I

0 0 0
                                    

Słońce zaczęło przedzierać się przez ciemnoszare zasłony, muskając delikatnie moje blade policzki. Mruknęłam cicho z niezadowolenia, by następnie obrócić się na drugi bok, lecz święty spokój nie był mi dany, bo dosłownie chwilę po tym jak zakryłam się szczelnie kołdrą, do pokoju wbiegła Yvonne, od razu odsłaniając zasłony które powstrzymywały to cholerne słońce. Yv była córką mojej matki chrzestnej, która razem ze swoim mężem przygarnęła mnie kiedy straciłam rodziców. Była dla mnie jak rodzona młodsza siostra i nie wiem czy bez niej dałabym radę przezwyciężyć żałobę po ojcu, bo gdyby miał zniknąć zabrałby mnie ze sobą? Prawda? Dlatego właśnie uznałam, że nie żyje. Tak było po prostu łatwiej. Wiek w którym przeżywałam to wszystko minął, więc aktualnie żyło mi się lepiej, niż byłam skłonna to przewidzieć. Nie wspominając o dręczących mnie koszmarach, bo do tego zwyczajnie przywykłam.

— Yv... wyjdź — wymamrotałam zaspana, nie wychodząc ze swojego ukrycia. Resztkami nadziei utrzymywałam, że po raz kolejny uda mi się zasnąć i czerpać spokojne chwile, bo to pierwsza noc od dawna, którą całą spokojnie przespałam. Gdy myślałam, że odpuściła, moja kołdra gwałtownie zsunęła się z mojego ciała, a zarówno chłód jak i słońce dotarły do mnie zbyt szybko, bo automatycznie moje oczy się zmrużyły, a skórę pokryła gęsia skórka. — Yv.... — jęknęłam z czystym bólem w głosie, podnosząc się leniwie do siadu. Gdy przyzwyczaiłam się już do wszechobecnej jasności, otworzyłam szerzej oczy, a pierwszy widok jaki zastałam to sylwetka kuzynki, która stała nad moim łóżkiem.

— Normalnie bym cię nie budziła, ale jest już prawid południe, moja mama robi późne śniadanie i cię woła, a do ciebie przyszedł list i nie mogłam czekać, aż w końcu raczysz się obudzić, więc stwierdziłam że lepszym pomysłem będzie przyjście tu, zawołanie cię na śniadanie i powiedzenie ci o liście — zaczęła od razu paplać, a mój umysł nie chciał analizować słowotoku w jaki wpadła i dobitnie go zignorował. Wzrok zaś, wyraźnie zmęczony, błądził po jej twarzy, jakoby chcąc cokolwiek wyłapać z ruchu warg. Niestety nic z tego. — co? — wydusiłam w końcu z siebie z dużym opóźnieniem, kiedy blondynka w końcu zamilkła. Jej błękitne oczy popatrzyły się na mnie z dezorientacją, a wąskie usta wykrzywiły się w grymasie. Chyba uświadomiła sobie właśnie, że wcale jej nie słuchałam. Zamiast mówić, po prostu chwyciła moją rękę i pociągnęła tak, że byłam zmuszona wstać z łóżka. — no chodź, chodź. — powiedziała, ciągnąc mnie w stronę wyjścia z mojego pokoju. Rezydencja państwa Merchant była duża, lecz nie ogromna. Zachowane w staroświeckim stylu meble idealnie komponowały się z brudno kremowymi ścianami z drewnianym wykończeniem. Różne ozdóbki zagracały komody, ale wujek Leo miał do nich słabość.

Przechodząc przez korytarz zerkałam na ruchome obrazy członków rodziny. Tym samym uświadomiłam sobie jak bardzo brakowało mi zdjęć z rodzinnego domu, który doszczętnie spłonął, a reparo nie działało, gdyż czarnej magii nie mogło się nic oprzeć. Wspomnienia zdecydowanie za często ostatnio mnie dręczyły, jak koszmary, tylko że w dzień. Yvonne nie dała mi dużo czasu na przemyślenia, bo dość prędko wywlekła mnie z korytarza i pociągnęła na schody na dół. Po zejściu na parter, od razu uderzył we mnie zapach naleśników, syropu klonowego, i nutki kawy. Mój brzuch automatycznie zaburczał złowrogo, dając mi tym samym znać, że czas coś zjeść. Spokojnie, sama mam ochotę coś przegryźć.

