coruscation

172 20 9
                                    

Nie rozumiem cię, Gerard. Jak ktoś taki jak ty może teraz mieć wątpliwości? Język plącze ci się, gdy tylko ktoś wypowie moje imię. Uciekasz wzrokiem, starasz się zmienić temat, odciągnąć uwagę rozmówcy od niewygodniej prawdy. Czego się obawiasz? Nikt nie ma prawa wiedzieć. Za dobrze ukrywaliśmy fakt, że kiedyś coś nas łączyło, że lata temu byłem dla ciebie kimś więcej niż tylko kumplem z kapeli. Wszystkie przejawy czułości między nami zgrabnie tłumaczyliśmy buzującymi hormonami, akcjami pod publikę, chęcią rozgłosu. Byliśmy głupi i nieodpowiedzialni, zaślepieni miłością, która kazała wierzyć, że dopóki będziemy razem, nic nie stanie nam na przeszkodzie do szczęścia. Jednak lata mijały, a wraz z nimi coś uległo zmianie. Poznałeś kogoś. Mówiłeś mi, że tak będzie lepiej, przekonywałeś, że to wyciszy plotki o naszym rzekomym romansie. Obiecywałeś, że to niczego między nami nie zmieni, więc zgodziłem się na tę cholerną umowę. Toczyłem walkę ze swoim umysłem, wmawiałem mu, że to prawda, ale już wtedy, w głębi serca wiedziałem jak to wszystko się skończy. Nasze życie miłosne wylądowało w koszu i to tylko i wyłącznie twoja wina Way. Już nie patrzyłeś na mnie w ten sam sposób. Delikatny dotyk, czułe pocałunki, sprośne szepty, to wszystko odeszło w niepamięć. Stało się tylko niewyraźnym wspomnieniem lepszych czasów, które mogłem przywoływać w swojej głowie podczas samotnych wieczorów. Gdzie wtedy byłeś, Gerard? Znów zatajałeś nasz związek podczas zupełnie niezobowiązującej, upojnej nocy u boku Lindsey? Wtedy dużo płakałem, czasami całymi dniami leżałem w naszym łóżku, bez chęci do życia i walki lub wpatrywałem się w zdjęcia wiszące nad komodą. Zrobione kilka lat temu fotografie w niczym nie przypominały nas z tego okresu. Dużo czasu minęło zanim postanowiłem wziąć się w garść. Nie przyniosło to jednak dużych zmian. Wpadłem w rutynę, za którą na przemian dziękowałem i przeklinałem Boga, czy jakiekolwiek siły wyższe. Miałem pewność, że nie zaskoczysz mnie następnego dnia czymś nowym, nie wbijesz kolejnej drzazgi w moje ledwo bijące serce. I tak każdego poranka wstawałem wcześnie, niewyspany, robiłem nam kawę, tobie gorzką- bez mleka ani cukru, bo przecież taką lubisz najbardziej i czekałem aż sen odda cię spowrotem w wir przyziemnych zajęć. Zazwyczaj dostarczałem swojemu ciału kofeiny samotnie, wpatrując się w parujący dym, ulatujący z drugiego kubka, stojącego idealnie na przeciwko mnie. Ty w tym czasie wracałeś porannym autobusem do domu, z nadzieją, że nie zauważę twojej nieobecności, bądź odsypiałeś imprezę z poprzedniej nocy. Potem robiłem obiad, który mimo wszystko jedliśmy razem, sam nie wiem dlaczego, może by zachować choć pozory normalnego związku. Później zamykałeś się w swoim pokoju, rysując swe arcydzieła bądź pisząc teksty nowych piosenek. Ja w tym czasie chwytałem się błahych prac domowych, by tylko nie myśleć o tym, jak bardzo mi cię brakuje. Zawsze kończyłem próbując uspokoić spazmatyczny płacz, którym dławiłem się samotnie, starając się nie zwrócić na siebie twojej uwagi. Z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że musiałeś to słyszeć. Dlaczego ani razu nie zareagowałeś? Koło dwudziestej jadłeś szybką kolację i bez słowa wychodziłaś z naszego mieszkania, a ja do późna czekałem, aż dotrzesz bezpiecznie do domu. I tak każdy następny dzień wyglądał jak poprzedni przez kilka naszych ostatnich, wspólnych miesięcy.
