Ren nachylił się i wlepił wzrok we wskazane miejsce. Ku własnemu zdziwieniu w ciemnościach wypatrzył starego znajomego, co mimo wszystko odrobinę go uspokoiło.

— Raczej źle nie będzie, po prostu siedź cicho i się nie wtrącaj — zalecił, wsuwając broń do kabury.

Następnie rozkazał barmanowi ponownie zamknąć zamek w drzwiach i ruszył w kierunku mężczyzny znajdującego przy stoliku. Nie przebył nawet połowy dystansu, a dobiegło doń rychłe:

— Ren, stary druhu!

Ten natomiast od niechcenia przewrócił oczyma, obrócił krzesło i usiadł na nim na okrak.

— Joe, jak tam zdrówko? — zapytał, zadzierając podbródek do góry w geście przywitania.

Mężczyzna siedział pochylony nad stołem, w towarzystwie pustych butelek po piwie. W lewej dłoni dzierżył kolejną, którą to podpierał się o blat, w prawej z kolei mocno ściskał rusznikarski zabytek, starego colta M1911. Na jego twarzy wyraźnie widać było zmęczenie. W istocie wydawałoby się, że w każdej chwili może się przewrócić i zasnąć pod stołem.

— Okaz zdrowia! — wykrzyczał, wskazując na siebie dłońmi. — Młody bóg, he, he — dodał, biorąc przy tym duży łyk browaru.

— Czyli wszystko w jak najlepszym porządku — rzekł Ren, mocno wykrzywiając obraz sytuacji.

— Nie, stary, nie do końca — odparł, po czym skrzywił się bardzo.

Znał Josepha od stosunkowo dawna. Kiedy obaj byli młodsi, zwykli spędzać razem wiele czasu. Kontakt jednak nieco się urwał, kiedy to Ren wstąpił do służby i zmienił miejsce zamieszkania. Od tamtej pory widywał go jedynie sporadycznie i nie do końca był na bieżąco z tym, co u niego słychać. Świadom był jednak tego, że w dalszym ciągu jego rodzina borykała się z problemami finansowymi.

— Zrobisz tym sobie, lub co gorsza komuś, krzywdę — powiedział, wskazując na pistolet, po czym spojrzał mu głęboko w oczy. Były błękitne, podobnie jak morska toń, a przy tym mętne.

— Myślisz, że kogokolwiek będzie to obchodzić? — zapytał ponuro Joe. — Ludzie z natury to kurwy, każdy żyje na własny rachunek. Mało kto przejmie się tym, że ktoś gdzieś wykitował.

Ren postanowił przemilczeć tę kwestię. W dalszym ciągu starał się utrzymać kontakt wzrokowy. Bacznie przyglądał się mężczyźnie, a jednocześnie czekał na moment, w którym mógłby bezpiecznie wydostać ich z tej sytuacji. Jednocześnie mężczyzna powoli stawał się coraz bardziej pijany, a tym samym ochoczy do dalszej rozmowy.

— Wiesz — ciągnął z uporem dalej. — Są takie momenty, w których naprawdę wszystko zaczyna się układać. Możesz wtedy odnieść wrażenie, że właściwie to nie jest tak źle, jak do tej pory ci się wydawało — przerwał, aby wziąć kolejny łyk zimnego piwa. — Ale to tylko iluzja — dodał zaraz po tym.

— Życie to nie bajka. Nigdy nie jest całkowicie dobrze, czy też zupełnie źle. Po prostu czasem jest lepiej, czasem gorzej — oznajmił Ren, przesuwając dłonią po blacie.

— Mówi się, że żyjemy w społeczeństwie. We wspólnocie. Ja jednak uważam, że bliżej nam do dzikich zwierząt trzymanych razem w tej samej klatce — poprawił bruneta. — Niech no tylko choć raz podwinie ci się noga, a w ułamku sekundy zlecą się, jak hieny. Ostatecznie, zwykły, szary obywatel nigdy nie będzie się liczyć — dokończył myśl, po czym rozłożył się na oparciu drewnianego krzesła.

Ren w dalszym ciągu nie był pewien, dokąd zmierza ta rozmowa. Potrzebował jakiegoś solidnego punktu zaczepienia, za pośrednictwem którego mógłby doprowadzić to spotkanie do końca.

SHELLWhere stories live. Discover now