0. Skaza krwi cz. I

117 9 4
                                    


1 czerwca 2030 roku

„...już za dwanaście dni na Czerwonej Planecie, po ponad czterech miesiącach podróży, stanie człowiek. Dowódca misji Aurora, Michael David Abramson, wyjdzie z lądownika jako pierwszy, a fotografia z odciskiem jego stopy na obcym, pomarańczowym gruncie na zawsze zapisze się w historii ludzkości. Załoga zajmuje się ostatnimi przygotowaniami do przejścia przez rzadką marsjańską atmosferę, aby ostatecznie spędzić na czwartej planecie od Słońca siedem miesięcy. Ich lot powrotny na Ziemię zaplanowany jest na koniec stycznia przyszłego roku. Połączymy się teraz z szefem Europejskiej Agencji Kosmicznej..."

Nieznany dotąd ucisk w klatce piersiowej poprzedziła krótka arytmia. Serce zatrzepotało dziwnie i Benito, nadal pogrążony w półśnie, odruchowo sięgnął do niego dłonią. Miał wychłodzoną skórę. Otworzył z trudem oczy i obok siebie ujrzał Rositę, śpiącą i szczelnie owiniętą cienką kołdrą. Zawsze nieświadomie kradła pościel, a on marzł. Wieczorem kochali się i zasnęli nadzy, a po serii nakrywania się, odkrywania i przeciągania okrycia na swoją stronę, batalię wygrała ona, jak zwykle. Lekko uśmiechnął się na widok ukochanej kobiety, ale był to raczej krótki grymas, bo ból nie dawał mu spokoju. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegały odgłosy porannych wiadomości. Stare radio trzeszczało, ale Eduarda, matka Rosity, nie planowała zakupu nowego odbiornika, więc Benito co jakiś czas naprawiał ten, który posiadali.

Powoli usiadł i zrzucił stopy na podłogę. Dotknęły szorstkiego dywanu w prosty meksykański wzór i przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę, intuicyjnie poszukując klapków. Mężczyznę paliło w gardle pragnienie, a głowa nieznośnie pulsowała, jakby za chwilę miała wybuchnąć. Niedbale naciągnął spodenki i przeszedł do łazienki, gdzie od razu sięgnął do kranu i puścił zimną wodę. Nabrał trochę w dłonie i wypił, nie zważając na chłodne strugi spływające po brodzie, torsie i rozchlapujące się na kafelkach. Powtórzył tę czynność kilka razy, a później przemył twarz i skorzystał z toalety. Zaniepokoiła go ciemna barwa moczu, brązowa z domieszką czerwieni, jak u odwodnionego człowieka. Po długim wpatrywaniu się w dno muszli klozetowej spuścił wodę, nie mogąc dłużej znieść charakterystycznego, kwaskowatego odoru. Wiedział, że z jego ciałem dzieje się coś niedobrego, chociaż poprzedniego dnia czuł się dobrze. Nie wyśmienicie, ale zwyczajnie dobrze. Drżąc, sięgnął po kostkę mydła i po raz pierwszy tego ranka przejrzał się w lustrze. Benito przeraził się własnym odbiciem. Pomyślał, że jeszcze nigdy nie był tak blady, nawet pięć lat temu, kiedy walczył z ziarnicą złośliwą. Pod oczami widniały dwa sine półksiężyce, białka miał zaczerwienione, a nad górną wargą zasklepiła się krew.

– Do diabła, co to ma być – wymruczał. Delikatnie usunął brunatne skrzepy, a wtedy z nosa wyciekła świeża szkarłatna strużka. – Rosita! Rosita, przyjdź tu! – zawołał, ogarnięty niepokojem. Dobrze wiedział, czego mogą dotyczyć zauważone symptomy.

Dziewczyna jęczała z niezadowoleniem, przewracając się w łóżku, a Benito oglądał własne ciało. W końcu pojawiła się przy nim, ziewając i przeciągając jak kot. Miała na sobie biały satynowy szlafrok, pognieciony od nieschludnego składania na stertę innych nieuprasowanych ciuchów.

– Czemu wrzeszczysz, co się dzieje? – zapytała z wyrzutem. Nie lubiła, gdy ją wcześnie budzono, dlatego nie kryła złości.

Benito odwrócił się do niej, a twarz Rosity stężała.

– Boże, spójrz na mnie. Myślisz, że mam wznowę? – Mężczyzna oparł dłonie na umywalce i zaczął łkać. Przerażenie, jakie na niego spłynęło, znalazło ujście w histerycznym płaczu, zwłaszcza po przypomnieniu sobie piekła, przez które przeszedł, żeby utrzymać się przy życiu. Pokazał młodej kobiecie bark. W ciągu nocy zakwitł na nim duży, fioletowy siniak.

– Kochanie, nie masz wznowy... To by było horrendalnie dziwne. Twoje ostatnie badania wyszły znakomicie. Stawiam na osłabienie organizmu. – Próbowała objąć partnera w pocieszycielskim geście, ale Benito stanowczo odsunął ją od siebie i podszedł do okna wychodzącego na balkon. Świeżo wyprana przez Eduardę pościel trzepotała na wietrze, a w jego piersi boleśnie, po raz drugi, zatrzepotało serce. Otarł policzki i spojrzał na błękitne niebo, po którym płynęły wolno pierzaste chmury. Mógłby przysiąc, że jedna z nich wyglądała jak palec oskarżycielsko wysunięty w stronę świata.

– Może nie jest to pieprzony chłoniak, a coś znacznie gorszego – rzekł, bardziej do siebie niż do wystraszonej Rosity. Gdyby wiedział, co wkrótce się rozpęta, być może już nigdy nie opuściłby mieszkania na biednych przedmieściach Roswell w Nowym Meksyku.

Krwawe panaceumWhere stories live. Discover now