2.,,Sick of the people who makes the decisions"

165 21 13
                                    

Spojrzałem na zegar, chyba po raz setny w ciągu tej rozmowy. Tik, tak, tik, tak. Jeszcze 10 minut, 10 minut piekła. Ojciec miał rację, nie wiedziałem, na co się decyduję. Chciałem ratować ludzi, chronić ich przed niesprawiedliwością, ale jak miałem tego dokonać, skoro niesprawiedliwość dotykała głównie mnie? Nawet ten cholerny strażnik patrzył na mnie podejrzliwie.

9 minut. Tylko dziewięć minut by przekonać do siebie tego niezwykłego chłopca. Niezwykle...niebezpiecznego.

- Dlaczego właściwie podpaliłeś dom? - spytałem, nerwowo stukając palcami o blat. To był błąd.

- Denerwujesz się? Myślałem, że nie pierwszy raz widzisz młodocianego przestępcę. Zawiodłeś mnie, Zachary - powiedział, a na jego usta wpełzł irytujący uśmiech. Strażnik włożył rękę do kieszeni (zapewne by wyjąć swój ulubiony rzemyk), lecz powstrzymałem go gestem dłoni. Nie wybuduje zaufania w tym dzieciaku, jeżeli ten...człowiek, nadal będzie go krzywdził.

- Może powróćmy do mojego pytania - odpowiedziałem. Jesse wzruszył ramionami i spojrzał mi prosto w oczy. Tym bardziej przeraziło mnie to, co później powiedział:

- Nienawidziłem ich. Chciałem, by zginęli.

- Wiesz...jako że mam cię bronić informuję, że jeśli powtórzysz to w sądzie zadziała to na twoją niekorzyść. Dlaczego ich nienawidziłeś?

- Nie twój zasrany interes!

Ponowne uderzenie. Chłopak syknął z bólu. Ściągnąłem usta w prostą kreskę. Bezsilność. Nie mogłem reagować. Nic nie mogłem zrobić.

5 minut do końca spotkania.

- Dobrze, nie będę wymuszał z ciebie żadnych informacji. Jednak wiedz, że gdybyś wiarygodnie wypadł przed sądem, mógłbyś nawet zostać uniewinniony. Byłeś badany przez psychologa? - zapytałem, chociaż wiedziałem już, jaką uzyskam odpowiedź. Powie to, co wszyscy.

- Masz na myśli tę lalę, która na siłę szukała mi problemów? Ta, chyba coś takiego było. Pieprzona idiotka...

Jesse uchylił się (pewnie spodziewał się kolejnego ciosu), jednak tym razem strażnik nie zareagował - zajęty był przeglądaniem wiadomości na swojej komórce.

- Jak wyglądała ta noc? - spytał Zach. Jesse roześmiał się i schował twarz w dłoniach, po czym wyjrzał zza nich i popatrzył prawnikowi w oczy.

- Dilowałem w jakimś klubie. Jak bardzo to poprawiło naszą sytuację?

Naszą.
Zach był gotów skakać ze szczęścia. To dopiero początek, ale jak dobry początek. Jednak go do siebie przekonał.
Jesse pochylił się i spojrzał, czy strażnik dalej gra w gry na komórce. Grał. Wtedy Jesse przejechał językiem po wargach.

- Widziałem cię tam - szepnął.

Zach poczuł nieprzyjemne dreszcze na swoim ciele. Jednak, nie było nic pozytywnego. Wręcz mógł powiedzieć, że był skończony.

3 minuty. Nie mógł skupiać się na sobie. Musiał ponownie zdobyć przewagę. Czas posunąć się do bardziej odważnego ruchu.

Chwyciłem chłopaka za rękę i spojrzałem mu prosto w oczy.

- Zrobię wszystko, by ci pomóc. Wierzę, że możemy wygrać tę sprawę i, jeśli będziemy wiarygodni, nawet cię uniewinnić. Ale sam do tego nie doprowadzę, musisz mi pomóc. Chciałbym, abyś poszedł do psychologa i zyskał zaświadczenie o jakiejś traumie czy depresji. Musisz chociaż udawać, że żałujesz...

- Ale nie żałuję - wciął się chłopak. Westchnąłem.

- Zdaję sobie z tego sprawę - kontynuowałem - podobnie jak z tego, że jesteś niepełnoletni. Jeżeli okażesz skruchę, sędzia na pewno spojrzy na ciebie łaskawym okiem. Wszystko zależy od ciebie. Jeśli będziemy współpracować, możesz być wolny. I...

- Chyba skończyliśmy - warknął chłopak i wyrwał rękę z mojej dłoni. Spojrzałem na zegar. Nie, jeszcze chwila, jeszcze...

- Jeszcze nie koniec - powiedziałem.

- Tak? - Znów ten irytujący uśmiech, ten chłopak doprowadzał mnie do szaleństwa! Zachowaj zimną krew, Zach! - Ja już skończyłem.

