2. Holender(ka)

156 8 10
                                    

Zawsze utrzymywałam, że nie jestem podobna do żadnego z rodziców. Matka była typową modelową pięknością: długie nogi, gęste blond włosy, brązowe oczy, delikatne, ale wyraziste rysy. Niestety trudy życia odbiły się wyraźnie na jej urodzie, znacząc piękną twarz siateczką zmarszczek i głębokimi, sinymi cieniami pod oczami. Mama nigdy nie wyglądała na naprawdę wypoczętą, porządnie wyspaną i wolną od trosk.

Zachowała jednak smukłą figurę, jaką - mam nadzieję - po niej odziedziczyłam. Przynajmniej na razie, na kilka tygodni przed dwudziestymi urodzinami, nie przybyło mi ani w biodrach, ani w talii. Właściwie to jestem deską z każdej strony. Moje kobiece kształty są ledwie zarysowane, a nogi proste jak patyki. Nauczyłam się jednak patrzeć na to z lepszej strony: lepiej mieć wszędzie za mało, niż wszędzie za dużo.

Co do ojca... dopiero w ostatnim czasie zdałam sobie sprawę, że może... trochę... na upartego... mamy coś wspólnego. Te same duże, szaro-niebieskie oczy, prosty nos, pełna dolna warga i te cholerne włosy, które były moją zmorą odkąd pamiętam. Bez względu na długość nie byłam wstanie ich rozczesać, wyprostować ani w żaden inny sposób ułożyć. Niestety nie byłam typem panienki w różowej sukience, która zarzuciłaby na plecy swoje długie loki, ale w akompaniamencie dżinsów, bluz i kraciastych koszul, spinałam je w koka albo koński ogon i przy pomocy milionów wsuwek usuwałam nieznośne kosmyki z oczu. Więc chyba też ubieraliśmy się podobnie.

No i kolczyk. Identyczna podkowa w lewym uchu, którą mama najchętniej oderwałaby mi razem ze skórą. Zdążyłam przywyknąć, że jest przewrażliwiona na punkcie wszystkiego, co mogło jej przypomnieć o ojcu. W końcu nie tak powinna skończyć się pierwsza prawdziwa miłość, prawda? Ja, nie wiedzieć czemu, zyskiwałam pewien rodzaj pewności. Wierzyłam, że dopóki Valentino go nosi, jest tym samym facetem, w którym moja mama zakochała się kilkanaście lat temu.

Zaczynam dzień nienaturalnie wcześnie i przez większość czasu włóczę się po mieście, zaglądając do kolejnych hoteli w poszukiwaniu pokoju. Jest to jednak kumulacja sezonu plażowego i wyścigowego weekendu, więc gdy docieram na tor okrężną drogą wiodącą przez większość miasta, wciąż śpię na bruku i to tylko pod warunkiem, że nie przegonią mnie z niego żadne służby porządkowe.

Przy wejściu naturalnie jest tłok. Staję w długiej kolejce w towarzystwie mi podobnych fanów ubranych w klubowe barwy i z flagami łopoczącymi na wietrze. Nigdy nie inwestowałam w te wszystkie graty, choć jako dziecko namawiałam mamę wielokrotnie. W końcu które dziecko nie lubi kolorowych, bezużytecznych pierdółek?

- Miejscowa? - zagaduje mnie jakaś dziewczyna, równie znudzona co ja. Ma na sobie zwykłą czarną koszulkę, ale głowę - zapewne z braku czapki - owinęła czerwoną flagą na wzór arabskiego turbanu.

- Z dalszej okolicy - odpowiadam nieco wymijająco. Zrozumiałam, że nie ma sensu tłumaczyć obcym, gdzie leży moja mała mieścina, bo i tak nie ma to znaczenia. Istotne natomiast jest, że obie mówimy po hiszpańsku i możemy jakoś wypełnić czas podczas oczekiwania na wejście.

- Ja jestem z Holandii. W prezencie urodzinowym rodzice kupili mi bilety na wszystkie europejskie rundy - wyjaśnia, widząc moje zaskoczenie. - Po za Silverstone. A szkoda, lubię ten tor. A ty? Sama? Rodzina? Chłopak?

- Sama - odpowiadam niemrawo. - Moi rodzice... moja mama nie przepada za wyścigami.

- A ojciec? - dopytuje, opierając się o barierkę obok mnie i poprawiając swoje nakrycie głowy.

- Chyba wszystko mu jedno - stwierdzam obojętnie, wzruszając ramionami.

- Ach, mój ulubiony typ tatusia - sarka. - Nie cierpię nieodpowiedzialnych ludzi, a porzucenie dziecka, które samemu się zmajstrowało jest największą nieodpowiedzialnością.

Mi Familia (POPRAWKI)Where stories live. Discover now