz rady powstrzymać. A teraz idź. Tam jest twój dom!

Leszy wskazał dłonią kierunek, w którym powinien się udać. Gnierat nie zrozumiał z całego wywodu zbyt wiele. Ze strachu jego umysł skupił się na szukaniu drogi ucieczki, temu też dużo zdań w ogóle do niego dotarło. Jego zdrowy rozsądek jednakże powtarzał, by nie ufać istotom, które zwie się demonami. On wiedział, że stworzenia te są nie tylko potężne, ale i niesamowicie zwodnicze.

Dlatego też wciąż dziwiąc się, iż jeszcze żyje, postanowił nie posłuchać swego rozmówcy. Nie wybrał wskazanej drogi. Ciągle bacząc na przedziwną postać dziadka, ruszył tyłem w kierunku, z którego przybył. Jego serce biło jak dzwon z taką siłą, jakby za chwilę miast uderzać pomiędzy jego żebrami, poczęło odbijać się między drzewami. Jego nogi wciąż były miękkie i zdawały się nie iść po łące, lecz po bardzo grząskim bagnisku; nie szły po trawie, lecz po ziemi usianej kolczastymi różami, a jego kolana zdawały się chcieć zamienić miejscem ze stopami. Dopiero gdy od złowieszczego dziadka zaczęła go dzielić przynajmniej teoretycznie bezpieczna odległość, Gnieratowi przyszła na myśl dziwna rzecz.

Spojrzawszy jeszcze raz na ogromny pień, na którym przysiadł leszy, uświadomił sobie, że jest on bardzo gładki. Zbyt ładnie gładki, zbyt prosto równy, zbyt świecąco wypolerowany. Pomyślawszy o tym, jak długo wchodził w głąb tego lasu, był pewien, że żaden człowiek, nawet w ilości miliona osób nie byłby w stanie wywieźć stąd takiego wielkiego drzewa. Wtedy zrozumiał, że...

– Pan nie jest leśnym dziadem – stwierdził z delikatnym uśmiechem. – Pan umożliwił wycięcie tego drzewa, pan musiał pomóc im to wywieźć. Pan jest dobry. Pan pomaga. Pan jest... dobrochoczym. Tylko czemu wmawia mi coś zupełnie odwrotnego?

– Niemożliwe! – Tym razem usta dziadka poruszyły się, jednakże głos, który się z nich wydobył, wcale nie przypominał dotychczasowego echa. – Tego już nie zniosę!

Głos był przerażająco niski. Brzmiał, jak gdyby ktoś ostatnie krzyki wydawane przez osobę paloną na stosie przepuścił przez niedźwiedzią paszczę i wykrzykiwał komuś prosto w ucho.

– Nie dość, że inteligentny, to jeszcze bezczelny. Od początku mówiłem, że z pośrednikami się nie gada. Im łamie się nogi!

Wszystkie drzewa w momencie odwróciły się, jak gdyby były żywymi istotami. Niezbyt niebezpieczny starszy pan stojący do tej pory bez ruchu, w ciągu paru sekund zamienił się w swą pierwotną postać.

Na nieszczęście Grażdarianina nie był nim całkiem przyjaźnie wyglądający teraz łoś. Zamiast tego leśny dziad zwany w innych regionach leszym stał się ogromnym, przerastającym Gnierata dwukrotnie, nieludzko szczupłym potworem. Wciąż wbijał wzrok w młodzieńca, który wpatrywał się w niego, jakby był w swoistej hipnozie. Niedająca się jednoznacznie określić istota, o zdecydowanie zbyt długich i chudych jak szczudła nogach, górowała teraz nad nim, niczym rosnąca od kilkudziesięciu lat sosna.

Całość ciała demona poprzeplatana była liśćmi, gałęziami, szyszkami i najróżniejszymi kwiatami. Dookoła rozniosła się wspaniała woń, kompozycja wszystkich wiosennych kwiatów. Na jego głowie pomiędzy wyrośniętymi wielki łosimi łopatami, wciąż tkwił ten sam ogromny, przesadnie wysoki, dodatkowo przedłużający cały odwłok słomiany kapelusz. Demon wyglądał przerażająco pięknie, lecz była jedna rzecz zdecydowanie dodająca mu szpetoty.

Albowiem cała jego twarz była tylko bezkształtną, czerwonofioletową zaokrągloną masą, nieposiadającą ani ust, ani nosa, ani nawet jasno i wyraźnie zaakcentowanego podbródka. Nad bezkształtną bryłą dominowała dwójka ślimaczych oczu, które potrafiły mieszać w głowie i wprowadzać w trans. Sam ten już fakt budził niemałą grozę, lecz oto w tej chwili Murżanin spojrzał nieco niżej, gdzie mógł zobaczyć jaką śmiercionośną bronią operuje potężny demon.

Jego ręce stały się gigantycznymi, zaostrzonymi kłodami przypominający pale, którymi wykonywano najbardziej nieetyczne kary śmierci. Jedna z nich ruszyła w kierunku bezbronnego człowieka z niebezpieczną prędkością. Gnierat zapewne przyjąłby ten cios zahipnotyzowany całą sytuacją i stał się elementem ściółki leśnej magicznej krainy pośrodku lasu, gdyby nie:

– Uciekaj! – wykrzyczało echo, tonem jednoznacznie wymuszającym rozkaz. – I nie obracaj się ani razu!

Gałąź pobliskiego drzewa odrzuciła Grażdarianina w bok, dzięki czemu uniknął pierwszego ciosu. Nie zastanawiał się jednak, w jakim stopniu roślinność będzie mu pomocna w kolejnych uderzeniach i ruszył przed siebie, skrupulatnie wypełniając polecenia tajemniczego echa. Wiedział, że postać, która za pierwszym razem wydała mu się groteskowa, teraz była rzeczywiście przerażająca, a bezkształtna, miałka twarz bez wyrazu przedstawiała najokrutniejszą twarz demona. Kratorianin wiedział też jedno. W ostatnich wypowiedzianych słowach się mylił. To nie mógł być dobrochoczy.

Mężczyzna pędził jak opętany, dopingowany przez olbrzymi, towarzyszący mu strach pokonywał wszelkie knieje ze zwinnością wiewiórki, a wszelkie mordercze treningi z komendy w Jeziorakach teraz ratowały mu życie. Nie miał pojęcia, jak bardzo udaje się mu zwiększyć dystans od demonicznej bestii, jak daleko znajduje się od jego śmiercionośnych macek i czy w ogóle ucieka, czy tylko odwleka nieuniknione.

Pamiętając słowa przestrogi, nie oglądał się za siebie, przemierzając nieprzebyte jary i przeskakując nieznajome potoki. Nie odwracał się nawet, słysząc gdzieś koło siebie szelest, chichot i tupot małych stóp. Zdawał sobie sprawę, że mogą to być wysłannicy złego demona, wszelkiego rodzaju drobne karzełki służące potężnej istocie. W swym życiu zbyt wiele nasłuchał się opowieści o bełtach, bandurkach, łełekach czy świtu-deptach, jak i gadu-szeptach, by teraz zatrzymać się i zastanawiać, które z tych stworzeń podąża jego krokiem.

Szczęśliwie drzewa do tej pory stanowiące litą ścianę rozstępowały się przed nim, wskazując drogę ucieczki. Echo dziwnymi, niedającymi się zrozumieć słowami, jakby dodawało mu otuchy i sił, uprzykrzając jednocześnie pościg pędzącemu za nim leszemu. Jedynym, na co musiał uważać Gnierat, były dziwne korzenie, które niczym pułapki na niedźwiedzie pojawiały się znikąd w leśnym poszyciu, wystając idealnie tak, by zmusić pędzącą ofiarę do upadku.

Gnierat biegł wciąż przed siebie, wciąż z tym samym przestrachem oraz z nieulatniającą się wizją nieuniknionej śmierci. Nie czuł żadnego bólu, nie słyszał szumu stóp stawianych na coraz większych zaspach, nie widział rażącego światła słonecznego, nie odczuwał także i oporu zimnego wiatru wśród włosów. Właściwie znajdował się w wyłączającym wszelkie zmysły, swoistego rodzaju amoku. A z tego obłędu wyzwoliła go dopiero ściana domu, o którą uderzył z całej siły, jak gdyby ta stanęła mu znienacka na drodze.

– Ha! Ha! Na Trzygława! Na Śtyrowida! O Jaryło, Simargło i wszyscy inni bogowie. Ja rozumiem, że ludzie teraz różne fetysze mają, ale żeby w środku zimy na golasa biegać, to żem jeszcze nie widział w swym życiu! – krzyknął jakiś głos, którego otępiały Gnierat wciąż nie widział. – Ignazja pójdźże tu szybko, zobacz, jakiego dziwoląga przysłał nam los! Co to, panocku? – Dziwny głos szarpnął jego ciałem, skierował oczy na własną twarz. – Pierdolnięciście są? Pijani, chorzy czy demon was dopadłszy w krzakach, obdarł z wszelkich ubrań? Może kohma się do was dobierał, co? Ha! Ha! Dziś święto demonów, więc nie dziwota, że naszła go na figle ochota. Widzisz, panie, mnie też jak ochota najdzie, to z baby ciuszki ściągam. Ha! Ha! Ha!

– Człowiek! – wykrzyczał Grażdarianin, rzucając się na szyję i z rozpędu całując po szyi oraz głowie, jak gdyby właśnie odnalazł zagubione dziecko. – Człowiek!

– Ha! Ha! Ignazja, spokojnie! To tylko jakiś pedryl! Ha! Ha! Ha! Chodź, zimorodku, już my cię rozgrzejemy! Igna, gotuj wodę, żreć dawaj! I stary płaszcz przynieść. Ten, co to dziurę nie do zaszycia ma. Gościa mamy niezwykle intrygującego.


Continue Reading

You'll Also Like

59K 3.2K 63
Pierwszy tom. Lily myślała, że jej dotychczasowe życie na Ziemi jest trudne... Lecz gdy zostaje porwana do Krainy Gniewu rządzonej przez okrutnego Am...
228 60 30
Rok 2037 Świat 7 lat po wybuchu epidemii wirusa ZZZ i 2 lata po wybuchu apokalipsy zombie. Główni bohaterowie Maciej, Borys, Janek i Radek, którzy są...
176K 10.8K 104
Chłopak kulił się w swojej celi, nie miał imienia, przynajmniej już nie. Kiedyś jego ojciec wołał go nim, jednak minęły lata od kiedy ostatni raz je...
37.4K 2.1K 171
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...