Pogoń za uczciwym - Płomienie

18 1 0
                                    

We wschodniej Crhaani panował stary kultywowany od pokoleń zwyczaj. Każdy szlachcic przybywający z zamiarem osiedlenia się, w tym jakże bogatym księstwie, winien był zorganizować wystawne przyjęcie, na które zapraszał całą okoliczną elitę. Było to swoiste wejście w świat Crhaańskich interesów. Na takich przyjęciach zwykle zawierało się pierwsze kontrakty, wkupywało się bogatszym dostojnikom w łaski, chwaliło się swym bogactwem i talentami, a nawet łączyło się jeszcze nieistniejących potomków kontraktami małżeńskimi. Swoista inicjacja na szlachcica. W owym roku odbyło się w księstwie już kilka takich zjazdów, więc wszyscy mieli nadzieję, że kolejny, a chyba najbardziej hucznie zapowiadający się, też taki będzie. Znając wagę całej sprawy, Ryjivik, organizator nadchodzącej biesiady, również miał taką nadzieję.
Zaczęło się zaskakująco dobrze. Jedzenie było wyśmienite, a towarzystwo przednie. Pierwsza część spotkania była stosunkowa najprostsza - wpakować w gości tyle jadła i napitku, ile się da. Wszyscy przeto wiedzą, że zawsze interesy najlepiej robi się z najedzonymi lub podpitymi gośćmi. Zdarzyło się oczywiście parę incydentów. Roderic von Kilrk wpadł do beczki z ponczem. Na szczęście goście nie byli jeszcze tak upici i uratowali towarzysza. Z kolei Mevn, trzecia córka hrabiego Melstona, trochę pijana, zaczęła flirtować z jakimś niższym szlachcicem i wściekły Malstone wyzwał amanta na pojedynek. Z braku broni użyto mioteł szybko i bez pytania odebranych, najętej specjalnie na to wydarzenie, służbie. Na szczęście towarzystwo przyjęło gromkim śmiechem, gdy młodzian silnym ciosem kija od miotły, skruszył sprzączkę od pasa hrabiego, a ten zawstydzony i wściekły, czmychnął podtrzymując spodnie. Gdy nadeszła druga część zabawy, rozległy się śmiechy i oklaski. Teraz szlachcice przymilali się szlachciankom, pary ruszyły w tany, magicy popisywali się sztuczkami. Wśród nich był, rzecz jasna, także Ryjivik. Świetny w gadaninie i znający sztuczki Iluzjonistyczne ten młody szlachcic, cieszył się popularnością. Jedyną wpadką, jaką zaliczył tego wieczoru, było przydepnięcie w tańcu stopy Hrabinie Heliinec. Myślami był jednak już przy ostatniej części przyjęcia. Czasie, w którym wszyscy biesiadnicy opuszczali dom. Wszyscy, poza głowami rodu, szefami spółek handlowych i reprezentantów najświatlejszych elit księstwa i okolic. Interesy zawsze go stresowały, jednak wiedział, że to jego jedyna szansa na znalezienie miejsca do życia. Ryjvik skrywał niejeden sekret. Jednak w młodości parę z nich ujrzało światło dzienne i miał przez to daleko idące w przyszłość problemy. Szukał schronienia. Miejsca w którym mógłby normalnie żyć.
Jako że goście byli nieźle podpici i zaczęli wymienić pożegnania, stwierdził, że należy już przynieść specjalne wino z Dentue. Wydał na nie niezły grosz, lecz był pewny, że nic nie zaimponuje rozmówcom bardziej, niż świadomość, że oddaje im w prezencie taki delikates. Pożegnał co bardziej zamożnych gości i ruszył do piwniczki. Wychodząc z domu zastał przed schodami jaskrawo ubranego mężczyznę z lutnią w jednej ręce a z fletem w drugiej.
- Witam, panie Ryjivik - rzekł uśmiechając się.
- Kto ty? - odwarknął poirytowany głupawym uśmiechem rozmówcy Ryjivik.
- Proszę o spokój, przecież sam pan kazał mi się stawić o tej porze.
- Aaa. Wiem. Floret. Jaken Floret. Proszę wybaczyć...
- Rozumiem. Czy zgadza się pan bym rozpalił płomień w sercu tego domu?...
- Tak, tak, tylko nie przesadzaj z tym poetyckim tonem. Masz grać coś spokojnego i w miarę cichego, nastrojowego.
- Oczywiście.
Ryjivik dziwnie się czuł pod uśmiechem poety. Gdy ten go minął, ocknął się i ruszył do piwniczki. Wszedł do pokoju z marmoladami, odsunął półkę i otworzył kluczem ukryte za nią drzwi. Zszedł po schodkach, poszperał chwilę w dzienniku i odnalazł właściwą beczkę. Gdy zajmował się jej wyciąganiem, usłyszał krzyk, ku jego przerażeniu dochodzący z góry. Zastygł i wsłuchiwał się dalej. Na parterze robiło się coraz głośniej. Kroki. Wiele kroków. Huk. Ktoś zbiega ze schodów. Cisza. Na górze nie wyczuwa już nikogo. Przed domem ktoś krzyczy. Słyszy tętent kopyt. Ktoś na podwórzu wrzeszczy:
- Dawać mi tu tego zwyrodnialca!
- Przeliczono ludzi panie, proszę przestać się wyrywać, wszyscy już uciekli!
- Jak cię znajdę, spalę cię na takim samym stosie, na jakim ty chciałeś spalić mnie!
Zrozumiał już, co się święci. Spuścił gardę. Wyszedł na chwilę i ktoś go zniszczył. Znowu. Rozmyślania nad tym, kto mu mógł złorzeczyć, przerwał pękający sufit, a dokładnie trzymetrowa, dębowa belka, z dużą szybkością zbliżająca się w stronę jego głowy. - Znowu - pomyślał.

Pielgrzymka Starego UrytyWhere stories live. Discover now