Pod koniec stycznia coś we mnie pękło. Kolejnego samotnego wieczora spakowałem wszystkie swoje rzeczy i wyjechałem do matki. Bez pożegnania, bez kłótni, bez przeprosin czy krzyków. Po prostu wyszedłem, zostawiajac za sobą to, o co walczyłem przez ostatnie lata. Podróż w rodzinne strony minęła mi na przemyśleniach. Walczyłem sam ze sobą, chciałem zawrócić, wbiec do domu i rzucić ci się na szyje. Pragnąłem byś przeprosił za wszystko, obiecywał, że to już nigdy się nie powtórzy, że to była okropna pomyłka i że nadal mnie kochasz. I słowo daję, że po tylu latach nadal byłbym gotowy szarpnąć tą cholerną kierownicą i wybaczyć ci to całe gówno, które mnie przez ciebie spotkało. Jednak nie zrobiłem nic. Nie dlatego, że miałem silną wolę, właściwe zawsze byłem chujowy w realizowaniu postanowień, po prostu wiedziałem, że zastanę pusty dom pogrążony w przytłaczającym mroku. Wolałem zagłuszyć dźwięk łamanego serca w samochodzie, pośród muzyki płynącej ze starego radia, niż słuchać jak upada ciężko na podłogę i odbija się echem od ścian naszego domu, wśród naśmiewającej się ze mnie ciszy.
Słońce zachodziło już za horyzont, gdy przybyłem wreszcie do rodzinnego gniazda. Matka przyjęła mnie z otwartymi ramionami, trzymałem ją mocno, nie chciałem wypuścić jej drobnej sylwetki z ramion, jakby była moim jedynym ratunkiem, samotną wyspą na oceanie, a ja zmęczonym rozbitkiem targanym falami. Nie zadawała pytań, zaprowadziła mnie wgłąb swoich czterech ścian. Kazała mi przysiąść na kanapie i czekała. Czekała, a ja mówiłem. O wszystkim. O tym jak to się zaczęło, o tym, że byliśmy zakochani, szczęśliwi, że z biegiem czasu coś zaczęło się psuć, że nie potrafiłem już tak żyć, że uciekłem, jak tchórz. Głaskała mnie po głowie mówiąc, że dobrze postąpiłem i powinienem to skończyć już dawno temu. Nie odpowiedziałem nic. Przecież dobrze wiedziałem co należy zrobić, sęk w tym, że nie potrafiłem.
Zostałem w Belleville na jakiś czas. Przez kilka dni dzwoniłeś, pisałeś sms'y. Najpierw do mnie, potem do naszych przyjaciół, a nawet mojej rodziny. Nie odebrałem ani razu. Odpisałem ci tylko, że żyję i jestem bezpieczny. Byłem takim cholernym wrakiem. Ciagle piłem, płakałem i znów piłem. Próbowałem zapomnieć, przysięgam, że próbowałem, ale nic nie przynosiło rezultatów. Matka usiłowała zeswatać mnie z kilkoma dziewczynami z sąsiedztwa, ale każda z nich, gdy tylko mnie zobaczyła, nagle zmieniała zdanie. Nie miałem im tego za złe, nie chciałem się z nikim wiązać, moje serce należało do ciebie Gerard i nikt inni nie był w stanie mi cię zastąpić. Kochałem cię tak cholernie mocno i przysięgam, że już dawno zaćpałbym się na smierć, gdyby nie ona.
Spotkaliśmy się przypadkiem, pewnego marcowego poranka, gdy szedłem po paczkę fajek na stację benzynową. Przez kaptur naciągnięty na głowę nie zdołałem jej zobaczyć. Zderzenie barkiem nie było silne, ale rozzłościło ją na tyle, by odwróciła się i zaczęła rzucać niecenzuralnymi komentarzami w moją stronę. Moja wyprana z uczyć dusza odburknęła tylko niewyraźne 'przepraszam', ale to wystarczyło jej, by mogła rozpoznać mój głos. Nie dowierzała, że to ja. W sumie nie miałem co się dziwić. Mocno schudłem. Całymi dniami siedziałem w pokoju, przez co skóra nabrała brzydkiej, szarawej barwy. Przekrwione oczy i sińce pod nimi, towarzyszyły mi na codzień, wiernie oddając nieprzespane noce. Po zbuntowanym, pewnym siebie chłopaku z chytrym uśmiechem na ustach, którego znała jeszcze z czasów licealnych nie było śladu. Nalegała na spotkanie, najlepiej od razu. Zgodziłem się. Zaprowadziła mnie do swojej ulubionej kawiarni i opowiadała o tym, co działo się u niej przez ostatnie lata. O tym, że po liceum skończyła studia, dostała się do wymarzonej pracy, poznała kogoś i po pewnym czasie zamieszkali razem. Byli szczęśliwi, jednak kilka dni temu chłopak ten, zostawił ją i odszedł. Zrobiło mi się jej żal, w końcu Jamia była moją szkolną miłością. Spędziliśmy ten dzień razem, potem widywaliśmy się coraz częściej. Pewnego dnia przełamałem się i wyjawiłem jej, co działo się u mnie, gdy nasze drogi się rozeszły. Mimika jej twarzy zmieniała się wraz z upływem mojej historii, a ja dzięki temu miałem okazje zrozumieć jak bardzo się stoczyłem. Na początku pogratulowała mi sukcesu w zespole, wyjaśniła, że słyszała nas w radiu i była ze mnie bardzo dumna. Potem przeszła do ciebie. Nie szczędziła ci wyzwisk i gróźb i choć wiem, że miała rację, każde niepochlebne słowo kierowane w twoim kierunku zadawało mi tępe ciosy w serce.
