PROLOG

142 6 2
                                    

Był upalny, letni dzień. W tym uroczym miasteczku we wschodniej Wirginii czas płynął leniwie. Ludzie spacerowali ulicami zajadając pyszne lody i popijając zimne napoje. Dzieci biegały wokół swoich rodziców, krzycząc i śmiejąc się głośno jak to dzieci. Jakaś para staruszków siedziała na ławce trzymając się za ręce. Było to miejsce na świecie, które wydawało się tak dobre i szczęśliwe, że aż nierzeczywiste.

Sielankowy obraz przerwały dźwięki syren policyjnych i karetek, które zatrzymały się przy jednym z domów. Po chwili zebrał się tam spory tłum, każdy zadawał pytania „Co tam się stało?", „O co chodzi?".

- Podobno znaleźli ciało mężczyzny. Miał poderżnięte gardło- krzyknął ktoś w tłumie, na co gwar jeszcze się wzmocnił.

- Boże to niemożliwe, biedna rodzina. Mieszkali tutaj we trójkę, małżeństwo z małym dzieckiem. Boże co za tragedia.- powiedziała jakaś kobieta, łkając.

Do domu weszła wysoka pani trzymająca za rękę małego chłopca. Była przyjaciółką rodziny. Od razu podbiegła do dwóch osób siedzących na kanapie.

- Boże Helen co się stało?!- krzyknęła, pociągając chłopca w kierunku kanapy. Gdy jego spojrzenie padło w tamtym kierunku miał ochotę płakać i uciekać. Później latami śnił o tych czarnych oczach. Na sofie siedziała kobieta prawdopodobnie matka, która strasznie płakała, cały jej makijaż spłynął w dół, włosy miała poczochrane jakby walczyła z wiatrem. Najbardziej jednak w oczy rzucała się dziewczynka, którą kobieta przyciskała do piersi. Jej biała sukieneczka cała była ubrudzona krwią. Jej wyraz twarzy nie wyrażała niczego, a oczy patrzyły wprost na niego. Czarne i puste.

Tego słonecznego, letniego dnia, umarł człowiek, narodził się potwór.

Kill me if you canWhere stories live. Discover now