Psychiatryk i "samobójstwa"

143 10 19
                                    

Otóż

Ta książka była niby zakończona

Aleeee

Tyle osób zaczęło ja czytać

I gwiazdkować

Że kurna

Noooo

Ach tam walić

Ogólnie nie spodziewajcie się systematyczności, ale postaram się jednak skrobnąć coś od czasu do czasu

Teraz macie taki malusi tekścik

Zawiera on kilka błędów, ale jestem wykończona dzisiejszym dniem i nie dam rady go poprawić, ale też nie chcę odkładać tego na później :^

Więc oto kolejny rozdział tej jakże wspaniałej książki:

_—¯_—¯_—¯_—¯_—¯_—¯_—¯_—¯—_

Pierwsza próba nastąpiła gdzieś w połowie sierpnia w wakacje.
Pokłóciłam się wtedy z moim (aktualnie przyjacielem i byłym) chłopakiem oraz z mamą (z mamą kłóciłam się wtedy praktycznie codziennie, byłam wtedy w takim w stanie, że nie umiałam robić najprostszych obowiązków domowych, a ona tego nie rozumiała bądź nie ogarniała :|  ).

Byłam totalnie roztrzęsiona i przypomniało mi się, że z 2 tygodnie temu kupiłam tabletki...

Stwierdziłam, że nie ma co czekać i to ten moment. Zwykle jeszcze jakoś się trzymałam, ale kiedy pokłóciłam się z osobami, które były wtedy dla mnie największym wsparciem (tak, mama też, mimo, że wtedy zupełnie się nie umiałyśmy dogadać), stwierdziłam, że nie wytrzymam . Wywaliłam z domu jak mama poszła na zakupy (chociaż przed tym napisałam do tego mojego byłego o tym, że idę sobie coś zrobić w parku [nie próbuj ogarnąć mojej logiki, wiem, że podanie miejsca mogło mi to uniemożliwić, ale wiedziałam gdzie się schować], atenszyn time).

Nie będę już tam pierdańczyć jak to dokładnie wyglądało, pamiętam tylko, że jak wychodziłam z domu, czułam się na początku super lekka i szczęśliwa (wiem, creepy). Potem poszłam do tego parku, schować się w miejsce, do którego prawie nikt nie chodzi, zjadłam apapki i położyłam się na ziemi.
Czekałam

Czekałam

Czekałam

Nic nie czułam (ogólnie wiem że tak nie działa śmierć po tabletkach, ale wtedy nie ogarniałam xD).

Po leżeniu na rozgrzanym placku ziemi, wśród robali i innych kreatur, zaczęłam płakać i wypełzłam z krzaków.

Czemu? Powód może wydawać się strasznie głupi... Otóż, chciałam przytulić się do mojego chłopaka. Tak. Zrozygnowałam ze śmierci, bo chciałam się przytulić. Wsm nawet zabawne, że nawet taki drobiazg potrafi uratować życie.

Podeszłam do randomowych pań z dziećmi w parku, one zadzwoniły na policję, przyjechały psy, moja mama i karetka iii pojechałam do szpitala.
Miałam podrażniony od leków żołądek, więc żygałam z pół nocy.

Rano ziuuum wyjechałam karetką do Warszawy(w mojej miejscowości nie było w szpitalu oddziału, który mógłby być konieczny do uratowania mnie jeśli by się pogorszyło).

Potem mnie wywieźli do psychiatryka, bo czemu kuźwa nie. Poznałam tam wielu zaglibistych ludzi, ale większość to taka troszku patologia (papierosy, alkohol, narkotyki i te sprawy). Nie miałam tam żadnej możliwości kontaktu poza korzystaniem z cegły(tak zabierali normalne telefony), obowiązywała ściśle przestrzegana cisza nocna, Magda Gessler i wsm nie tylko ona zemdlałaby, widząc nasz catering chociażby z daleka, drzwi miały szklane szyby na połowę swojej długości (nie ma to jak prywatność), nie można było mieć pasków, sznurówek, obcianacza do paznokci, metalowego pilnika, lusterek, żadnych ostrych lub zagrażających życiu przedmiotów (wsm nawet zabrano mi plecak, bo stwierdzili, że ma za długie szelki xD), obsługa (pielęgniarki) była cholernie niemiła i praktycznie w ogóle nie pozwalała tknąć palcem lub usiąść na łóżku płci przeciwnej, lekarze przypisywali losowe choroby do pacjentów (chyba z połowa miała złe diagnozy), ogólnie chujnia. Jedyne osiągnięcie, które tam zdobyłam, to nowa trauma :).

Można mieć wrażenie, że trochę odbiegam od tematu, ale wydaje mi się, że bez tych szczegółów trudno byłoby cokolwiek z tego wszystkiego zrozumieć.

Ogólnie wróciłam z tamtego miejsca do domu i nowej szkoły. Mama po mojej próbie zaczęła o wiele bardziej dbać o naszą relację, dużo mi ustępować i próbowała mi pomóc, zrozumieć.
To jest sztos zmiana, mam nadzieję, że będzie trwać jak najdłużej.

A szkoła... W niej czułam się niepewnie, zaczęłam dostawać 2 jedynki tygodniowo, ale poznałam też czwórkę zaglibistych ludzi, przy czym z dwoma zdążyłam się już zaprzyjaźnić. Miałam niezłego farta.
Ale mimo to się czułam niepewnie w klasie, wciąż miałam flashbacki ze starej szkoły (gdzie moja klasa była patolą, codziennie ktoś mi dokuczał czy zaczepiał, obrażali mnie i szargał psychikę na wszystkie możliwe sposoby).

W międzyczasie chłopak stał się moim byłym chłopakiem (ma spierdoloną matkę, ok? To ona mu kazała, chociaż trochę ciota że nie walczył ^^ [teraz go wyzywam, ale nie przejmujcie się, już mi przeszło haha.. {#friendzone} ok ale tera się przyjaźnimy i tak jest w miarę ok]). Ale ogólnie płacz darcie ryja, smutek, depresja jeszcze mocniej.

Minęły 3 tygodnie od zerwania, czułam ciężką pustkę (poetycko, oksymoron hehe, wiem, ale serio, nie wiem, jak to inaczej opisać). Oto ✧ten czas v2✧. Wzięłam najbardziej śmiercionośne i ostre narzędzie, które miałam pod ręką, czyli ostrza z golarki jednorazowej (jeszcze raz mówię, nie wnikaj w moją logikę) i wywaliłam z domu (tak btw była 3 w nocy).

Przeszłam się, usiadłam na ławce przy brzegu pobliskiej rzeki i zaczęłam się ciąć na nadgarstku.

Krew nie leciała jakoś szczególnie wartko, zwłaszcza, że:

-byłam odwodniona

-miałam do dyspozycji malutkie ostrze golarki

-jestem cykorem

Stwierdziłam że walić to i po co te podchody, żeby zacząć porządnie krwawić, muszę przeciąć żyłę (lub tętnice). Nacięłam rękę trochę głębiej niż wcześniej i... Usłyszałam chroboczący odgłos oraz poczułam ostrze zgrzytające o tkankę. Prawdopodobnie udało mi się przeciąć naskórek lub jakąś jego warstwę i doszłam do bardziej... "chroboczącej" tkanki. Przypomniało mi się, że nie lubię widoku krwi, a gdy w filmie zobaczę jakąkolwiek scenę ranienia czy złamania kończyny bohaterowi, w myślach odczuwam jego ból. Miałam odruch wymiotny i stwierdziłam, że nie jestem w stanie się glebiej pociąć.

Wróciłam do domu, obmyłam rękę z krwi, założyłam plaster, owinęłam to bandażem iii... Poszłam do szkoły.

Może i nie byłam blisko śmierci, ale zaliczam te wydarzenie do prób samobójczych, gdyż mój umysł był zupełnie przygotowany na zabicie się, zepsuty i zszargany jeszcze bardziej niż przy wzięciu leków.

Potem przestałam chodzić do szkoły. Jedna z moich terapeutek (rodzinna dokładniej, chociaż wsm to ta rodzina to ja i mama, bo siostrę wywaliło do miasta 100km dalej, a ojciec zastanawia się z zaświatów, co ja odwalam [łatwo zauważyć, że lubię czarny i ironiczny humor =.='] ) zaproponowała, czy nie chcę przejść na indywidualne nauczanie. Stwierdziłam, że co tam szkodzi spróbować (hurra, nauka.).
Przez czas czekania na formalności wszyscy zdążyli przejść na nauczanie online, a ja zaczęłam grać i znudziłam się czterema rodzinami w simsach.

Aktualnie mam indywidualne i zawsze, gdy wiem, że za chwilę nie wytrzymam i wywalę z domu żeby się zabić albo rozjebać chatę znajomym, mówię o tym mamie (nie no były dwa wyjątki xD, ale bez zamiaru zabicia się, wywaliłam do znaj). Wsm tak sobie myślę, że może spróbuję zostać jeszcze po stronie żywych. Kto wie, może uda mi się kogoś zrozumieć, albo chociaż przytulić w smutku i milczeniu. Nawet taki mały gest może uratować komuś życie.

Oczywiście, że czuję się chujowo, trudno mi się zwlec z łóżka, zacząć robić cokolwiek, ale... Chyba powoli się poprawia

Nie wnikajcie w grafikę.

Przemyślenia niedoszłego samobójcy Where stories live. Discover now