Prolog

40 1 0
                                    

Robert zdenerwowany rzucił gazetą w szarobiałego gołębia, który podleciał do okruszków chleba rzuconych przez jakąś staruszkę. Nie mogąc się powstrzymać, zaklął siarczyście, aż kobieta, niosąca prawdopodobnie ukradzione z pola ziemniaki przyspieszyła kroku.
- Dlaczego nie mogę się ogarnąć? - pomyślał w duchu. Był rozdarty między walczeniem dla dobra świata, a pozostaniem w jego rodzinnej, bezpiecznej wsi.
Po chwili namysłu podniósł gazetę i jeszcze raz spojrzał na plakat wojska umieszczony na okładce. Wielki napis REKRUTACJA nie dawał chłopakowi spokoju.
Zrezygnowany wstał i, ciągnąc nogami po ziemi, ruszył do domu, gdzie czekało go pranie, gotowanie i sprzątanie, czyli do niedawna zajęcia jego matki. Jednak po wylewie, kiedy matka była sparaliżowana od pasa w dół, to on przejął większość domowych obowiązków. Nie mógł jej zostawić, nie mógł zrobić tego kobiecie, która była dla niego ostoją we wszystkich jego życiowych zawirowaniach.

Westchnął, wchodząc na posesję pełną krzewów róż, które wspinały się razem z winoroślą po ścianach ich małego, jednak przytulnego i ciepłego domku.
- Robert, to ty? - krzyknęła Barbara Shawn, matka Roberta, pochodząca z Polski, z której wyjechała razem z rodzicami i bratem, mając zaledwie 10 lat.
- Witaj matko - Robert podszedł do mamy, która od czasu wylewu tylko siedziała przy oknie i patrzyła na niekończące się pola.
- Robercie, błagam, zawieź mnie na spacer. Nie mogę cały czas siedzieć w domu. Oszaleję z nudów - powiedziała wszystko, co miała na języku, i znacząco skierowała podbródek w stronę ścieżki, która biegła przed ich domkiem.

Robertowi nie trzeba było dużo mówić. Zaprzągł ich konia, jedyne zwierzę, jakie zostało na farmie. Reszta została sprzedana, by opłacić leki dla matki. Nie mogli jednak rozstać się z ich kochanym Gniadym, który rżał na sam ich widok.
Szybko uporał się z chomątem i całą resztą i podczepił konia do dyszli ich wozu, po czym wyniósł matkę z domu i bezpiecznie usadził ją na koźle, obok siebie. Wziął lejce w ręke, cmoknął na gniadosza, a ten ruszył energicznym stępem ciekawsko nastawiając uszy w stronę ćwierkających ptaków.

~¤~

Następnego dnia Robert wstał o świcie, by zdążyć na mszę. Najbliższy kościół był pięć mil dalej, więc żeby zdążyć, Gniady co chwilę musiał biec galopem. Na szczęście był dużym, energicznym koniem, który aż sam się do niego rwał. Robert wiele razy dziękował matce i zmarłemu dawno ojcu, że kupili tego chuderlawego niegdyś i bojaźliwego źrebaka, który miał iść do rzeźni. Teraz gniady wałach* był poprawnie zbudowanym, wysokim i wrzechstronnym koniem; chodził zarówno przy dyszlu, jak i pod siodłem.

Robert ściągnął wodze i zatrzymał pędzącą, brązową bestię, jak go pieszczotliwie nazywał. Wałach potulnie zwolnił i zatrzymał się przed kościołem.
Chłopak ściągnął mu wodze z szyi i poluźnił popręg, by gniady mógł spokojnie rzuć wysoką trawę rosnącą przy kościele. Wiele osób tak robiło; tu, na głębokiej wsi, samochody zjawiały się strasznie rzadko, toteż bestia znała wszystkie konie z okolicy, a one jego.

Wracając do Roberta, nie mógł on przestać myśleć o plakacie na okładce gazety. Kusiła go, i to bardzo. Miał przed oczami siebie w ciemnozielonym mundurze, maszerującego naprzeciw wrogim wojskom. Może kiedyś zobaczy te piękne zabytki, niszczone wiatrem wojny, która zdziesiątkowała już tysiące ludzi? Czy uda mu się chociaż trochę przyczynić do jej końca?
Z zamyśleń wyrwał gwałtowny ruch szyi jego konia w górę. Robert po chwili poznał przyczynę.
Do kościoła zbliżał się czarny samochód. Chłopak napawał się jego widokiem; czarny lakier odbijał się w słońcu, a koła wzbijały kurz. Nawet zapach benzyny go odurzał.
Gniady, który jakby poczuł, że jego właściciel patrzy na to czarne coś, chrapnął nieufnie i lekko chwycił zębami za jego rękaw.
- Och, zapomniałem, że mam własny samochód - pomyślał Robert ze śmiechem i wręczył wałachowi jabłko, które wziął z domu dla siebie. Koń zadowolony opuścił łeb i znowu zaczął przeżuwać trawę.

Kiedy drzwi samochodu zatrzasnęły się, ludzie momentalnie odwrócili głowy do tyłu. Nawet ksiądz przerwał mszę, gdy z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni; jeden łysy i bez obu jedynek, drugi bez jednej nogi, wspomagający się na kulach. Nic nie mówili tylko podnieśli rewolwery i skierowali je w stronę tłumu.
Ludzie oczywiście zaczęli panikować, biegając dookoła. Robert wziął Gniadego za krzaki jałowca, gdzie podpiął mu popręg. Wsiadł na niego i kopnął Gniadego łydkami. On, jakby zrozumiał, i ruszył cwałem w stronę domu.

~¤~

To, co Robert zastał w wiosce, było nie do opisania. Palące się domy, zwierzęta biegające wokół i ludzie płaczący nad dymiącymi zapasami. Zdenerwowany ruszył w stronę domu, który stał w lesie.
Na miejscu dostrzegł płonącą szopę i wywarzone drzwi. Puścił gniadego luzem, który, wciąż niespokojny, zaczął chodzić po ogrodzie.

Widok domu zszokował go do tego stopnia, że wchodząc do domu, widział najgorsze.
Jego przypuszczenia sprawdziły się.

Jego matka leżała bez ruchu na podłodze, w nienaturalnej pozycji. Jej jasnoniebieskie, kiedyś pełne życia i życzliwości, teraz nieruchome i pozbawione wyrazu, zdradzały, że nie zmarła ze strachu. Rozejrzał się; ostry róg stołu,  który miał spiłować, był we krwi, podobnie jak podłoga wokół jej matki.

Był wściekły. Na siebie, na morderców, na świat. Po nic ta wojna. Miał ochotę, jak połowa świata, ukręcić kark Hitlerowi i wszystkim nazistom. Gdyby nie oni, jego matka by żyła.
Ci dwaj byli hitlerowcami.

Nie płakał nad matką. To był zbyt duży ból, płacz by nie pomógł. Po kilku minutach doszło do niego, co właściwie się stało. Na szczęście nikt oprócz matki i jego nue wiedział o tajnej skrytce pod obluzowaną deską, gdzie trzymali najcenniejsze rzeczy. Odsunął deskę i wyjął drewnianą, lakierowaną szkatułkę z czarnego drewna. Były w niej pierścienie z litego złota, kolczyki i bransolety ze srebra, jednak najwięcej miejsca zajmował wisiorek z białym diamentem, przyczepiony do łańcuszka żelaznym uchwytem, na którym było wygrawerowane Semper Iustus, co oznaczało zawsze sprawiedliwi. Było to motto rodu jego matki, niegdyś zubożałej polskiej szlachty. Spakował wszystkie cenne rzeczy, zdjął siodło i ogłowie Gniademu, po czym go zaprzągł. Siodło i ogłowie konia, a także cały potrzebny dobytek spakował do wozu.

Miał jeden cel. Nowy Jork, stolica stanu, chyba największe miasto w kraju. Tam mieszkał brat jego matki.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Nov 11, 2017 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

War & loveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz