rozdział drugi

12.4K 722 37
                                    

                Każdy człowiek ma jakieś dziwne nawyki. Są tacy, którzy nerwowo poprawiają włosy, kiedy tylko nadarzy się okazja, są tacy, którzy nakładają na usta tony błyszczyku, tłumacząc to faktem, że nigdy nie będą wiedzieli, kiedy nadarzy się okazja do pocałowania jakiegoś przystojniaka (tak, mam tu na myśli Aishę. Tylko ona mogłaby być taka dziwna), ale są też ludzie, którzy nigdy nie chwycą z półki pierwszego opakowania, tylko sięgną po drugie (jak moja sąsiadka. Wychodzi z założenia, że te pierwsze zostały wymacane, wywąchane i jest to dla niej obrzydliwe. Dziwna kobieta), no i są też ludzie, którzy śpiewają pod prysznicem, bo sprawia im to niesamowitą frajdę. Są też tacy, którzy wręcz lubują się w strzelaniu długopisami, co doprowadza większość nauczycieli (i nie tylko, wierzcie mi) do szewskiej pasji. I jestem też ja.

                Nie żuję nałogowo gumy, nie strzelam z długopisów, ani nie nucę hitów z lat osiemdziesiątych. Wydaję się bardzo normalną osobą. Jednak jest pewna taka mała rzecz. Od małego kolekcjonuję płyty. Znaczy się… Nie takie zwykłe płyty, tylko takie, które sama złożę. Tworzę swoje własne składanki, odpalam na płytkę i chowam w szafce szkolnej z nadzieją, że kiedyś ją otworzę i będę mogła przedstawić je światu. I to był właśnie taki dzień. To był mój czas, żeby zaświecić jaśniej niż Edward Cullen na plaży w Copacabanie.

                Wybrałam najładniejsze ubrania, jakie miałam w szafie (t-shirt i jeansy, nie spodziewajcie się za dużo…), kilkanaście razy sprawdziłam, czy makijaż jest na miejscu i ruszyłam do pomieszczenia znajdującego się pomiędzy salą gimnastyczną, a pracownią chemiczną.

                Otworzyłam drzwi i nagle uderzyła we mnie fala kurzu i gorąca. Niezrażona weszłam do pomieszczenia, w którym śmierdziało naftaliną, zdechłym szczurem i spoconą skarpetą. Nie mogąc powstrzymać kolejnych napadów kaszlu, chciałam się wycofać, jednak przede mną wyrosła postać przerastająca mnie o głowę. Poklepał mnie po plecach, przez co odkaszlnęłam resztę kurzu i dopiero wtedy byłam w stanie odzyskać trzeźwość myślenia. O ile można było jakąkolwiek trzeźwość w takim smrodzie zachować.

                - Wybacz, jeszcze nie zdążyłem posprzątać – wyjaśnił mężczyzna.

                - Uhm, idzie przywyknąć. Są tu jakieś maski gazowe? – spytałam, starając się zasłonić twarz bluzą. Zamiast przyzwyczajać się do zapachu, panującego w pomieszczeniu, czułam się coraz bardziej osłabiona. I moje oczy właśnie zaczęły łzawić.

                Miałam nieodparte wrażenie, że w tym miejscu zamiast lśnić nabawię się ciężkiej choroby płuc. Nie odrywając bluzy od nosa i ust, rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było niewielkie – znajdowało się w nim jedynie biurko i trzy krzesła. Byłam zaskoczona faktem, że poza (prawdopodobnym) opiekunem, byłam jedyną osobą, która się zgłosiła. Cóż… Więcej dla mnie. Zarówno blasku, jak i choroby płuc.

                Po dwudziestu minutach intensywnego wietrzenia, pomieszczenie stało się zdatne do przebywania w nim bez żadnych efektów ubocznych. Tym samym zajęłam miejsce przy biurku i przyjrzałam się maszynie, która wyglądała na całkiem staromodną, a którą także pokryła gruba warstwa kurzu.

                - Wiem, że jeszcze nie jest idealnie, ale wchodząc wczoraj do tej sali, myślałem o zamówieniu ekipy specjalnej – powiedział, drapiąc się po głowie. – My się jeszcze nie znamy. Jestem Jeremy, głównie to uczę tu muzyki, ale broń boże, nie waż się do mnie mówić panie profesorze. Po prostu Jeremy.

                - Jasne, Jeremy – odparłam, wzruszając ramionami.

                Później dowiedziałam się, że to był dziwny nawyk Jeremy’ego. Nienawidził, kiedy ktokolwiek go tytułował. Był po prostu Jeremym, który był najwspanialszym i najbardziej wyrozumiałym facetem na świecie.

                - Skoro jesteś tu sama… Myślisz, że jest sens? – spytał, siadając naprzeciwko. Wszędzie było mnóstwo kurzu, pomieszczenie wymagało gruntownego odświeżenia, ale… Czułam, ze to wszystko będzie służyło czemuś większemu, dlatego przytaknęłam, posyłając mu promienny uśmiech.