Po wejściu do kuchni połączonej z salonem, zobaczyłam resztę rodziny Merchant. A przynajmniej tylko jedną osobę, bo drugiej nie zdołałam się dopatrzeć. Ciocia Isolde krzątała się przy kuchence, wycierając ręce w swój iście uroczy fartuszek w kotki. Obok myły się naczynia, parzyła kawa, a w międzyczasie obracała różdżką naleśniki na patelni. Gdy nas ujrzała, rozpromieniła się, zostawiając wszystko za sobą, a następnie podeszła by ucałować mnie w polik. — bonjour, Venus, jak się spało? — zaćwiergotała radośnie, a jej zbyt pogodny humor sprawił, że zaczęłam się bać. Ciocia Isolde zawsze była tak promienna, uśmiech nigdy nie schodził jej z twarzy, a swoim pogodnym humorem zarażała wszystkich wokół. Patrząc na nią, nie widziałam dużego podobieństwa do mojego taty. Jej skóra była idealnie porcelanowa, chociaż w niektórych miejscach na twarzy widać było zmarszczki. Blond włosy zapięte w niedbały kok, szeroki uśmiech i to radosne spojrzenie. To zdecydowanie nie pasowało do obrazu mojego ojca. Uśmiechnęłam się delikatnie. — bonjour, ciociu. Sen byłby naprawdę dobry, gdyby nie twoja natrętna córunia, która siłą wywlekła mnie z łóżka — zażartowałam, zerkając ukradkiem na blondynkę, która zdążyła już rozsiąść się przy stole. Naburmuszyła się znacznie i pokazała mi język, a ja automatycznie odwdzięczyłam się tym samym. — siądź do stołu kochanie, zaraz przyjdzie Leo i zjemy razem śniadanie. — powiedziała ciocia, niebywale się przy tym ekscytując. Zmarszczyłam delikatnie brwi, bo nie rozumiałam jej ekscytacji, ale nie kłóciłam się i posłusznie dosiadłam się do kuzynki. Od razu pod mój nos przyfrunął talerz z naleśnikami, które natychmiastowo oblały się syropem klonowym. Mój brzuch znów zaburczał, a ja zerknęłam łapczywie na śniadanie. Wzięłam widelec do ręki, chcąc po prostu już wgryźć się w pulchny naleśnik, ale sztuciec zawisł nieruchomo w powietrzu, przez co automatycznie zerknęłam na ciocię dzierżącą różdżkę w dłoni. — znasz zasady kochanie — skarciła mnie, a ja burknęłam coś pod nosem niezrozumiale, rozsiadając się rozgniewana w krześle. Oczywiście, że znam. Czekamy na wszystkich, żeby zjeść śniadanie. To była taka mała rodzinna tradycja, gdyż wujek Leo poświęcał większość czasu na pracę we francuskim ministerstwie magii i nie dane mu było dość często zjawiać się na śniadania, obiady czy kolacje. Dlatego gdy miał czas, jedliśmy wspólnie śniadanie jak jedna, wielka rodzina, do której fakt faktem należałam, ale mimo wszystko to nie było to samo co śniadanie z własnymi rodzicami. Nie chcę być niegrzeczna twierdząc, że mi to nie pasuje, ale gościnność i troska mojej cioci była na tyle przytłaczająca, że mnie to męczyło. Dodatkowo ta lekkość ich życia. Od lat otwarcie nie rozmawialiśmy o śmierci mojej mamy, o zniknięciu taty, o powodach, problemach, zagrożeniu. Chronili mnie, to jasne, ale za niedługo miałam być już dorosła i nie mogli zrobić nic z faktem, że będę chciała wyjechać i się usamodzielnić, przecież nie będę gnić w tym domu do końca życia. Nie podjęliśmy jednak nigdy rozmowy na ten temat, a gdy starałam się jakoś zacząć, nagle rozmowa wchodziła na inne tory. Względnie idealna rodzina Merchant, nie była tak idealna, kiedy tak uparcie unikała cięższych tematów, jakoby odcinając się od problemów. To mnie tak niezmiernie irytowało, ale nie będę tego pokazywać, bo wiedziałam jak ich życie musiało się zmienić, kiedy podjęli decyzje wzięcia mnie pod swoją opiekę podczas gdy byłam młoda. Musiałam być wdzięczna, a nie wydziwiać, dlatego często trzymałam język za zębami.

Zapomniane przekleństwo Where stories live. Discover now