I

232 28 34
                                    


31 PAŹDZIERNIK, LOUISVILLE, KENTUCKY                                                                    GODZINA 18:30

„Na drodze do piekła"

Van z sześćdziesiątego dziewiątego roku zatrzymał się pod kołyszącym się na wietrze metalowym ogrodzeniem. Nieprzyjemne dźwięki przecinały dojmującą ciszę, która zdawała się być jedynym miłym dla ucha brzmieniem. Silnik zgasł chwilę później, a zawiasy przesuwnych drzwi wydały charakterystyczne brzęknięcie. Czyjeś trapery stanęły twardo na żwirowej drodze i przystąpiły kilka kroków w przód, podchodząc do blokady zastawionej na trasie. Nijak dało się ją pokonać, o czym doskonale wiedział kierowca, nerwowo trzaskający zardzewiałymi drzwiami.

— Kurwa.

Wszystkie plany diabli wzięli. Nie było szansy, aby wjechać na teren sanatorium ich samochodem, w którym kilka godzin wcześniej z trudem pomieścili cały sprzęt, potrzebny im na tamtejszą noc. Kierowca był pewien, że poza znakiem, zakazującym wjazdu, nic nie stanie im na przeszkodzie. Droga od strony miasta była całkowicie zarośnięta, a poza tym, ktoś na pewno wezwałby władze, gdyby zobaczył prywatny samochód, jadący w stronę sanatorium.

— Zimno mi. — Ciszę przerwało piśnięcie jednej z pasażerek samochodu.

Pozostała czwórka zgromiła dziewczynę wzrokiem, jednak brunetka pozostała nieczuła na ich gardzące spojrzenia i otuliła się mocniej grubym szalem. Najstarszy z chłopaków podszedł do blokady i wspiął się na nią, na oko oceniając odległość, dzielącą ich od budynku sanatorium.

— To z kilometr jak nic — stwierdził po chwili namysłu, a potem zerknął przez ramię, omiatając towarzyszy wzrokiem. — Zbierajcie się, nie mamy całego dnia, niedługo zacznie się ściemniać.

Dziewczyna, która dotychczas siedziała krzywo na fotelu Vana zaklęła pod nosem. Zupełnie tak, jak wcześniej zrobił to Farley, ich kierowca, a jednocześnie przyjaciel, który pożyczył samochód od swojego wuja, wkręcając go, że chce przejechać się ze znajomymi na halloweenową imprezę w sąsiednim hrabstwie.

— Żartujesz? Chcesz zostawić tutaj wóz?! — zawołał szatyn, energicznie stawiając kroki w kierunku samochodu. — Wuj urwie mi łeb, jeśli coś się z nim stanie!

— A co ma się niby stać? Duchy nie mają prawka! — Głos Tate'a przesiąknięty był irytacją.

Brunetkę obleciał strach. Nagle zrobiło jej się przeraźliwie zimno, nie tylko dlatego, że temperatura w Louisville sięgała wtedy tylko trzydziestu pięciu stopni Fahrenheita*. Dahra zdecydowanie bała się duchów, a spacer ciemnym lasem w kierunku upiornego szpitala budził jej odrazę. Nie była przerażona, ale sama świadomość napełniała ją lekką grozą.

— A może to znak? — Jej pytanie poszybowało w powietrze. — Może ktoś chce nam przekazać, żebyśmy tam nie szli?

— Powiedziałaś „ktoś" — zaakcentował to słowo Crosby, uśmiechając się kpiąco. — A już myślałem, że nie wierzysz w duchy — zaśmiał się ze swojego wniosku.

Dahra zadrżała i wyżej nasunęła swój szalik, jakby to w ogóle miało jej w czymś pomóc.

— Od zamknięcia szpitala minęło dopiero pięćdziesiąt pięć lat — wygłosiła przygotowaną na tę okazję formułkę. — Jaką mamy pewność, że prątki gruźlicy całkowicie zniknęły?

— Czy to nie ty studiujesz przypadkiem medycynę? — odgryzł się Tate.

Brunetka nie powiedziała nic więcej, to zwyczajnie nie miało sensu. Choć pluła sobie w brodę, że nie odmówiła wyjazdu kiedy byli jeszcze w Lexington, oddalonego od Louisville o sto trzydzieści kilometrów, spokojnego miasta. Mogła wyłgać się nauką i pozostać w akademiku, ale wtedy coś podpowiadało jej, że ma przestać być zwykłą sztywniarą i przeżyć przygodę. Tyle że kiedy stała niecały kilometr od ruin sanatorium, nie była już taka śmiała i chętna na korzystanie z życia. Żałowała, że w ogóle zgodziła się tutaj przyjechać, ale doskonale wiedziała, że nie ma innego wyjścia, jak zabrać swoje rzeczy i pójść za grupą, bo całonocne i przede wszystkim samotne siedzenie w samochodzie nie wchodziło w rachubę.

Insomniac [Halloween Oneshot]Where stories live. Discover now