Taktyczna Oranżada

Start from the beginning
                                    

Wszyscy oszukują na zdjęciach. Uśmiechają się szeroko, chociaż poza fleszem aparatu nie robią tego zbyt często. Podnoszą kciuki do góry pokazując jak wspaniale się bawią, chociaż naprawdę są niewyspani, zmęczeni i źli na cały świat. Wyglądają na ludzi, którzy wygrają w loterii, choć tak naprawdę już wiele lat wcześniej przegrali na niej zbyt wiele. 

Z tego opisu wyłamał się Mateusz Zięba. Pomimo zaparowanych okularów, jego  oczy świeciły iskierkarmi pozytywnego nastawienia. Jego zachwyt, kiedy rzucał śniegiem był naprawdę prawdziwy. Był taki sam, jak uczucia które towarzyszyły Zuzi, kiedy rzucała śnieżkami w Kamila. Był tak prawdziwy jak satysfakcja z czucia ciepła w palcach, kiedy się siedzi przy ognisku. Nie musiał udawać szczęśliwego, on nim już był. 

Obiad zrobiono pięć minut przed czasem. Jako oboźna, Zuza weszła jako ostatnia do kuchni i zakrzyknęła okrzyk, gratulujący warcie kuchennej za czasowe ogarnianie rzeczywistości. Wszyscy, bez żadnych wyjątków, usiedli z wyczuwalną wdzięcznością do stołu, aby po krótkiej modlitwie, mogli wreszcie zapełnić puste, albo wypełnione ukrytymi w plecakach słodyczami, żołądki. 

Kasza z pulpetami oraz sałatką jeszcze nigdy nie smakowała tak wybornie jak wtedy. To była kolejna, niepisana zaleta harcerstwa. Doceniało się tak proste rzeczy jak zwykła kasza z mięsem. W prostocie moc i siła. 

Kiedy menażki były już puste, Zuza spojrzała potajemnie na Dorotę, która kiwnęła głową, dając dziewczynie pole do popisu. Ta klasnęła w dłonie i nieco się podniosła z ławy, którą dzieliła z Mateuszem oraz Kamilem. Akurat to jedzeniowe towarzystwo miało zostać już do końca zimowiska. 

— Alarm mundurowy! Za piętnaście minut wszyscy jesteśmy w sali gdzie jest kominek! — Wskazała głową orientacyjne miejsce spotkania. — I nawet nie myślcie, moje drogie, że wpuszczę was z niezwiązanymi włosami. 

Po szybkiej, ale potrzebnej groźbie w kuchni zostały cztery, spokojne niczym staruszkowie, ale i pełne pomysłów, osoby. 

Najlepsi z najlepszych. Bohaterowie Bieszczad. Udający odpowiedzialność i powagę przez nie dłużej niż pięć sekund. 

— Może lepiej zróbmy śpiewanki. Moja perfekcyjna gawęda, właśnie się pisze. — Stwierdził z namysłem Mateusz, dojadając kaszę, która została w garnku. — Nie patrzcie na mnie jak na mordercę. Każdy może czuć się jeszcze odrobinę głodny. 

Zuza musiała mu przyznać rację i również sięgnęła po ostatki kaszy. Polała je sosem, który został z przygotowanych pulpecików. Kamil spojrzał na nich bez większego zrozumienia. Czy tylko Marnicki czuł się najedzony na następne piętnaście godzin? 

Kiedy Dorota sięgnęła po dokładkę, odpowiedź była jednoznaczna. To Kamil miał problem, nie oni. 

— Luz, zrobimy śpiewanki. Twoja długo wyczekiwana gawęda, będzie za kilka dni. 

— Takie drobne pytanie. — Zuza podniosła dłoń, tak jak robiła to na lekcji. — Czy my mamy w ogóle gitarę? Bo jak nie to trochę kicha z tymi śpiewankami. 

Mateusz szturchnął ją, a jego loki połaskotały jej skórę na czole. 

— Słońce, najlepszy druh z ZHRu nie pojechałby w góry bez gitary. — Wyszczerzył zęby w geście wiktorii. — Lepszej gitary nie widziały nawet Czerwone Gitary. 

Nikt nie był w stanie odpowiedź, jak to się stało, że chwilę później wszyscy zaczęli nucić najbardziej znane utwory Czerwonych Gitar. Kwiaty we Włosach. Ciągle pada. Anna Maria. Nie zadzieraj nosa. 

Przez taneczne nastroje, mieli niecałe pięć minut na założenie mundurów. Jednak dla kadry był to wystarczający czas. 

Równo o siedemnastej siedzieli na karimatach, mając za swoimi plecami buchający ogień w kominku, a przed sobą niezapalone świeczki oraz kilkuletnie śpiewniki. 

Kubek ironiiWhere stories live. Discover now