                - Poza tym, że będziemy potrzebowali masek gazowych, myślę, że będzie świetnie!

                Później przegadaliśmy długie dwie godziny lekcyjne. Tłumaczył mi, jak co działa, jak właściwie podłączyć konsoletę i mikrofon. Pokazał mi resztę sprzętu, z którego mogłam do woli korzystać. Zrobiliśmy też małą wycieczkę po szkole, żeby upewnić się, czy aby na pewno wszystkie głośniki działają. Posprzątaliśmy salę, która nareszcie zaczęła przypominać szkolne pomieszczenie aniżeli zapuszczoną i opuszczoną piwnicę. Znalazła się malutka szafeczka, w której mogłam składować wszystkie swoje składanki, nie musząc ich dłużej trzymać w szafce, bo było to uciążliwe, gdyż nigdy nie miałam w niej miejsca. Może i jeszcze nie byłam przekonana do tego pomysłu w stu procentach, ale wiedziałam, że coś z tego na pewno wyjdzie.

                - Wydaje mi się, że to koniec naszej pracy na dzisiaj. Do zobaczenia jutro o siódmej trzydzieści. Nie spóźnij się – rzucił, kiedy zaczęłam zbierać swoje rzeczy.

                - Nigdy się nie spóźniam – odpowiedziałam beztrosko i wybiegłam ze szkoły. Nie to, żebym specjalnie się śpieszyła, ale miałam pięć minut do odjazdu metra, a byłam zbyt leniwa, by czekać na nie kolejne kilka (ewentualnie kilkanaście) minut.

                Na stację dotarłam zdyszana, zmęczona i byłam gotowa wypluć płuca, jednak do metra weszłam na chwilę przed tym, jak drzwi się zatrzasnęły. Wypuszczając powietrze z ulgą, zajęłam miejsce obok starszej kobiety z małym psem, który zrobił się podejrzanie agresywny, w momencie w którym usiadłam obok. Nastroszył sierść, wystawił zęby i wydawał z siebie kolejne gardłowe pomruki. Wspaniale, w moim życiu brakowało jeszcze chihuahua’y ze wścieklizną.

                Starając się ignorować psa, wsadziłam słuchawki w uszy i włączyłam playlistę w momencie, w którym skończyła się rano. Spod przymkniętych powiek obserwowałam ludzi, co ostatnio stało się moim ulubionym zajęciem. Z ludzkich zachowań można było wiele wywnioskować. Wystarczą zwykłe odruchy warunkowe, żeby  stwierdzić, czy dana osoba jest nerwowa, czy raczej podchodzi do wszystkiego ze stoickim spokojem. Sama należałam do tej pierwszej grupy – łatwo można było wprawić mnie w zdenerwowanie. I często nie odpowiadałam za swoje odruchy. Krzyczałam, rzucałam, drapałam. Zostawiałam blizny…

                Kiedy wysiadłam na swojej stacji, opatuliłam się mocniej kurtką, gdyż nieprzyjemny wiatr dostawał się w każdy odsłonięty kawałek skóry. W myślach analizowałam miniony tydzień. Otwarcie radiowęzła szkolnego, to, jak pomogłam temu chłopakowi na historii literatury, bodajże miał na imię Luke… Tak, Luke. Chwilę po lekcji złapał mnie, pytając w jaki sposób może się odwdzięczyć. Nie odpowiedziałam, bo w sumie… Dlaczego miałby to robić? Zrobiłam to z dobroci mojego serca, nie chcąc, aby dostał złą ocenę. Wzruszyłam ramionami i poszłam w swoją stronę.

                Purdy Street jak zwykle tętniła życiem. Dzieciaki wróciły ze szkół i bawiły się na ulicy w klasy. Przyjemny widok, szczególnie w dobie internetu. Obserwowałam ich przez chwilę, po czym zniknęłam za białymi drzwiami domku z żółtej cegły. W tej okolicy wszystkie domy wyglądały tak samo – żółta cegła, białe domy, staromodne okiennice z doniczkami pełnymi kolorowych kwiatów, które w lecie przyciągały mnóstwo znienawidzonych przeze mnie owadów.

                - Sydney, czemu wróciłaś tak późno? – Z kuchni wyłoniła się postać mojej mamy, z przewieszoną przez ramię szmatką.

                - Miałam zajęcia dodatkowe, zapomniałam napisać. Przepraszam – wybąkałam, zostawiając plecak na szafce.

                - Zostawiłam ci obiad na kuchence. Odgrzej sobie. I pamiętaj, że obiecałaś Lei, że pójdziesz na jej przedstawienie.

                Witajcie w rodzinie Charltonów.  

lost in stereo / lrhWhere stories live. Discover now