Dzień 1

13 1 0
                                    

Obudziłem się na tej przeklętej wyspie około południa. Zbudziło mnie słońce piekące w twarz. Leżałem chwilę na piaszczystej plaży nie mogąc złapać tchu. Byłem głodny, przemęczony i co najbardziej doskwierało spragniony. Niedaleko mnie leżały walizki osób które leciały samolotem razem ze mną. Przynajmniej mieli takie szczęście, że zginęli szybko. Ostatkiem sił wstałem i brzuch wywrócił mi się jakby do góry nogami. Dostałem okropnych mdłości ale jakoś doczołgałem się do najbliższej walizki. Dzięki Bogu, że była otwarta. W środku znalazłem jakąś bułkę już suchą i oblepioną piaskiem, jednak smakowała jak najprawdziwsza ambrozja. Na moje nieszczęście nie było wody przez co nawet jedzenie przychodziło mi z trudem. Reszta to jakieś śmieci i ubrania, których zabrałem kilka, kto wie kiedy się przydadzą. Zdjąłem z siebie kurtkę, bluzę i spodnie, oraz założyłem znalezione w jednej z walizek krótkie spodenki. Wygrzebałem skądś jeszcze broń, no może za dużo powiedziane był to tylko stary scyzoryk podłej jakości, choć lepszy taki oręż niż żaden. Po przeszukaniu otwartych walizek podszedłem do linii lasu. Plaża była dość wąska więc nie miałem zbyt dużo do przejścia. Pod stopami poczułem trawę która wyznaczała koniec plaży. Las składał się w tym miejscu z dużych palm i jeszcze jakichś drzew których nie znałem. Rosły tam mchy i porosty, oraz duże paprocie. Gdzieniegdzie z ziemi wyrastały mniejsze lub większe kamienie. Na moje nieszczęście nadepnąłem na jeden z nich i skaleczyłem sobie nogę. Nie uszedłem nawet kilkunastu metrów od plaży a już musiałem się zatrzymywać. No cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo. Na razie tylko owinąłem nogę jakąś szmatą wydartą z ubrania. Niestety nie miałem czym przemyć rany. Błąkałem się kilka godzin po lesie, aż w końcu znalazłem strumień. Miałem gdzieś to co piszą w poradnikach przetrwania, że nie pije się nigdy wody z nieznanego źródła. Ci co to pisali nigdy nie byli w takiej sytuacji jak ja. Napiłem się, zjadłem jeszcze jedną starą bułkę, oraz przemyłem ranę i zmieniłem opatrunek. Ułożyłem stos z patyków w miejscu gdzie zieleniny było mało, nie chciałem przecież spalić tego lasu. Zacisnąłem palce na jednym z patyków, i zacząłem pocierać nim o inny. Ludzie którzy myślą, że rozpalanie ognia w ten sposób jest łatwe gówno się na rozpalaniu ognia znają. Ręce zaczęły mnie już boleć, zaczynało ciemnieć, a wielkie krople potu ściekały mi z czoła. Już miałem zrezygnować, ale nieoczekiwanie błysnęła prawdziwa iskierka nadziei i drwa zaczęły płonąć. Usatysfakcjonowany tamtejszym dniem położyłem się obok ciepłego ogniska i usnąłem.

Wyspa06Where stories live. Discover now