Po tym wszystkim zaprzyjaźniliśmy się jeszcze bardziej. Spędzaliśmy wspólnie każdą wolną chwilę. Matka mówiła mi, że dzięki niej zmieniam się na lepsze i widzi, że ewidentnie podobam się dziewczynie. Nalegała, że powinnismy spróbować, ale ja nie chciałem, Gerard. Wiem, że to głupie, ale gdzieś w głębi serca miałem nadzieję, że wrócimy do siebie.
Możesz więc sobie wyobrazić jak cieszyłem się, gdy dostałem od ciebie maila, w którym wyjaśniałeś, że przyjeżdżasz odwiedzić rodzinę i nalegasz na spotkanie ze mną. Nie powinienem się wtedy na to zgadzać, ba- każdy normalny człowiek odesłałby cię do domu i załatwił sobie zakaz zbliżania się, ale ja nie mogłem. Znów dałeś mi nadzieję, a ja nigdy nie potrafiłem ci odmówić. 
Dwudziestego drugiego marca dwa tysiące trzynastego roku stałem pod bramą twojej pierwszej kawalerki. Minęło już wiele lat odkąd tu mieszkałeś, jednak znałem trasę na pamięć, w końcu kiedyś przychodziłem tu prawie codziennie.
Bałem się tego co nastąpi, pamietam to do dziś. Mimo, że chłodne powietrze biło mi w twarz, dłonie pociły się niemiłosiernie, a serce paskudnie łomotało, nie ruszyłem się z miejsca ani na chwilę. I po pewnym czasie cię zobaczyłem. Szedłeś niepewnie w moją stronę, rozglądając się do momentu, w którym twoje oczy nie spotkały moich. Jeśli kiedykolwiek myślałem, że się z ciebie wyleczyłem, to cholernie się myliłem. Tęskniłem za tobą tak bardzo, że byłbym w stanie zacząć kochać się z tobą na środku ulicy. Gdy podszedłeś wystarczająco blisko, by móc zacząć normalną konwersacje, niepewnie objąłeś mnie drżącymi ramionami, a ja, gdy tylko poczułem ciepło twojego ciała, przywarłem do ciebie szybko i nie miałem ochoty wypuszczać cię już nigdy. Kiedy jednak zdołałeś się ode mnie odkleić, mogłem ci się lepiej przyjrzeć. Twoje włosy wciąż przypominały kolorem zachodzące słońce, odrosły tylko trochę i teraz sięgały ci przed ramiona. Schudłeś jednak, nawet bardzo, dlatego od razu zaprowadziłem nas do kawiarni i zamówiłem ci dużą porcję tortu bezowego oraz czarną kawę. Długo rozmawialiśmy o przyziemnych sprawach, a ja czułem się jak za dawnych lat. W końcu opuściliśmy lokal i skierowaliśmy się nad rzekę. Gdy byliśmy jeszcze gówniarzami, uwielbialiśmy przesiadywać tu godzinami i obściskiwać się na starym murku zarośniętym mchem. Dlatego gdy zobaczyłem, że zmierzasz właśnie tam, oddałbym wszystko by cofnąć czas do tamtych lat. Usiadłeś niepewnie na wilgotnym betonie, a ja bez zastanowienia, usadowiłem się jak najbliżej ciebie. Wypuściłeś ciężko powietrze, jakbyś szykował się do stresującego monologu, który ma zmienić życie miliona istnień. Spojrzałeś na mnie, więc uśmiechnąłem się do ciebie przyjaźnie. Przyciągnąłeś mnie do siebie, a ja oparłem się o twoją klatkę piersiową i słuchałem bicia twego serca. Długo milczeliśmy, ciesząc się chwilą i choć oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, co zaraz nastąpi, po prostu baliśmy się psuć nastrój jakimikolwiek słowami. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, zacząłeś mówić.
