Sylwester, 2007
Minęły dokładnie osiemdziesiąt dwa dni, od kiedy trzymał ostatni raz żonę za rękę, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Neil Hutton siedział na parapecie w kuchni z kubkiem whisky. Tego dnia potrzebował więcej alkoholu, więc lał do pełna.
Ashley chciałaby, aby bawił się ze znajomymi, ale Neil odmówił przyjaciołom i spędzał wieczór samotnie. Przystroił dla żony sufit w salonie, a nad stołem zawiesił złote girlandy. Nie miało to jednak znaczenia. Nawet gdy skończył dekorowanie domu, wszystko było zbyt blade, by mogło wykrzesać z niego choć odrobinę radości. Od kiedy guz mózgu zabrał mu Ashley, żył na autopilocie zaprogramowanym na pracowanie, spanie i jedzenie.
W wieku dwudziestu sześciu lat został wdowcem po pięciu latach idealnego małżeństwa. Kobieta, którą poznał w college'u była najbliższą osobą, jaką kiedykolwiek miał. Robili razem dosłownie wszystko, dostosowywali się do każdej zmiany i planowali przeprowadzkę, budowę domu, kupno psa i dwójkę dzieci. Ashley siadywała na dywanie, tym samym, który nadal leżał przy czerwonej kanapie, i opierając mu stopy na kolanach, snuła fantazje. Uwielbiał patrzeć na pełne usta, które z zapałem wyjawiały sekrety i prosiły, by zrobił jej dzieci. Nie miał wyjścia i brał się do pracy, tylko że choroba zatrzymała całe ich życie. Diagnoza była jak kulka w serce. Bolała bardziej niż prawdziwy pocisk, jaki zgarnął na misji w Afganistanie. Potem było leczenie, walka, wyjście na prostą i nawrót.
A teraz był sam. Nie miał nawet psa.
Frustracja sięgała zenitu, gdy znajomi pytali, jak się czuje. A jak kurwa mam się czuć? - myślał, ale w rzeczywistości odpowiadał, że jakoś leci. Co miałby im powiedzieć? Że nienawidzi sypialni i pustego łóżka? Że nadal trzyma resztkę perfum na półeczce w łazience i płacząc nad zlewem, nie może powstrzymać się przed głośnym błaganiem, by Bóg oddał mu żonę?
Nie zrozumieliby, bo większość miała szczęśliwe rodziny u boku, a martwili się o niego z grzeczności. Czuł litość w odległości kilku mil. Nie znosił tych uciekających w bok spojrzeń, bo czuł się jak najgorsze gówno.
Neil przyłożył czoło do szyby. Atlanta rozbłysła tysiącem fajerwerków. Mieszkańcy pod jego blokiem krzyczeli jakieś sprośne słowa, ktoś uciszał wyjącego psa, ale on gapił się tępo w niebo, unosząc kubek.
- Na zdrowie, kochanie...
Wzrok rozmazał mu się chwile później. Podciągnął nosem, słysząc znajomy głos komórki dobiegający z sypialni.
Cholerne życzenia.
Czy naprawdę ludzie nie mogli dać mu spokój chociaż tego jednego dnia? Zmusił ociężałe stopy do ruchu i przeszedł do drugiego pokoju. W sypialni prawie w ogóle nie wietrzył, dlatego zmarszczył nos, bo duchota uderzyła mu prosto w twarz w chwili, gdy nadusił klamkę.
- Kurwa - przeklął, uderzając stopą o szafkę. Piskliwa melodyjka doprowadziła go tylko do pogłębienia złości, więc wdusił zielony guzik i warknął oschłe „czego?", bo numer na wyświetlaczu nie należał do żadnego z przyjaciół.
- Porucznik Hutton?
- Przy telefonie.
- Proszę wybaczyć porę, ale to pilne.
- Słucham.
- Jest pan proszony o stawienie się w bazie jutrzejszego dnia o dziewiątej.
- O co chodzi?
- Nie jestem upoważniony...
- O co chodzi kurwa?!
- Misja.
-Misja?
- Irak, poruczniku Hutton.
ESTÁS LEYENDO
Na frontu linii
RomanceŻycie po służbie niekoniecznie oznacza sielankę i powrót do normalności. Życie, to ciągła walka, nawet jeśli nie stoi się na linii frontu, mierząc w serce wroga.
