Ostagar

22 1 2
                                    

Wielki świat oszołomił ją. Nieskończenie długi trakt do ruin twierdzy, ogromny las, powietrze i przestrzeń. I onieśmielająco entuzjastyczny złoty chłopiec w złotej zbroi, młody król Fereldenu. Pewny zwycięstwa, jakby już wygrał wojnę. Koria nigdy nie sądziła, że pozna króla. 

To i atmosfera obozu pod Ostagarem pozwoliły jej przewietrzyć głowę i poświęcić się przygotowaniom do Dołączenia. Zgodnie z sugestią Duncana od razu zabrała się też za myszkowanie po obozie. Ludzkie głosy i krzątanina ciekawiły ją i przyciągały.

Krążyła po obozie i słuchała historii tych, którzy przybyli tu wcześniej. Zawsze zadawała dużo pytań, nauczyciele to w niej lubili. Takoż z dziecięcym uporem unikała choćby zerknięcia w stronę namiotów maginów. Tym bardziej doceniła wysiłki nie-dezertera, który chciał okraść przedstawicieli Kręgu z artefaktów; wyłudziła dlań jedzenie od strażnika i przejęła klucz do skrzyni, by wieczorem przejąć łup. Poruszyła ją też historia zakażonego mabari. Został wykorzystany do walki, a teraz umierał w odgrodzonym kojcu. To dawało jej wyobrażenie tego, jak sama mogła skończyć.

Do Davetha i sir Jory'ego, dwójki pozostałych rektutów oraz towarzyszy z doskoku, starała się zachować uprzejmą rezerwę i postawę "tej mądrzejszej pani czarodziejki". Alistair, młody Szary Strażnik, który już przeszedł swoją inicjację, też się dystansował, zauważyła to od razu, bo robił dokładnie to samo: trzymał fason starszaka, opiekującego się narybkiem. Znała takie typy z Wieży. Prawdopodobnie miał więcej powodów do wywyższania się, niż ona, a jednak tego nie robił. Dało jej to do myślenia. 

Nie żeby podczas każdego kroku postawionego w Głuszy Korkari nie podejrzewała całej trójki mężczyzn, że w razie większego niebezpieczeństwa wezmą nogi za pas i niech mądrala-czarodziejka osłania taktyczny odwrót. Nic takiego się jednak nie stało, chociaż nalegała na dokładne zbadanie lasu. Znalazła lekarstwo dla mabari, ruszyła śladami barbarzyńców i zaginionego misjonarza, a nawet egzorcyzmowała demona z zaklętego kręgu. Możliwość rozgromienia przy tym spotykanych małych grup mrocznych pomiotów okazała się satysfakcjonującym ubarwieniem popołudnia. Jeśli tym miała się zajmować do końca życia, to zaczynało jej się to podobać. Zwłaszcza, że pomioty paliły się całkiem jasnym płomieniem.

Poznanie Morrigan było jako cios w brzuch. To mogło być jej życie! Samodzielnej, pewnej siebie młodej czarodziejki w leśnej matni. Apostata, a jednak wcale nie dążąca do powszechnego zniewolenia ludzi, bo i tak patrząca już na nich z góry. Świat Korii stawał się coraz mniej czarno-biały. Z chęcią poznałaby ją lepiej, chociaż Flemeth, wiedźma mieniąca się matką Morrigan, wydawała się niepokojąca, jak wściekły pies, który może ugryźć w najdziwniejszym momencie. Nie taki był jednak cel ich wyprawy. Gdy Alistair odzyskał od Wiedźmy z Głuszy starożytne traktaty Szarych Strażników, jak zlecił im Duncan, wrócili do warowni.

Dołączenie nie było do końca tym, czym Koria się spodziewała i z pewnością nie skończyło się tak, jak wszyscy mogliby sobie życzyć. Ale przynajmniej ona przeżyła. Skrycie cieszyła się, że nie zdążyła się przywiązać do nowych towarzyszy. Było to może bezduszne, ale miała gorsze zmartwienia. Jak przetrwanie. Duncan ładnie ich wystawił: Daveth padł od trucizny, a sir Jory ześwirował ze strachu. Jakby mieli wybór! Od samego początku była tylko śmierć albo śmierć. Koria wypiła z rytualnego kielicha, razem ze skażeniem przełknęła kolejną gorzką zdradę. Ale przeżyła. Może dlatego, że nie była to pierwsza magiczna inicjacja w jej życiu. 

Organizm, który otarł się o śmierć, i umysł dziewczyny, który otarł się o umysł Arcydemona - wszystko w niej wiedziało, co należy zrobić następnie. Przeżyć. Przeżyć bitwę, przeżyć w szeregach kolejnej organizacji zdrajców. I nigdy nie odwracać się do Duncana plecami.

Pielęgnując wisielczy humor, wzięła udział w naradzie wojennej. Była zadowolona z przydzielonej roli - zapalenie sygnału na szczycie wieży Ishal było odpowiedzialne, ale przynajmniej nie musiała brać udziału w bezpośredniej walce. Wyjątkowo nie była w nastroju nadstawiać za innych karku w otwartym polu. Alistair się burzył, ale decyzja zapadła.  

Plan był dokładnie opracowany. Prawdopodobnie dlatego nie wypalił, jak to mają w zwyczaju dokładnie opracowane plany. Wieża Ishal była opanowana przez mroczne pomioty, które wdarły się przez podłogę na poziomie gruntu, zapewne swego rodzaju podkopem. Koria i Alistair, w asyście strażnika i maga zgarniętych po drodze, przebili się przez oddziały pomiotów na szczyt, gdzie stoczyli zwycięską walkę z ogrem. Zapalili sygnał i zabarykadowali przed kolejnymi pomiotami napierającymi od schodów. Zostało im przeżyć do końca bitwy.

Ale bitwa nie chciała się skończyć. Nie usłyszeli zwycięskich rogów, nie usłyszeli nawet rogów wzywających żołnierzy teyrna Loghaina do ataku. Odcięci od bitwy Koria i Alistair nie widzieli, czy Loghain, nie mogąc doczekać się opóźnionego sygnału, nie rzucił się już do walki. Nie wiedzieli, o sytuacji na polu bitwy, słyszeli tylko narastający jazgot pomiotów. Potępieńcze szmery wewnątrz umysłu, łaskotanie w świeżo skażonym ciele i krzyki ginących żołnierzy mieszały w głowie, odbierały nadzieję; a horda nie cofała się.

Byli wyczerpani. W końcu pomioty wdarły się na wierzę. Świsnęły strzały. Wspomnienia Korii zatarła krew i pożoga. 

Koria. Dragon Age Origins StoryWhere stories live. Discover now