Oczywiście autobus się spóźniał. I to nie jeden, właściwie każdy. Bo był weekend i jechały objazdem, ale zanim się zorientowaliśmy, minęło trochę czasu. Przeszliśmy więc przystanek piechotą (aruite iku jako pleonazm brzmiało nieco bardziej uroczo niż iść piechotą – nachodziło mnie w myślach), a stamtąd już pojechaliśmy normalnie cały jeden kolejny. Tłumu ludzi nie trzeba było szukać, widziałem go już z daleka, a im bliżej niego byłem, tym bardziej miałem ochotę się wrócić. Ale obiecałem Michałowi! Powtarzałem to sobie jak szaleńcy w horrorach jakiś swój satanistyczny bełkot i szedłem dalej.

Odpaliłem jednego z skrętów z melisą zaraz po tym, gdy potrąciło mnie kilka osób. Szczerze tego nienawidziłem. Jakbym naprawdę był aż taki chudy, że mnie nie widać!

— Michał, widać mnie?

— O czym ty gadasz?

— No, pytam się, widać mnie?

— A jak ci się zdaje?

— To dobrze...

Nie musiał rozumieć, upewniałem się tylko, że nie zniknąłem, bo zachowanie ludzi jakoś nie dawało mi wystarczającej pewności.

Zatrzymaliśmy się w końcu, bo stanowczo zaoponowałem przeciwko wciskaniu się w samo centrum wydarzeń. Kumpel odpuścił, widząc, że już i tak ledwo stoję i zaczynam stawać się niespokojny – dlatego właśnie wolałbym moje tabletki od tego zielska. Rozpoczęło się odliczanie. Po chwili się skończyło, a wszędzie wokół wykwitły świetliste kwiaty, czy co to tam. Lubiłem mówić o nich „kwiaty" – to było tak bardzo po japońsku. Przynajmniej w kwestii fajerwerków, bo odnośnie samych światełek miałem mieszane uczucia i wolałem ich w ogóle nie nazywać.

W tłumie straciłem Michała z oczu. Zorientowałem się dopiero po chwili, kiedy o coś go zapytałem, a odpowiedział mi jakiś nieprzyjazny pomruk faceta w czarnym kapturze. Odszedłem od niego na bezpieczną odległość i zacząłem się rozglądać za Stawem. Oczywiście nigdzie go nie widziałem. Nie był przecież niski, ja też nie byłem, więc czemu, do cholery, jak zwykle miałem problemy?

Już zaczynałem pogrążać się we wściekłości, kiedy moje serce stanęło wraz z tym, jak wzrok odruchowo zatrzymał się na znajomej twarzy. Pośród niewielkiej grupki studentek z roku stała call girl. Wpatrywała się w błyszczące niebo ze szczerą radością, jakby całe to idiotyczne widowisko naprawdę jej się podobało. Nie podejrzewałbym jej o to. Zawsze sądziłem, że pod tym względem była bardziej podobna do mnie. Myliłem się – nie pierwszy i nie ostatni zresztą raz. Za to wpatrywałem się w nią ze szczerą przyjemnością. Chciałem nawet podejść, ale wtedy przypomniała mi się nasza rozmowa.

Wiedziałem, że jestem dla niej nikim. Tylko zepsułbym jej nastrój. Uznałem nawet, że nie powinienem na nią patrzeć. Spuściłem wzrok i przeszedłem się w przeciwnym kierunku, póki nie wpadł na mnie Michał. Przeprosił i wyjaśnił, że spotkał jakąś koleżankę skądś tam. Udałem, że nie mam mu za złe i dobrze się bawiłem, a potem starałem się zasugerować, żebyśmy wracali, ale uparł się, żebyśmy z tą jego znajomą poszli do kawiarni.

Naprawdę nie chciałem. Szczególnie kiedy się dowiedziałem, że pod słowem „kawiarnia" kryła się właściwie herbaciarnia – i to ta sama, w której byłem z Kate. Nic w tym dziwnego, w końcu była w odległości dosłownie trzysta metrów spod Kolumny Zygmunta, ale i tak średnio mi to odpowiadało.

Poszliśmy za namową tej jego koleżanki – Ilony. Okazało się, że kiedy Michał był w Warszawie sam, była dla niego tym, kim ja od czasu do czasu. Nie byłem o to zazdrosny, w końcu nie łączyło mnie z nim nic specjalnego, za to zastanawiałem się, czy ona też o mnie wiedziała i taktownie milczała, czy jednak Staw oszczędził mi tego i jej nie powiedział. Chyba miałem szczęście, bo o niczym nie wspomniała. On zresztą też nie, chociaż tyle.

Dziwak z dyplomemWhere stories live. Discover now