ROZDZIAŁ 1.

121 14 3
                                    

Śniła o nim. Znowu.

    Otworzyła kolejną paczkę papierosów, drugą w tym tygodniu. Był piątek. June czuła, że jej płuca powoli się buntują. Zaczęły rozpływać się wraz z wypełniającym je dymem. Szukając zapalniczki w torbie, patrzyła na niebo i płynące nad jej głową chmury, i zastanawiała się, dlaczego świat wydaje się taki łagodny, taki piękny i bezbronny. Dlaczego liście szeleszczą tak cicho, jak gdyby nieświadome tego, że wiatr w ułamku sekundy może złamać gałęzie, na których wiszą? Dlaczego fale tak nieśmiało wzbierają na wodzie, jeśli wystarczy jeden ruch płyt tektonicznych, jedno przesunięcie, by nagle pochłonęły całe miasta? Przecież świat pod tą warstwą delikatności chowa burze, kataklizmy i powodzie. Chowa smutne uśmiechy i złamane serca. Świat jest fałszywy i June musiała przypominać sobie o tym każdego dnia, bo nieważne ile razy świat ją ranił, patrząc na chmury, na te liście i fale, nie mogła oprzeć się myśli, że wszystko w końcu będzie dobrze.

    Znalazła zapalniczkę. Papieros zawsze potrafił ją wybudzić.

    Siedziała na pomoście z nogami zanurzonymi w jeziorze. Nadchodził koniec lata. June nie chciała wracać do szkoły, ale nie chciała też spędzać kolejnych miesięcy tak, jak spędziła całe wakacje. Większość czasu leżała w swoim pokoju, w różnych miejscach i ułożeniach – z książką w ręce, z notesem na kolanach, z telefonem przed oczami – i po prostu oddychała z wolno bijącym sercem. Na tym ostatnio polegało jej życie. Na oddychaniu z (bardzo) wolno bijącym sercem.

    Czasem wieczorami wsłuchiwała się w płacz swojej mamy za ścianą. Ten dźwięk był stłumiony i dziwnie odległy, jak gdyby nie pochodził z ich domu, a z zewnątrz, niesiony przez wiatr. Zakradał się do środka przez nieszczelne okna. June ani razu nie podniosła się, żeby zajrzeć do sypialni rodziców. Kiedy płacz ucichał, był to znak, że tata wrócił z pracy. Wtedy jej ciało trochę się rozluźniało i June mogła pozwolić sobie na odrobinę snu.

    A jej sny były żywe, oddychały razem z nią, płynęła w nich jej krew. Po przebudzeniu czuła w sobie ich pozostałości, lepiące się do niej od wewnątrz, wypełniające w niej pustą przestrzeń, jakby była wydrążona. Jak matrioszka. Wydawało jej się, że śni mocniej od innych, intensywniej. Poranki były jak skok w lodowatą wodę, każda komórka w jej ciele krzyczała, ale dzięki nim June wiedziała, że dalej żyje. I że sen, choć prawdziwy, wciąż pozostawał tylko snem i June mogła schować go pod swoją poduszką, z daleka od reszty świata.

    Codziennie przez kilka minut przyglądała się swoim dłoniom i kiedy była już pewna, że należą do niej, składała je do modlitwy i w ciszy dziękowała Bogu, że udało jej się wytrwać kolejną noc i kolejny koszmar.

    Tego dnia June śniła o nim. Znowu. I naprawdę szczerze się za to nienawidziła, nienawidziła za to swojej głowy i swojego mózgu, a przede wszystkim swojego serca, które przeobrażało się w mocno zaciśnięty supeł na samą myśl o Isaacu.

    Nienawidziła też Isaaca, za to, że tak często odwiedzał ją we wspomnieniach, mimo że zostawił ją tutaj, w Wellington, dwa lata temu. Nienawidziła go za to, że nie odezwał się do niej ani razu od wyprowadzki, nie wysłał nawet głupiej wiadomości na jej urodziny, nigdy nie zadzwonił, i za to, że gdy przyjechał na święta, minął ją na ulicy jakby była niewidzialna. June przez niego stała się przezroczysta. Nienawidziła go za to, że jego życie w wielkim mieście wydawało się takie piękne, bo wszędzie, gdzie był Isaac, stawało się pięknie, a bez niego nic pięknym być nie mogło. Nienawidziła go za to, że uśmiechał się na zdjęciach z nowymi znajomymi, tak jakby świat wcale nie był brudny i brzydki, i za to, że obejmował na zdjęciach dziewczyny, które nie były nią, a June nie była nimi.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Mar 11 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

June & Isaac Where stories live. Discover now