Wstał i szybkim ruchem uniknął ciosu strażnika. Mężczyzna przeklął pod nosem i wybiegł za nim. Ja natomiast zostałem i próbowałem ogarnąć myślami wszystko, co wydarzyło się w tym małym, brzydkim pokoju. Przynajmniej dopóki mogłem...

- Panie Abels, niedługo zaczyna się tutaj kolejna rozmowa, proszę wyjść - powiedziała wysoka, dobrze zbudowana kobieta. Nie znałem jej, nie znałem praktycznie nikogo w tym urzędzie. Ale widziałem, że nikt nie pałał do mnie sympatią. Lindsay mówiła mi, że przyciągam ludzi...cóż, chyba się myliła. Albo na ważniaków z urzędu to nie działało.

Wyszedłem i skierowałem się w stronę już dobrze mi znanego biura. Pamiętałem nawet ustawienie mebli, a szczególnie pomarszczoną twarz okazującą wieczne niezadowolenie. Twarz Melanii Anderson.

Zapukałem i przedstawiłem się. Usłyszałem ochrypłe ,,proszę", więc wkroczyłem do biura. W powietrzu unosił się zapach ciężkich perfum. Cudem powstrzymałem napad kaszlu.

- Dzień dobry, chciałbym zabrać ze sobą akta - powiedziałem z uśmiechem.

- Imię? - spytała chłodno. Naprawdę, na tą kobietę nic nie działało. Nawet nie drgnęły jej kąciki ust.

- Jesse Rutherford.

Wzdrygnęła się, co mnie zaskoczyło. Nagle całkowicie zmieniła swoje nastawienie - uśmiechnęła się delikatnie i bez zbędnych pytań wstała i zaczęła szukać dokumentów w ogromnej, żelaznej szafie. Po krótkiej chwili wyjęła odpowiednią teczkę. Zdawało się, że wszystkie przedmioty w otoczeniu są jej posłuszne. Pierwsze wrażenie było mylące, ale teraz widziałem, że to miła kobieta. Chyba, że to kolejna iluzja...

Skserowała papiery, podpisała i podała mi ciemnoszarą teczkę.

- Nie będę życzyć ci powodzenia - powiedziała.

- Dlaczego? - spytałem zdziwiony.

- Bo nie wygrasz tej sprawy.

- Skąd ta pewność?

- Zobaczysz na procesie. To niezwykły dzieciak, krąży o nim wiele opowieści. Cztery razy odroczono mu wyrok, podobno zawsze na sali rozpraw staje się coś niespodziewanego...i myślę, że to związane z tym dzieckiem. Cały jego życiorys jest niezbyt kolorowy...zresztą, zapewne już dał ci popalić, hm? Nie bądź zbyt pewny, że wygrasz.

Skinąłem głową i ścisnąłem wargi. Pożegnałem się i szybko opuściłem pomieszczenie. Jakkolwiek jej słowa mnie nie zdenerwowały, miała rację. To niezwykłe dziecko.
To ten typ niezwykłości, który może mnie zabić. Tyle, że wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy.

-----------------------------------------------------------------------------------------------

Ze względu na to, że swoje rzeczy przez przypadek zostawiłem w biurze, wybrałem komunikację miejską. Załatwiłem na mieście najpotrzebniejsze sprawy, teraz czekał mnie odpoczynek. Nie wiedziałem, która jest godzina, ale z koloru nieba wnioskowałem, że pewnie czwarta. W tramwajach był niesamowity tłok, więc zdecydowałem się na metro. Zawsze kochałem metra, tę niesamowitą szybkość, obraz rozmazujący się w szybach. Przerażały mnie jedynie ciemne tunele. Gdy byłem mały, bardzo bałem się ciemności i chyba ten lęk nadal we mnie pozostał.

Przechodziłem, przyciskając do siebie akta. W metrze miałem zacząć je dogłębnie analizować, gdyż tak naprawdę bardzo mało wiedziałem o tym chłopaku. ,,Tym chłopaku". Zawsze nazywałem go formą bezosobową, a przecież już znałem jego imię - Jesse. Swoją drogą, całkiem ładne.

Potknąłem się i przekląłem. Nagle poczułem, jak ktoś chwyta mnie za ramię. Odwróciłem się i miałem podziękować, jednak człowiek przyłożył mi rękę do twarzy. Nie mogłem krzyczeć. Chyba nawet nie byłem w stanie, ze strachu odebrało mi mowę. Przyparł moje bezwładne ciało do ściany. Starałem się zobaczyć jego twarz, jednak była zakryta kapturem. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie - nieznajomy popchnął mnie na podłoże, wyrwał teczkę i uciekł. Byłem sparaliżowany. Słyszałem godziny kolejnych odjazdów, świst przesuwających się wskazówek ogromnego zegara. Czułem...czułem ból, zaskoczenie, złość, irytację. Czułem, że to nie był przypadkowy napad.

Widziałem...widziałem pewien nietypowy tatuaż.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Dec 21, 2016 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Greetings From Califournia [ZachxJesse]Where stories live. Discover now