Rozdział 2: Biblioteka

938 86 80
                                    

DRACO

Patrzę z drwiną na roślinkę przy łóżku Pottera; przypuszczam, że ten kwiat zaraz uschnie. Bliznowaty zapomniał go podlać i zszedł na dół. Ja palcem nie kiwnę — niech on dba o cholerstwo, na które namówił panią Cole. Wiedziałem, że to będzie zły pomysł, ale Złotemu Chłopcu się przecież nie odmawia.

Prycham, gdy przez mocniejszy powiew wiatru z roślinki Pottera opada suchy liść. Chyba jednak nie podlewał jej kilka dni.

Przenoszę wzrok za zegar — jedenasta rano. Potter chwilę temu wstał i zdecydował łaskawie zjeść śniadanie. Jak można tak późno wstawać...

Spokój. Pójdę do biblioteki, której Potter po tygodniu w sierocińcu wciąż nie odkrył, zrelaksuję się i odetchnę. To jest dobry pomysł. Pomyślę o gnoju, który nabawił mnie sieroctwa i tasiemca zżerającego duszę, sny oraz marzenia. To mi poprawi humor — świadomość, że to koniec.

Wzdycham przeciągle, z rezygnacją. Jak wygląda kara po śmierci za czyny nikczemne?

Wychodzę z sypialni, mijam setki bzdurnych obrazów. Wkurzają mnie. Przepraszam, ale czy do szczęścia potrzebna mi morda Twardowskiego na ścianie? Nie dość, że pryszczata, to źle wykonana. Gdybym ja malował te obrazy, zadbałbym o elegancję. Nie dopuściłbym się...

— Tego. — Zataczam dłonią koło wokół jednego z brzydszych obrazów.

Wchodzę po schodach, w skutku nudy (prędzej zdołowania) liczę przebyte stopnie.

Cztery, pięć — biorę wdech — siedem...

— Kurwa — warczę.

— Znów gada pan do siebie, panie Malfoy? — pyta Cole. Głupia dziwka.

Wykrzywiam usta w przyjaznym uśmiechu i podnoszę głowę. S z ó s t y stopień, Draco.

— Przesłyszała się pani. Może schizofrenia? — rzucam luźno, zmartwionym tonem.

— Bezczelny gnojek — fuka, mija mnie na schodach. Pewnie idzie do Pottera — swojego oczka w głowie.

Wywracam oczyma.

Siedem, osiem i... dziewięć. Ha, jednak umiem liczyć.

Wbijam wzrok w podłogę, skręcam w prawo, już tylko kilka kroków, wyciągam dłoń i... potykam się o próg. Ledwo udaje mi się uniknąć upadku i zawału serca. Prostuję plecy, staję naprzeciw drzwi do biblioteki. Szybko je otwieram i wchodzę do środka. Witajcie zgrzybiałe książki oraz karaluchy pomiędzy belkami! Szczerze za wami tęskniłem! Przynajmniej nie marnujecie tyle powietrza, co Potter i Cole. Ogromny plus.

— No dobra, od czego tu zacząć — mówię, skanując wzrokiem ogromne regały z książkami.

Nie gadam do siebie, jasne? Po prostu kocham swój głos.

— Malfoy?

Po prawej słyszę czyjś ochrypły głos. Odwracam tamże głowę i cmokam zirytowany.

— Miałem szczerą nadzieję, że jeszcze dłuuugo tu nie zajrzysz — drwię, przeciągając głoski.

Potter — a któżby inny? Ten mały dureń akurat, gdy chcę odpocząć od jego głupoty, znajduje bibliotekę. W dodatku kibluje na moim fotelu, okryty kocykiem w kratkę. Może jeszcze przynieść królewiczowi śniada... no jasne — na stoliku obok niego leży talerz kanapek. Jedną z nich właśnie wpycha sobie do gęby.

— Jędza Cole nawet śniadanie musi ci przynosić? — warczę, podchodzę bliżej.

Potter peszy się i odkłada na wpół zjedzoną kanapkę. Wzdycha z rezygnacją.

z daleka | drarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz