07. HOW TO AVOID A BIG BANG.

3K 303 465
                                    

     — Przepraszam bardzo, ale jakie Czechy, do jasnej cholery? — wyprułam, na moment zapominając, że do nauczycieli nie powinno się bluzgać, i nadęłam zaczerwienione policzki.

Te szmatławce z centrali zmieniły nam kierunek trasy.

Jeszcze gdyby chodziło o jakiś Mediolan, byłabym w stanie im wybaczyć, ale Czechy? Zamiast cholernego Paryża?

Czesi nie lecieli na berety. A ja nie leciałam na Czechów, tylko na Francuzów, i nie po to buliłam hajs na berecior, żeby mi teraz biuro podróży niszczyło podryw życia.

Mam dość.

— Język, młoda damo — upomniał mnie pan Harrington, patrząc znacząco znad oprawek okularów. — Powinniście się cieszyć, bo jedziemy tam prawie za pół-darmo. A Praga jest równie romantyczna co Paryż.

Facet mnie wyprzedził, jakby liczył, że zgubi mnie gdzieś pośród reszty oburzonych uczniów. Ha, marzenie.

— Proszę pana — zaczęłam ostrzegawczo, prostując wskazujący palec. — Ale ja kupiłam beret.

Nauczyciel spojrzał na mnie, trochę już chyba poirytowany, ale najwidoczniej starał się tego za bardzo nie pokazywać. Zamiast tego uśmiechnął się tylko, niezbyt wesoło, głowę odrobinę przekrzywiając.

— Widzę, Lorien. Bardzo ładny.

Założyłam ręce na piersiach. Jakieś nieszczere to było.

— Ja pana proszę, niech pan zadzwoni do biura podróży. Albo ja mogę zadzwonić. Powiem, żeby się tą swoją Pragą wypchali i dali nam zniżki na Paryż.

Nie wyglądał, jakby go mój plan jakoś szczególnie przekonał. Właściwie, to chyba nawet nie brał go pod uwagę, patrząc po tym, że poprawił tylko wiszący na ramieniu plecak i spojrzał na mnie, z deka pobłażliwie, znów sponad oprawek.

— Jedziemy do Pragi. Koniec tematu.

Pitu pitu, ja się nie zgadzam na żadne Czechy, więc żadnych Czech nie będzie. Pytanie tylko, jaki był numer do tego biura?

Pan Harrington wyszedł na przód całej grupy, żeby pomóc uczniom pakować walizki do bagażnika, a ja stałam jak jakaś sierota, z rękami założonymi na piersiach, policzkami nadętymi jak u ryby i w moherowym berecie w kolorze kawy z mlekiem. Piątek trzynastego — jak nic urodziłam się w piątek trzynastego.

— Trzeba było kupić chodaki — fuknęłam pod nosem.

— Chodaki są z Holandii, blondyno — odezwał się Flash, przewracając ostentacyjnie oczami.

— Fascynujące, naprawdę. — Odwróciłam się w jego stronę z grymasem. ­— Ale nikt się ciebie o zdanie nie pytał, także, z łaski swojej, utkaj łeb.

Thompson coś tam jeszcze biadolił, ale stwierdziłam, że nie będę go słuchać, bo mój wkurw wyskoczy dnia dzisiejszego poza każdą możliwą skalę. A sam jego widok podnosił znacznik o jakieś trzy punkty.

Grupa zajęła się już pakowaniem tobołków do bagażnika, więc z niechęcią złapałam swój mały dobytek i rozejrzałam się w poszukiwaniu kogoś, na kim można by się ewentualnie wyżyć. O proszę, moje modły zostały wysłuchane.

— Nigdy się tak nie cieszyłem na widok autokaru — sapnął z ulgą Marco, walizki niemalże rzucając na chodnik. Szczerze mówiąc, też wolałam przez jakiś czas unikać wody. — Mimo, że typek z tabliczką wygląda jak mafiozo.

Zerknęłam na gostka, stojącego przed drzwiami. Świetnie, jeszcze nam dali na szofera szefa rosyjskiej mafii.

— A u ciebie jak tam, Beret?

HOMETOWN • SPIDER-MAN: FAR FROM HOME. [2] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz