Kochanek Aleksandra

47 8 7
                                    

Dedykowane mojemu partnerowi.

*

Przycisnąłem niedopałek do przyjemnie chłodnej powierzchni marmurowego parapetu i przez mgiełkę, jaką zostawiała po sobie strużka dymu, tląca się z rozżarzonej końcówki papierosa, spojrzałem na rozpościerającą się niewiele pode mną ruchliwą ulicę.
Pomimo dość późnej pory, nie było potrzeby, żeby zapalać latarnie drogowe; nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie powoli różowiące się w wieczornej barwie słońce zmieni się z księżycem i drobnymi, punktowymi światełkami, otulonymi ciemnością kolejnej, parnej nocy.

Gdzieś przewinęła mi się mała grupa turystów, posługująca się jakimś nie znanym mi językiem, gdzieś starsze małżeństwo przeglądało sklepowy, obracający się stojak z mapami miasta i okolic, gdzieś ktoś znikał za rogiem, by zaraz, zbłądziwszy, wrócić w to samo miejsce i skręcić w drugą stronę, może zapytać kogoś o drogę. Gdzieś, wąskim poboczem, szła para – dziewczyna o długich, połyskujących w zachodzącym słońcu włosach, poskręcanych w delikatne fale i chłopak, wyższy od niej co najmniej o dwie głowy, z deskorolką pod pachą i różowymi wrotkami, zwisającymi trzymane za sznurówki. Pili butelkowaną oranżadę i rozmawiali, śmiejąc się głośno.
Słyszałem, jak ich przepełnione radością głosy przekrzykują się nawzajem, mieszają ze sobą i obijając głucho o ścianki kamienic, stają się jeszcze donośniejszymi, pozornie bardziej wesołymi. Jak każde, najdrobniejsze słowo, które wypowiadali, trzymając splecione ze sobą palce, było świadectwem ich uczuć, żywą miłością, która od nich biła, smagając uśmiechem twarze mijających ich przechodniów.

Patrząc na nich, czułem wstyd, byłem zażenowany swoją naiwnością i skłonnością do przywiązania. To było tak niedorzeczne, tak głupie i niedojrzałe... a jednak było, siejąc w moim umyśle przekonanie, iż nigdy nie będę w stanie zapomnieć tego przepełnionego uczuciem skrawka roku 1983. I nic mi po tym, że przyrzekaliśmy do tego nie wracać, nie myśleć, wymazać z pamięci nakreślone tamtych nocy szkice osobliwego uczucia. Porzucić tak, jak pozbawieni pomysłów autorzy zamykają w szufladach swoje niedokończone opowiadania, pozwalając im pokryć się warstwą kurzu, zapomnieniem. Nie potrafiłem zamknąć rozdziału, nad którym wspólnie pracowaliśmy, łamiąc własne bariery i zbliżając się do siebie.

Tak bardzo pragnąłem jeszcze raz poczuć ten spokój, pewność siebie, być sobą nie tylko we własnej głowie. Chciałem znów przez całą noc opowiadać o transkrypcjach Bacha, mając świadomość tego, że ktoś mnie słucha i docenia moje starania. Chciałem dyskutować jego książkach i pracach, które pochłaniały go przez większość czasu, jaki dane nam było spędzić w jednym domu. Zależało mi na tym, aby widział, że jestem dobrym partnerem do poważnych tematów, by postrzegał mnie jak równego sobie, mądrego i uczonego, z własnymi poglądami, które potrafię obronić. By widział we mnie kogoś więcej, parzył tak, jak ja spoglądałem na niego.
Jednocześnie moje myśli wirowały wokół wszystkich wspomnień, które pozostawił po sobie, wyjeżdżając; unoszący się w popołudniowych porach zapach świeżych moreli z sadu Anchise, nasz balkon, którego unikałem odkąd opuściła mnie nadzieja, że spotkam tam wpatrującego się w niebo blondyna, gwiazda Dawida na mojej szyi, która do dziś, jako jedyna w całym mieście, z dumą miga zza kołnierzyka koszuli, wciąż brzmiące w myślach słowa z bajki o niemieckiej księżniczce. Każde spojrzenie na taflę jeziora Garda, które ostatnimi czasy stało się miejscem wypraw mojego ojca, przypominało mi dni, w których jakiekolwiek słowa, kierowane do niego, napawały mnie obawami przed upokorzeniem się  i ukazaniem zbyt wielu słabości. Uciekałem więc z deszczu pod rynnę - do Rzymu, ostoi naszych ostatnich wspomnień.

Uśmiechnąłem się i spuściłem głowę, kiedy zakochani zorientowali się, że im się przyglądam. Kątem oka dostrzegłem jednak, że dziewczyna mi pomachała.

Miałem wrażenie, że koniec lata sprzyjał wszystkim, którzy panoszyli się po uliczkach stolicy. Zarówno tym, co przebywali tutaj tymczasowo, korzystając z ostatniego tchnienia wakacyjnego urlopu, jak i mieszkańcom, mającym takie widoki na co dzień. Każdy z nich tonął w uśmiechu, dzieląc się nim z innymi, nawet zupełnie przypadkowymi przechodniami.

A ja czułem, jak kolejny dzień przesypuje mi się przez palce i zaraz, rozrastając się w wyjątkowo długi tydzień, dobija miesiąca. Zdałem sobie sprawę z tego, że tamtej nocy, wybierając słowa, jedynie odłożyłem nieuniknioną śmierć na później.

Kochanek Aleksandra Onde as histórias ganham vida. Descobre agora