Ćwiczyłeś to Gerard, przyznaj się. Nikt nie byłby w stanie wypowiedzieć tak pięknie skomponowanych zdań, bez wcześniejszych przygotowań. Wsłuchiwałem się w twoją wypowiedź jak w nową piosenkę, śpiewaną tylko dla mnie i choć jej słowa były niezwykle bolesne, pokochałem cię przez nią jeszcze bardziej. Potok poezji wylewał się z twoich ust, a ja zacząłem płakać i toczyć walkę ze swoim umysłem- przerwać tę torturę, czy pozwolić ci kontynuować układanie naszej przyszłości, której wizja zabijała mnie z każdym twoim następnym słowem. Dużo przepraszałeś, między innymi za ostatnie miesiące. Wydawało ci się, że tak będzie prościej, że obaj o sobie zapomnimy i rozejdziemy w pozorowanej złości, pewni, że nie dało się już niczego uratować. Potem przyszedł czas na wspomnienia. Opowiadałeś o pierwszych latach naszego związku, jak o najpiękniejszej kobiecie jaka kiedykolwiek będzie chodzić po tej planecie. Ubrałeś ją w czułe pocałunki, nieśmiałe zbliżenia, ciepło naszych zakochanych serc. Nie zapomniałeś o koronie z prawdziwej, szczerej miłości i ognia pożądania. Gdy skończyłeś przyszedł czas na najgorsze. Przyszłość. Już nie wspólna, a twoja u boku Lindsey i waszego nienarodzonego jeszcze dziecka, o którym dowiedziałeś się kilka dni temu. Nalegałeś bym kogoś sobie znalazł, kogoś, kto choć w połowie będzie kochać mnie tak, jak ty. Zespołu też już ma nie być. Ma nie być nas. Każdy ślad po Frank'u Iero i Gerardzie Way'u, będącymi kimś więcej niż tylko przyjaciółmi, ma zniknąć. Nie rozumiałem dlaczego. Dlaczego chcesz skrzywdzić nas obu? Dla Lindsey? Dla dziecka? Nie wiem co wtedy tobą kierowało i nie wiem co kierowało mną, że tak łatwo się zgodziłem. Dwudziestego drugiego marca dwa tysiące trzynastego roku skończył się nie tylko zespół, ale i my.
Wróciłem do matki późno w nocy, kompletnie pijany. Podobno pomagała mi dotrzeć bezpiecznie do łóżka, udzielając przy tym kilku lekcji picia alkoholu z umiarem. Nie miałem umiaru, jeśli chodziło o ciebie.
Kilka dni później zaprosiłem Jamie na kolacje. Przygotowałem posiłek, nakryłem do stołu, zadbałem o klimatyczne oświetlenie i muzykę. Założyłem elegancką koszulę i czarne jeansy. Wyjąłem kolczyk z ust, który tak uwielbiałeś. Jednak tu nie chodziło już o ciebie. Zaczynałem od nowa, tak jak tego chciałeś.
Gdy kobieta zjawiła się w moich progach ubrana w czarną, przylegająca sukienkę i czerwone szpilki, aż odjęło mi mowę. Całości dopełniały spięte luźno włosy i elegancki makijaż. Wyglądała pięknie. Nie tak pięknie jak ty, robiący rano tosty w samych bokserkach oraz luźnej koszulce i potarganych od snu włosach, jednak nadal olśniewała urodą. Przy kolacji dużo rozmawialiśmy, atmosfera była romantyczna, nie czuliśmy się spięci, dlatego gdy złapałem ją za rękę i spytałem czy zostanie moją dziewczyną, nie wyglądała na zaskoczoną, zgodziła się z radością i od tamtej pory lubiła tytułować się panią Iero.
Życie toczyło się dalej, biegnąc swoim torem i mimo, że zawsze czegoś mi brakowało, nie chciałem przyznać się to tego, że chodziło właśnie o ciebie. Po roku naszego związku ja i Jamia wzięliśmy ślub, a kilka miesięcy później byliśmy dumnymi rodzicami dwójki bliźniąt. Twoje życie też wydawało się być udane. Ożeniłeś się z Lindsey, a na świat przyszła wasza córeczka. Na każdym zdjęciu jakie udało mi się znaleść, mała była do ciebie niesamowicie podobna. Słyszałem też o popularności twoich komiksów. Cieszę się, że nareszcie ktoś oprócz mnie docenił twój talent rysowniczy. Sam zająłem się tym co sprawiało mi najwięcej radości i w czym czułem się najlepiej. Założyłem własny zespół i choć brakowało mi ciebie, Mikey'a i Ray'a, dobrze czułem się w towarzystwie nowych muzyków.
Całe swoje późniejsze życie uciekałem przed tobą jak mogłem, unikałem jak ognia. Stałeś się w mojej rodzinie tematem tabu, sam nie wiem, czy z niechęci reszty domowników do twojej osoby, czy może z faktu, że gdy tylko ktoś wspomniał o Gerardzie Way'u choć słowem, stawałem się kupą chodzącej depresji. Co noc modliłem się do Boga, by darował mi to piekło, by pozwolił mi o tobie zapomnieć, ale On notorycznie odrzucał ode mnie wszystkie prośby, jakimi Go obsypywałem. Zacząłem nawet chodzić do kościoła, ale po dwóch miesiącach darowałem sobie te katusze, zdając sobie sprawę, że nie przynoszą one żadnych skutków.
I tak pewnie wyglądało by moje życie, do końca moich nędznych dni. Przeplatane nieszczęśliwą miłością i drobnymi, ulotnymi przyjemnościami, gdyby nie głośny dźwięk przychodzącego połączenia. Zaspany i nieźle zirytowany przez fakt, że jakiś natręt wyzwania do ludzi o trzeciej w nocy, wyszedłem na taras i niechętnie nacisnąłem zieloną słuchawkę.
Nie trzeba wiele bym ci uległ, Gerard. Właściwie wystarczy parę słów, a w tym wypadku jeden głupi telefon, który znaczył dla mnie więcej niż wszystkie bogactwa tego świata. Drżącym od płaczu i niepewności głosem mówiłeś, że kilka godzin temu zerwałeś z Lindsey. Powiedziałeś jej prosto w twarz, że nie kochasz jej i nigdy nie kochałeś. Że była dla ciebie tylko ucieczką od strasznych myśli kłębiących się w twojej głowie. Że choć na chwilę nie opuściłem twojego serca i przez te wszystkie lata cierpiałeś, z dnia na dzień coraz bardziej. I w tej chwili powinienem nawypominać ci, jakim hipokrytą jesteś, jak bardzo nie masz szacunku do nikogo, nawet swoich najbliższych i jak bardzo niszczysz wszystkim życie, ale nie miałem w zwyczaju obrażać samego siebie. Dlatego powiedziałem ci tylko, byś podjechał samochodem pod moją starą szkołę i zaczekał tam na mnie. Wyjąłem torbę z szafy i spakowałem do niej najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrałem się cicho, po czym nagryzmoliłem na kartce krótki liścik. Wymknąłem się z domu i spojrzałem na niego po raz ostatni.
Biegłem, a zimny, nocy powiew wiatru, muskał delikatnie moje rozpalone serce i przynosił mu delikatną ulgę. Zmęczony dotarłem pod bramę liceum i oparłem się o nią, łapczywie łapiąc powietrze, po męczącym przebyciu dystansu. Gdy po chwili z mroku wyłoniła się twoja sylwetka, oświetlana tylko słabym światłem starej latarni, wszystkie emocje gromadzone w sercu przez całe lata rozłąki, natychmiast znalazły ujście w łzach. Zderzyliśmy się w zachłannym pocałunku, obejmując się mocno, jakby któreś z nas miało zaraz rozpłynąć się w powietrzu.
Nie rozumiem cię Gerard, nie rozumiałem i pewnie nigdy nie zdołam zrozumieć, ale jadąc twoim samochodem bez konkretnego celu o piątej rano, słuchając muzyki, paląc tanie fajki i śmiejąc się z przeszłości jak z największego wroga, czuję się szczęśliwy. Zrozumiałem, że odnalazłem swoje przeznaczenie w człowieku, którego naprzemian kochałem i nienawidziłem przez połowę mojego życia. I w końcu, od piętnastu lat naszej burzliwej znajomosci, czuję, że nie muszę bać się o jutro.

[2698 słów]

finally Where stories live. Discover now