*

13 6 3
                                    

To nie tak, że Louis kochał tylko ciało Harry'ego. Kochał każdą jego cząstkę, wadę czy zaletę nie miało to znaczenia, bo to był On, jego ukochany chłopiec, a że ten chłopiec był piękny, było miłe, bardzo, bardzo miłe.
Harry był jak anioł, jego ciało i rysy twarzy były sztuką. On był sztuką.
Dlatego Louis nie mógł się od niego uwolnić.
Kiedy nie było go obok, wariował – nie jadł, nie pił, nie spał. Mógł tylko marzyć.
Jednak momenty, gdy miał go obok, zawsze były najlepsze, najsłodsze. Kochał czuć jego silne ciało nad sobą, jego wielkie dłonie – tak idealne dla niego – splecione z tymi jego i te usta, smakujące jak grzech usta... Kochał jego ciemniejące, pełne gwiazd tęczówki wpatrzone w niego i nie musiał słyszeć jego słów, żeby móc odczytać uczucia, jakimi darzył go brunet. W takich chwilach szeptał prosto w jego wargi odpowiedź i całował go tak długo, aż brakowało im tchu. I był tak niewyobrażalnie szczęśliwy, kiedy ten opadał obok niego, żeby kilka chwil później zasypiać w jego ramionach. Kochał to uczucie... sama możliwość bycia blisko była darem, ale to kiedy trzymał cały swój świat w ramionach, było czymś nie do opisania.
Uwielbiał też ich rutynę. Zawsze wstawał wcześniej, tak by móc zrobić im gorącą herbatę – wcale nie był beznadziejny, jeśli chodzi o kuchnie, wcale – i zanieść ją do ich sypialni i obudzić go pocałunkiem i tymi samymi słowami, które powtarzał od kilku lat „Kocham cię, Hazz", w odpowiedzi czuł, jak jego usta wyginają się w leniwym uśmiechu i słyszał zachrypnięty głos swojego męża wypowiadający czułe „Ja ciebie bardziej, Boo Bear". Potem – o ile mieli czas – spędzali w łóżku leniwe poranki, milcząc i wymieniając krótkie pocałunki. Nie potrzebowali wiele, wystarczyli tylko oni dwaj.
Harry od pierwszego spotkania stał się jego ulubioną osobą i miał nadzieję, że zostanie tak jeszcze przez długie, bardzo długie lata. Bo po tylu wspólnych latach nie wyobrażał sobie życia bez niego i jego drobnych dziwactw. Kochał je i akceptował. Uwielbiał, to jak zmienił się z niepewnego chłopca w pewnego siebie, pięknego mężczyznę. Kochał to, jak nie bał się już założyć czegoś, co mogło nie spodobać się innym, że mówił, to co myślał, że wreszcie był w pełni sobą. Pełnym kolorów i życia. Tym, który świecił jak słońce i rozjaśniał każdy jego dzień.
Był jedyną pewną rzeczą w jego życiu i miał wrażenie, że tylko dzięki niemu nie załamał się nawet w najgorszych chwilach. Nieważne co się działo byli dla siebie i dawali tyle ile mogli, chociaż zazwyczaj wystarczała sama obecność i ramiona tego drugiego, żeby zauważyć maleńkie światełko w tunelu, dać nadzieję na lepsze jutro.
Byli specyficzną parą. Każdy był w stanie zauważyć ich uczucie, mimo że obaj nie przepadali za publicznym okazywaniem uczuć. Nie byli jedną z tych niemogących się od siebie odkleić par, woleli subtelność – splecione małe palce, delikatne otarcie ramion, długie spojrzenia (nie byli dobzi, jeśli chodzi o wyrywanie się ze świata, w którym znajdowali się, ilekroć niebieski tęczówki spotykały zielone). Rzadko kiedy pozwali sobie na coś więcej, raz na jakiś czas lubili podkreślać swoją przynależność. Zwłaszcza Harry, który lubił to, jak jego dłoń leżała na udzie Lou, w niezbyt subtelny sposób dając znać, do kogo należy niższy. Zazwyczaj jednak nawet przy najbliższych zachowywali się bardziej jak najlepsi przyjaciele niż jak para – siedzieli blisko, ale nie na tyle, aby do siebie przylegać, zachowywali we wszystkim dystans, tak jakby uczucie, które ich łączyło było tylko ich. Może trochę bali się tego, że ktoś im to zabierze? Ale tak naprawdę nikt nie potrzebował widzieć ich czułości, żeby zauważyć, co ich łączyło, wystarczyło jedno spojrzenie i po prostu wiedzieli, że to jest to coś, czego większość ludzi szuka przez całe życie, coś, czego wielu zazdrości, coś, co zdarza się niezmiernie rzadko.
Ich mieszkanie było ich świątynią, pełnym wspomnień bezpiecznym azylem. To tam przeżywali wszystkie ważne chwile, te złe i te dobre. To tam po raz pierwszy powiedzieli sobie „kocham cię" i to tam Harry usłyszał, że jego ojczym nie żyje. To tam Lou oświadczył się i to tam płakali po pierwszej poważnej kłótni. To tam kochali się po raz pierwszy i to tam tracili kontrolę. To miejsce było ich przystanią.
Na pytanie, czym dla Lou jest dom, zawsze odpowiadał prosto „To Harry". W jego oczach pojawiał się błysk, kiedy decyduje się powiedzieć więcej „To jego uśmiech, kiedy wraca zmęczony do domu. To ramiona, którymi otula mnie, przyciskając mnie do siebie, tak jakby to był ostatni raz. To oczy, które są tak pełne ciepła i miłości, że czuje się bezpiecznie. To po prostu Harry z jego dołeczkami i obsesją na punkcie dziwnych butów, szczególnie tych błyszczących" z jego ust wydostaje się krótki chichot, a wokół oczu tworzą się zmarszczki „To jego niedopięte koszule i piękne garnitury. To uśmiech, który daje mi, ilekroć moja dłoń zagłębia się w jego lokach i jego tatuaże... to wszystko to cały On, mój Harry, mój dom". Uśmiecha się przy tym piekielnie szeroko i wygląda, jakby był dumny, nie ze swoich słów, ale z tego wysokiego chłopaka, który właśnie na niego patrzy.

----------

Mój pierwszy Larry ♥ Do napisania przybierałam się przez dłuuuugi czas, chociaż od momentu, kiedy pierwszy raz przeczytałam coś o tej dwójce wiedziałam, że i na mnie przyjdzie pora. Mam nadzieję, że komuś przypadnie do gustu :D

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Dec 14, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Larry Stylinson - One shotWhere stories live. Discover now