samolocik

553 81 20
                                    

Stałam i biłam głośno brawo. A raczej próbowałam udawać, że ten wszechobecny hałas bierze się też z żałosnego dźwięku, które wydawały moje grube rękawice, uderzane o siebie. Nie miałam ochoty ich zdejmować, temperatura powietrza poniżej zera wyraźnie ostrzegała, że chłód może mi zamrozić ręce. Przynajmniej spod ciasno owiniętego szalika wydobywały się jakieś odgłosy, sugerujące, że jednak krzyczę z radości po udanym skoku Prevca. Chłopak przeskoczył sam siebie.

Spojrzałam na wielki ekran, zawieszony nieco po lewej stronie. Pokazywał kolejnego, ostatniego zawodnika, który czekał na belce na sygnał, że może się odepchnąć, wyskoczyć w powietrze i poszybować dalej niż Domen. Polski skoczek, prowadzący w klasyfikacji generalnej, Kamil Stoch.

Część skoku obserwowałam, wpatrując się w wielki monitor. W końcówce udało mi się wskoczyć na ławkę, wyciągnąć głowę nad czapki innych kibiców i zobaczyć jak Polak ląduje nieco bliżej niż jego poprzednik. Mimo tego skoczył daleko, co spowodowało krzyki radości z sektora zajętego przez jego rodaków.

Zaczęłam ponownie uderzać rękami o siebie, próbując wydać jakiś dźwięk. Nie wyszło to na szczęście tak żałośnie, jak wcześniej. Część kibiców uznała chyba mój wcześniejszy pomysł za ciut szalony, ale i skuteczny, bo spostrzegłam, że nie tylko ja stoję na krzesełkach. Poczułam się lepiej z myślą, że nie tylko ja mogę skręcić kark. Co jest ze mną nie tak?

Kamil zajął drugie miejsce, tracąc ledwie półtora punktu do prowadzącego Słoweńca. Nie powiem, miałam ochotę wypatroszyć sędziom jelita za tą niby nic nieznaczącą różnicę. No kurczę, przecież nie zaszkodziłoby im, gdyby dali te dwa punkty więcej. Nie miałam nic do Prevców, ale jeśli naszym skoczkom nie szło zbyt dobrze, to w drugiej kolejności kibicowałam zwycięzcy Turnieju Czterech Skoczni. Koniec końców, będzie jeszcze druga seria i w niej najlepsi powinni pokazać, kto tu rządzi.

Rozejrzałam się po trybunach i zauważyłam mojego brata, Filipa, który był początkującym fizjoterapeutą skoczków naszego kraju. Brunet machał do mnie i próbował przekrzyczeć tłum. W końcu moje uszy zaczęły rozróżniać poszczególne słowa i zeskoczyłam z ławki, prawie wywalając się na śliskiej powierzchni. Zgodnie z jego prośbą, ruszyłam w kierunku starszej, męskiej wersji mnie.

Dotarłam do barierek, a ochroniarz, którego znałam z widzenia, skinął głową, bym przechodziła. Nie ociągając się dłużej, opuściłam strefę dla kibiców i znalazłam się na mniej tłocznej przestrzeni, gdzie znajdowały się 'powozy' należące do różnych reprezentacji.

- Markus chce z Tobą porozmawiać - usłyszałam z ust mojego kochanego braciszka.

Wzruszyłam ramionami i ruszyłam za Filipem. Znałam się z Eisenbichlerem dość długo, bo od dziecięcych lat. Zdziwiłam się co prawda, że zamierza sobie ucinać pogawędkę akurat teraz, ale Fil wytłumaczył, że z powodu silnie wiejącego wiatru start drugiej serii został przełożony o dziesięć minut.

Weszłam za członkiem sztabu medycznego niemieckich skoczków do pomieszczenia, zajmowanego przez tych wyrośniętych facetów. Część z nich znałam osobiście, z niektórymi rozmawiałam od czasu do czasu, reszta zaś, to byli ludzie, których znałam tylko z telewizji, z nazwiska.

Spostrzegłam Markusa przekomarzającego się z drugim w tabeli zawodnikiem po pierwszej serii. Niedaleko spostrzegłam Domena, który korzystając z okazji braku kamer, zamierzał wywinąć któremuś z tej dwójki psikusa. Uśmiechnęłam się do niego i uniosłam kciuka w górę.

Chwilę później, gdy zrobiłam krok do przodu, witając się po japońsku z Noriakim, coś małego, ale ostrego wbiło mi się w oko, odbiło się od policzka i zaplątało w pomponie czapki. Usłyszałam śmiech rozbawionych skoczków, gdy przecierałam lekko załzawione oko. Kasai wskazał mi kierunek, z którego został wyrzucony w powietrze papierowy samolocik, bo to właśnie on upatrzył sobie mnie, jako ofiarę. Spojrzałam w stronę winowajcy i zamiast wygłaszać wielce interesujący monolog o tym, że mogłam stracić wzrok, zaniemówiłam.

Spostrzegłam blondwłosego mężczyznę, siedzącego niedbale na krześle z rozbawioną, a zarazem wyzywającą miną. Gdyby to był każdy inny zawodnik, porządnie bym go skrzyczała czy nawet nogi z tyłka powyrywała. Ale to był on. Właściciel cudownych, błyszczących spokojem oczu, którymi lustrował całą moją sylwetkę, począwszy od najdłuższych kosmyków włosów, skończywszy na czarnych, grubych buciorach chroniących stopy przed zimnem. Stałam przed nim sparaliżowana, a on wydawał się mnie rozbierać swoimi patrzałkami. Nawet nie pamiętam, w którym momencie przestałam przecierać pięścią bolące oko i otworzyłam usta ze zdumienia. Serce biło mi kilka razy szybciej, tak mocno, że aż zaczęło mnie szczypać w tych okolicach. Nikt wokół nie zwracał na nas uwagi, gdyby jednak spojrzeli, ujrzeliby małego buraka i najpiękniejszego skoczka na świecie.

Aż w końcu Daniel Andre Tande się odezwał. A ja, niczym jakaś głupia, zakochana nastolatka, pomyślałam, że wraz z usłyszeniem tego słodkiego jak miód głosu, mogę już umierać.

- Wybacz, Marie. To było niechcący.

***

Ależ oczywiście, że to było niechcący. No nic, polecam wam bardzo nowy podryw "na Tandego". Tylko błagam, nie celujcie jak nasz kochany Danielek w oczy, bo wasz cel może nie zauważyć w pełni waszej całej cudowności.
Ten one-shot był tak spontaniczny, jednak może coś mi tam wyszło. Może kiedyś to rozwinę albo napiszę jakieś inne one-shoty, a może zdecyduję się na dłuższe opowiadanie.

~peace out! (jetcrew pozdrawia xd)

Original: 13 lutego 2017r.

samolocik || daniel andre tandeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz