1. spadochroniarz na trawniku

203 7 10
                                    

      Lola nad morze przyjechała pociągiem, mając na uwadze, że podróż autostopem byłaby w jej wypadku wyjątkowo nierozsądna. Przed wieczorem, po kilku dobrych godzinach drogi, wyrzucił ją na stację — Jurata — pusty betonowy peron, zamknięta kasa w ponurym, sześciennym budynku, przypominającym pudełko, okienko za zardzewiałymi kratami, zasłonięte kawałkiem pomazanego kartonu, kapsle od butelek, zgniecione i te nadal błyszczące, wepchnięte między kostki chodnika, prowadzącego dalej w miasto. Nie tak wyobrażała sobie Juratę. Jak na ciepły dzień lipcowy, tylko fakt, że był środek tygodnia, usprawiedliwiał tę nudną ciszę i przerażającą pustkę, która panowała na peronie. Jedynie wysoka kobieta z kapeluszem w dłoni przemykała torami na drugą stronę. Lola obejrzała się przez ramię. Kobieta zniknęła w lesie. Ostatnim razem taki las widziała, gdy babcia zabrała ją do dziadka, którego po dwóch dniach odeskortowała do szpitala karetka na sygnale. Babcia nie lubiła lasu i trzeciego dnia oświadczyła, że Lola już nigdy nie postawi w lesie nogi, tego chciałaby Wandzia. Nie po to przywiozła córkę do Warszawy, by ta babrała się po bagnach i torfowiskach, wycierała buty w mech, kaleczyła łydki cierniami i łykała pajęczyny z wysokości wzroku. Dostała mieszkanko, rasowego kota z ogonem przypominającym pędzelek i nowiutkie podręczniki do szkoły. Wandzia w ogóle wiele chciała dla córki. Nie były to bynajmniej żadne wygórowane ambicje, a jedynie przepisy, które zostawiła babci i babcia skrupulatnie Loli przypominała, co mamusia lubi, a czego mamusia się wstydzi, chociaż Lola sama z ust matki nie usłyszała nic z tego. Chociaż Lola tak naprawdę nie usłyszała prawie niczego od Wandzi, poza parma żacikami, docinkami i westchnieniami, kiedy tatuś denerwował się czwarty raz w ciągu dnia. Babcia została więc ostatnim pomostem między tym, co Wandzia chciała, a czego już nigdy nie mogła córce powiedzieć.

     Spojrzała na las za drugim peronem, w którym zniknęła kobieta z kapeluszem. Drzewa na cienkich pniach, które pewnie połamałyby się jak zapałki, gdyby przyszedł nad Juratę potężny tajfun. Wyglądały zabawnie, samotne, nagie, ze spadochroniarzami jak u dmuchawców dopiero pod linią nieba. Babcia byłaby niepocieszona, gdyby dowiedziała się, że Lola zadziera głowę i szuka spadochroniarzy tak nisko nad ziemią. Było to niedorzeczne. Czy spadochroniarz potrafiłby wylądować na ziemi, kiedy pas lądu jest tak wąziutki jak nitka, z perspektywy morza i zatoki? Pomyślała, że gdyby wystarczająco napiąć spadochron, może dałoby się zrobić z niego coś na kształt łódki. Ale to także było niedorzeczne. Płaszczki nie unosiły się nad wodą, tylko szurały brzuchami po dnie, podrywając muł i kamyczki za sobą. Babcia byłaby dumna, że Lola pamięta tak wiele z filmów przyrodniczych, które puszczała jej na kasetach.

      Nie byłaby za to dumna, że Lola przyjechała do Juraty. Pierwszy raz w życiu. Nie to próbowała powtórzyć po Wandzie. A Lola mogłaby przysiąc, że kiedyś mama powiedziała jej: Córeczko, pojedź do Juraty. Koniecznie. Nie odwracaj się i jedź. Nie pożałujesz. Mama może była niemądra i dlatego babcia musiała przekładać na lolusiowy język jej zawiłe rady na każdy dzień, ale Lola doskonale pamiętała, że przez Wandzi usta przepłynęło kiedyś słowo Jurata. Słowo, którego przecież nie mogła sobie wymyślić ot tak. Mógł je wymyślić tylko ktoś nieskończenie błyskotliwy, albo musiało powstać dawno, dawno temu. Przed wojną. Przyjechała więc do Juraty. W dłoni ściskała swoją jedyną, starą walizkę z zepsutą klamrą, przez co musiała przytrzymywać bok walizki kolanem, żeby nie było jej — to znaczy walizce — zbyt ciężko i żeby cały jej bagaż nie rozsypał się po peronie. Wyciągnęła z kieszeni zmiętą karteczkę, zapominając o lesie za plecami. Miała na niej adres. Mestwina. Kolejne słowo, którego Wandzia nie mogła sama wymyślić. Nawet z pomocą Czarusia byłoby to niemożliwe.

      Ulica Mestwina musiała być gdzieś w Juracie, a że doświadczenia nabytego jeszcze wcześniej, Lola wiedziała, że Jurata jest wyjątkowo mała, czasu więcej jak do zachodu słońca nie powinno jej zająć, by ją znaleźć. Ruszyła do miasta, wolną już ręką przytrzymując podrygującą koło kolana walizkę. Za radą babci skręciła do pierwszego sklepu. Obok niego mieściła się kawiarnia. Opaleni, rozanieleni ludzie siedzieli rozwaleni w fotelach, pod łokciami mając blaty stolików na złotych nogach, gofry z bitą śmietaną i szklane butelki po coca-coli. Mężczyzna w jasnych spodniach zanurzał właśnie palec w śmietanie i z rozkoszą wymalowaną na twarzy uniósł go do ust. Kobieta siedząca naprzeciwko otuliła się chustką przed chłodnym wiatrem, nadlatującym od strony mola. Nogi długie jak drabiny przeciągnęła wzdłuż deptaka, rysując czubek obcasa o kostkę.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Nov 12, 2020 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

LOLAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz