Nie taki Slenderman straszny jak go malują.

2.4K 140 70
                                    

Perspektywa Rose

Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. Miałam siedem lat. Były walentynki. Moje urodziny, więc rodzice zorganizowali wielką imprezę. Całą w różach, wielką, różowo-czerwoną imprezę. Byli najbogatsi w mieście, więc mogli sobie na to pozwolić. Niestety. Zbliżał się wieczór. Na imprezie było sześciu chłopców i siedem dziewczynek. Wszyscy byli porąbani. I to zdrowo. Ich rodziny też należały do bogatszych, ale nam nie dorastali do pięt. Oprócz Ashley i Cassie - one co prawda były z tych biednych i były jako jedyne zaproszone przeze mnie bo tak chciałam. Resztę kazali mi zaprosić rodzice. Chłopcy opowiadali, jacy to oni są odważni. Ashley i Cassie trzymały się mnie i po prostu rozmawiałyśmy. Zwykłe rozmowy dzieciaków. Jeszcze dwie dziewczynki usiłowały się do nas dołączyć, licząc na wkupienie się w łaski mojej rodziny. Głupota. Jedna dziewczynka usiłowała flirtować z moim o dwa lata starszym bratem, a pozostałe dwie cały czas zachowywały się jak rozpieszczone suki. Ciągle gadały o tym, jakie to przyjęcie jest głupie, że ich rodzice urządziliby lepsze, chwaliły się prezentami, jakie dostają za najgłupsze rzeczy na świecie - za zjedzenie całego obiadu, za powiedzenie wierszyka na dzień matki i tak dalej. Rozpieszczone suki. Innego określenia na nie nie znajdę. NIGDY. Nawet teraz, dwanaście lat później się tak zachowują. Ale wracając. Rodzice wyszli na balkon z dorosłymi gośćmi, mój brat poszedł do siebie, a ja musiałam siedzieć z dzieciakami. Postanowiłam z ciekawości posłuchać, co wymyślają chłopcy.

- Ja byłem na księżycu i walczyłem z kosmitami! - chwalił się Mark.

- Ja pokonałem złego króla! - chełpił się Jackson.

- Ale z was cieniasy! - krzyknął Damian. - Ja przetrwałem spotkanie ze Slendermanem! I nic mi się nie stało.

Wszyscy wstrzymali oddech.Slenderman był legendą w naszym mieście. Ponoć w średniowieczu mieszkańcy Quinn City (autorka jest ziemniakiem bez wyobraźni XD) składali mu niegrzeczne dzieci w ofierze. Szkoda tylko, że nie zabrał tamtych szmat.

- Tak, właśnie! Mogę was nawet do niego zaprowadzić! Wiem, gdzie jest! - paplał Damian. - Przecież to impreza piżamowa! Pójdziemy dzisiaj w nocy! No chyba, że się boicie?

- Ja idę! - krzyknęłam od razu. - Tylko muszę się przebrać. Nie będę polować na Slendera w kiecce. Zaraz wracam.

Wyszłam do mojego pokoju, a oni przekrzykiwali się na temat tego, kto idzie, kto nie, czy to jest chore i tak dalej. Ja w tym czasie zdjęłam różową sukienkę w czerwone serduszka i pasujące do nich rajstopy, różowe baletki oraz ciężką biżuterię, do noszenia której rodzice mnie zmusili. Założyłam czarny podkoszulek, czerwoną bluzę z kapturem i kieszenią na brzuchu, ciemne jeansy i ciemnoczerwone converse'y. Rozpuszczone włosy zaplotłam w grubą, brązową kitkę i zeszłam do salonu.

- Dobrze, że już jesteś Rose. Wiesz gdzie rodzice trzymają latarki? - spytał Jimmy.

Skinęłam głową. Nie należę do zbyt rozmownych osób. Zeszłam do piwnicy i przyniosłam dwadzieścia osiem latarek. Nie wiem, po co nam aż tyle latarek, ale okay, nie marudzę. Gdy weszłam do salonu, oni już byli gotowi, więc dałam każdemu po dwie latarki i ruszyliśmy w las. Cassie i Ashley zostały. Tak, wiem. Po kij ja tam idę? Bo mam dość moich "cudownych urodzinek, które są idealne dla każdej dziewczynki, a zwłaszcza takiej urodzonej w walentynki". Nie jestem jakąś pustą lalunią, której największym marzeniem jest bycie różową księżniczką w różowym zamku w różowym królestwie. Sorry, to nie moja bajka. Te wszystkie niewygodne suknie. I jeszcze cały dzień na obcasach. Brrr... nawet nie chcę o tym myśleć, bo to boli mój mózg.

Po około godzinie zrobiło się już bardzo ciemno. Damian szedł przodem, ja zaraz za nim, a reszta szła w ciasnej grupce. Strachajły. Te niunie, co u mnie w domu tak się wymądrzały piszczały za każdym razem, gdy coś słyszały. Myślałam, że mnie szlag trafi. Szczerze? Chciałam je udusić.  

Było pewnie już koło północy, gdy znaleźliśmy kartkę (autorka znowu popisuje się wyobraźnią, a raczej jej brakiem). Wyglądała jak wyrwana z zeszytu. Była lekko pognieciona, na środku był narysowany patyczak bez twarzy, a wokół niego było wypisane jedno słowo "no". "Nie". Ktoś jednak chciał, żeby to znaleźć. Inaczej nie zostawiłby tego w środku lasu przybitego do drzewa, nie? Zerwałam kartkę z drzewa i poszliśmy dalej.

Nagle wszyscy oprócz mnie gwałtownie się zatrzymali. Nie wiem czemu. Rozejrzałam się. Slenderman tam stał. Kilka metrów przed nami, na polance. Pozwoliłam sobie na maleńki uśmieszek. Czyli nasz słynny Slendy istniał. Kto by pomyślał? Ja na pewno nie. Bo skąd? Nagle w mojej głowie rozległ się tajemniczy, trochę niskawy głos.

- Dzieci, co wy tu robicie? Wasi rodzice na pewno się martwią. Idźcie do domów. Nie chcę zrobić wam krzywdy.

Bez wątpienia był to głos jegomościa bez twarzy. Spojrzałam na mych... kompanów. Stali na baczność. Bez wyrazu, bez emocji w oczach. Bez niczego. Czemu na mnie to działało? Nie mam pojęcia. Pomachałam im ręką przed oczami i parę razy pstryknęłam, żeby zwrócić ich uwagę.

- A pan? Co pan robi samotnie w lesie? Pana rodzina i przyjaciele na pewno się o pana martwią. Pan też powinien iść do domu.  A tak przy okazji, co pan im zrobił? Zwykle nie przestają trajkotać.

Nie wiem, jak to wyczułam, ale odniosłam wrażenie, że Slenderman się... uśmiechnął.

- Odnoszę wrażenie, że ponieważ to ja pierwszy zadałem ci pytanie, pierwszy powinienem uzyskać odpowiedź, nieprawdaż? - rzekł z rozbawieniem.

- Co prawda, to prawda. W sumie to naszym celem było pana poznać. Teraz pańska kolej.

Slenderman roześmiał się. W sumie to gadaliśmy jeszcze jakąś godzinkę, a potem usłyszeliśmy krzyki rodziców. Slendy zniknął. My dostaliśmy szlabany na... wszystko. Szkoda, że nie miałam aparatu, żeby uwiecznić miny rozpieszczonych suk. Ale Slenderman pojawiał się co kilka dni pod moim oknem, tylko po to, by ze mną porozmawiać. I tak zostało przez te dwanaście lat.

Mój współlokator OffendermanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz