Akt pierwszy i ostatni: Szaleństwo

24 8 0
                                    

Nigdy nie bałem się ciemności. Nigdy nie przeszkadzały mi potwory budzące się w mroku. Obserwowałem je podczas bezsennych nocy. Wydawały mi się strasznie samotne. Zupełnie jak ja. Uważałem ich za swoich jedynych prawdziwych przyjaciół. Miałem siedem lat.

Spróbowałem je kiedyś narysować. Zupełnie nie wyszło. Spod moich palców wychodziły rzeczy odmienne od tych siedzących mi w wyobraźni. Zrezygnowałem. Do tematu nigdy z własnej woli nie powróciłem.

Pewnej nocy zniknęły. Ot tak. Bez pożegnania. Umarły. Wybiła północ, czar dobrej wróżki prysł, znów byłem sam. Wypatrywałem ich każdej nocy, budząc się w środku nocy. Wznosiłem modlitwy do pokracznej wersji Boga przedstawianej w szkole o ich pojawienie. Wtedy nie wiedziałem, o co proszę.

Przyzwyczaiłem się do ich braku. Samotność, poczucie bycie samotną wyspą na oceanie nigdy mnie nie opuszczało. Chodziłem do szkoły jak każde dziecko, lecz wydawało mi się, że byłem tam tylko ciałem. Obserwowałem wszystko z dystansem. Czasami czułem się intruzem.

Byłem już nieco starszy, kiedy matka zaczęła znikać. Wracała późno. Tłumaczyła się pracą, ważnymi sprawami. Czasami nie miała siły, prosiła tylko o milczenie przed ojcem. Kochałem ją nad życie, więc robiłem wszystko, o co mnie poprosiła. Zdawała się mi być lądem na horyzoncie, udowadniającym, że nie jestem sam.

To był mój najgorszy błąd. Powodem może była ta bezgraniczna miłość, może to, że do ojca nie czułem nic, tak samo jak do reszty ludzi. Byli po prostu pionkami, nieistotnymi elementami, pustymi marionetkami, skorupami skrywającymi pustkę.

Z matką było coraz gorzej. Nawet ojciec zaczął to zauważać. Ojciec, ten kompletny egoista. Może to tylko dlatego, że matka straciła pracę i tylko on zaczął utrzymywać rodzinę. W domu zaczęło się piekło. Ojciec chodził z niewiadomego powodu ciągle nerwowy.

Kiedy sytuacja osiągnęła apogeum, matka zniknęła. Wyłowiono ją tydzień później z rzeki, siną i zapuchniętą. Na stryszku, w ulubionym kącie matki, znalazłem pożegnanie. Krótka wiadomość nabazgrana pośpiesznie na ścianie.

"Nie słuchaj ich. Nie słuchaj ich. Nigdy"

"Nigdy" było zapisane kursywą, a litery stawiane niepewnie. Miałem jedenaście lat.

Od zawsze, kiedy byłem zły na ojca, dorabiałem mu w wyobraźni twarz szakala. Nie wiem dlaczego, ale pomagało mi to. Po samobójstwie matki nie zobaczyłem więcej jego twarzy takiej, jaką widzieli inni.

Obwiniałem go o śmierć matki. Było to dla mnie oczywiste. Szczególnie po tym, co zrobił zaraz po pogrzebie. Nasz dom, pełen miękkich zakątków, puchatych, czerwonych kocy i pachnący kadzidełkami stał się siedzibą samotnego biznesmena. Ramki ze zdjęciami zastąpił stojak na klucze z otwieraczem do puszek, ozdoby przywiezione z wspólnych podróży zostały wyparte przez puste butelki po drogich alkoholach, przynoszonych przez znajomych na copiątkowe, głośne imprezy. Kuliłem się wtedy w kącie pokoju, ściskając uszytego przez matkę pluszaka i starałem się jak najciszej oddychać. Zakrywałem głowę kocem, usilnie próbując zniknąć ze świata. Czasami pijani przyjaciele ojca przychodzili do mojego pokoju; ich wizyt nie wspominam dobrze. Wkrótce im też dorobiłem monstrualnie przejaskrawione pyski drapieżników.

Kiedy miałem trzynaście lat, każda osoba mnie otaczająca miała dorobioną drugą twarz. Najgorsze było to, że nie mogłem już zdjąć im tych masek. Nie uważałem to w żadnym stopniu za oznakę jakiejkolwiek choroby psychicznej, co najwyżej za winę mojej zbyt wybujałej wyobraźni. Od małego wszyscy mówili o tym, że mam bardzo bujną wyobraźnię. Jednocześnie przeplatało się z rzucanymi oskarżeniami, że kłamię. Dla dalekich ciotek byłem znany jako mały kłamczuch.

Nie bolało.Where stories live. Discover now