ach, Rzeko Wszystkich Moich Łez

274 14 52
                                    

praca inspirowana grą autorstwa Cheritz: Mystic Messenger

— genderband version 

— występują sceny przemocy

— mozliwe spojlery

° ♡ °

ᥲᥴh, Ꭱᤁꫀkꪮ Ꮃ᥉ᤁᥡ᥉tkเᥴh ℳꪮเᥴh Łꫀᤁ

° ♡ °

   Tamtej nocy byli tak blisko siebie. Tak blisko siebie, a tak daleko ode mnie. Jego obrączka zapewne połyskiwała w ciemnościach, zaś jej przesiąknięte ciemnością oczy wlepione były w jego pełne zgnilizny ślepia - były bowiem jak trucizna, toksyna, z której tonąc, już nigdy nie wypływasz. Już nigdy z niej nie wypływasz, lecz nadal w niej brodzisz, tak jakby pozostawała twoim jedynym źródłem tlenu. Wieczna udręka. I nie ma w tym ani krzty filozofii Camusa. Zwykła udręka. Syzyf cierpi. I tyle.  Kiedyś mama mi powiadała: oczy są całym światem człowieka. Długo nie rozumiałam tych słów — a może gdzieś w głębi duszy rozumiałam je od zawsze. A może zwyczajnie nie chciałam ich zrozumieć. Nie chciałam być artystką, nie chciałam patrzeć na świat głębiej, więc kłamałam. O ironio... Kłamałam, iż nie kłamię, mówiąc, że nie wiem nic. A wiedziałam. Zbyt wiele. Świat usłany kłamstwami niczym kolcami róż.

   Gdy przypominam sobie słowa mamy, niemal drżę. Wbijam wzrok w jezioro i jestem pewna, że to nie jego wina. Wina? A cóż to? Wieczór jest ciepły. Gwiazdy opatuliły niebo - jutro będzie pięknie. I chciałabym, aby tak było. We mnie. Choć jej wybaczyłam (jemu zresztą też), wciąż nie mogę przestać drżeć. Jej dłoń na jego policzku, zapewne wędruje coraz wyżej, i wyżej, aż natrafia na miękkie włosy, wplątuje się w nie i zastyga. Czy poczuła się winna? Ja bym jej nie obwiniła. Co ja robię? Kręcę głową. Trochę łez skapuje mi z policzków niczym letnie krople deszczu z liści jabłoni. On zaś uśmiecha się na ten swój zawadiacki sposób. Zawadiacki, acz iście dobry. Lecz to nie uśmiech, a oczy są centrum człowieka. Wiem, co miałaś na myśli, mamo. Jego oczy lśnią wciąż zgniłą zielenią. Przejmuje kontrolę.

    Ach, Rzeko Wszystkich Moich Łez, dlaczego tak mocno kocham? Tak, że brak mi tchu, aż pragnę wskoczyć w Twoje głębiny i już nigdy z nich nie wypłynąć? Dlaczego nie potrafię tego zrobić? Dlaczego wciąż tonę w odmętach jego zieleni, a nie Twego błękitu? Dlaczego nie potrafię nienawidzić, choć zanoszę się szlochem? Dlaczego, skoro nie nienawidzę, coś rozrywa moje wnętrze, a ja zaciskam dłoń na swej sukni tak, jakbym próbowała uchwycić i nie wypuścić resztek samej siebie? (Na darmo). I w końcu - dlaczego tak mocno kocham, lecz nikt nie kocha... mnie? (I dlaczego mimo to nadal pragnę dawać, a nie brać?).
Zaczynam płakać mocniej wbrew prawdziwej sobie. W końcu tak rzadko daję się ponieść światu. Gdy tracę grunt pod nogami, siadam na nim, zaplatam ręce wokół kolan i przymykam oczy - opatula mnie moja najpiękniejsza przyjaciółka Cisza, a wraz z nią milknę i ja. Teraz miało być podobnie - tylko ja, Rzeka Naszych Spotkań (lecz dziś Moich Wszystkich Łez), a wbicie paru spojrzeń w jej szkliste oblicze miało utopić wszystkie moje dotychczasowe smutki. Tymczasem topię jedynie swe policzki w łzach, kontrolę nad moim ciałem przejmują spazmy, a najgorszy w tym wszystkim jest fakt, iż wcale już nie rozchodzi się o brak miłości w moim życiu. Czerwcowe poranki przecież są takie piękne.

    June. Moja najdroższa June. Tak niewinna, niezwykle autentyczna — trochę właśnie niczym czerwcowy poranek. Chłodny, lecz ciepły. Niczym letni podmuch wiatru, który wnet przemienia się w delikatny powiew, byle nie rozpieszczać zbytnio swoich towarzyszy. Paradoks. Widzę, jak mówi do niego przymglona alkoholem z kamienną twarzą, lecz iskrzącymi oczyma: nie możemy, Richard. Niemal czarne oczy ma pełne łez, ale żadna z nich nawet nie spływa po otulonym blaskiem księżyca posągowym policzku, zaś on? On wykrzywia usta w tym swoistym uśmiechu, kosmyki jasnych włosów wplątują się między jej drobne dłonie, przesypują przez nie niczym mak, zaś jego długie, zgrabne palce wkradają za ramiączko śnieżnobiałego, koronkowego stanika. Delikatnego. Oboje grają, choć żadne z nich nie jest przecież artystyczne. A być może znowu zaplątujemy się w sieć naszych ani trochę słodkich, acz gorzkich kłamstw? Może to właśnie świat czyni ich artystami własnego życia? Kiedy twarz June nie wyraża niczego, jej ślepia kryją w sobie wszystko. A kiedy on się uśmiecha? Kiedy on się uśmiecha tak, jakby chciał dać jej ciepło i zrozumienie, w rzeczywistości szyderstwo skryte w tym grymasie tak naprawdę w pełni je pochłania. Pochłania całe ciepło, połyka akceptację. On chyba sam chce być zrozumiany. Dlatego odmęty jego ciemnych oczu krzyczą, burzą się, natarczywie błagają, a nie emanują szeptem i słodkim półtonem.
Wykorzystał ją. Głębiny Toksycznej Zieleni pochłonęły na moment więcej osób, aniżeli tylko jedną. Przestaję drżeć. Richard skrzywdził moją June. Mój Czerwcowy Poranek. Skrzywdził ją, mimo marnych prób bycia jego jednym wyjściem. Chciałam być jedyną chodzącą po polu minowym. Chciałam, aby nikt nie musiał bać się jego spojrzenia. Aby nikt nie odkrył w nim więcej niż dobrego chłopaka. Chciałam, żeby był bezpieczny nie tylko on, ale i wszyscy otaczający tę wręcz groteskową bańkę zagłady.

CiszaWhere stories live. Discover now